Читать книгу Krzyk uwięziony w ciszy - Andrzej F. Paczkowski - Страница 3

Оглавление

Jedynym szczęściem na ziemi jest świadomość, że Bóg nas kocha

Św. Jan Vianney

Kiedy patrzę przez okno, widzę szybujące w locie ptaki. Machają skrzydłami, głowy tak dumnie unoszą przed siebie w górę. Małe nóżki chowają w swych miękkich piórach na podbrzuszu. Latają razem. W grupach. Mimo że takie małe, delikatne, wydają się być bardzo silne, pełne życia. Czasami jeden z nich przysiądzie na tym oknie, w które wpatruję się przez większość swojego dnia. Zatrzymuje się na parapecie. Ostrożnie stawia kroki. To gołąb, jaskółka, czasem wróbel. Przejdzie parę razy tam i z powrotem, odwróci się i zdaje mi się, że patrzy wprost w moje oczy. Nawiązujemy kontakt przez jedną krótką chwilę. Jego małe oczy patrzą na mnie. A może tak mi się tylko wydaje? Wierzę jednak, że patrzy na mnie i że to dla mnie tutaj przyleciał.

Wróbelki są takie małe, kruche… ale swobodne. Mogą latać, dokąd zechcą, gdzie ich małe skrzydła poniosą. Lubię jaskółki. Gołębie zaś są szare jak moje życie i jak moje oczy…

Chciałabym być takim ptakiem. Unosić się w górę i lecieć przed siebie, jak najdalej w przestworzach. Najchętniej poleciałabym w górę. Do nieba. Do Boga. Tam pewnie mogłabym spokojnie osiąść i nie czuć nic oprócz radości z Jego spotkania.

Ptaki to dla mnie oznaki szczęścia, radości, wolności. Ich jedynym celem jest przetrwanie, zdobycie pokarmu, wydanie na świat piskląt i zabezpieczenie się przed nadchodzącą zimą. Cieszę się, że mają piórka chroniące je przed chłodem. Tak bardzo bym chciała być ptakiem…

A zamiast tego…

Jestem więźniem. Więźniem swego ciała. Poruszam się, kiedy ktoś mi pomaga, inaczej nie potrafię wydobyć z siebie odpowiedniej do tego siły. Sadzają mnie na tym oto fotelu, otwierają okno każdego dnia, a ja wpatruję się w niego i nie robię nic, poza obserwowaniem wolnych, krążących po orbicie okna ptaków. Moje oczy przesuwają się tylko czasem, śledząc jakiegoś zabłąkanego ptaka. Największym szczęściem dla mnie jest, gdy ich oczy wpatrują się we mnie. To tak, jakby wiedziały o moim istnieniu, o mojej wegetacji. Jestem jak roślina, inaczej tego nazwać nie można. Lżej mi na sercu, wiedząc, że one wiedzą, że jestem, i że ja wiem, że oni są…

Nie potrafię poruszać własnym ciałem. Kim jestem? Zadaję sobie niemal każdego dnia to pytanie. Nie potrafię na nie odpowiedzieć, ponieważ sama tego nie wiem. Wiem tylko, że jestem tym, kim nigdy nie chciałam być.


Pewnego dnia znów sadzają mnie do tego fotela. Patrzę w okno. Jest lato, przyjemne ciepło grzeje moją bladą, przezroczystą twarz. Lubię słońce, ono mi przypomina tę kobietę, która czasami do mnie przychodzi…

Słońce rozjaśnia moją duszę, oświetla schorowane ciało i napełnia serce nadzieją, której w większości mi brak. Nagle nadlatują dwa gołębie. W locie toczy się między nimi jakaś gra. Może to taniec, może walka… nie, moje ptaki nie walczą przecież ze sobą!

Jednemu z nich wypada szare piórko, zataczając kręgi na wietrze. Patrzę na nie, mrużę oczy z oślepienia, bo piórko weszło w prostą linię słońca, by następnie znów zmienić kierunek. A potem wpada przez okno i powoli płynie w moją stronę. Chcę go dotknąć! Tak bardzo bym chciała wyciągnąć rękę do niego, by móc złapać go i wykrzyknąć: „Dziękuję!” – jakby to był prezent dla mnie od moich przyjaciół – gołębi. Chciałabym…

Nie potrafię jednak uczynić nic. Nie jestem w stanie poruszać rękami, brak mi sił, by zmusić je do jakiegokolwiek ruchu.

Piórko delikatnie osiada na moim nosie. Przyjemnie mnie połaskotało. Łaskocze nadal. W końcu nie wytrzymując swędzenia a jednocześnie nie mogąc go strącić z nosa – kichnęłam. To jedyna reakcja na jaką stać moje zwiędłe ciało. Kichnięcie i otwarte oczy potrafiące patrzeć na piękny świat za oknem.

Chciałabym być wolnym ptakiem…


Kończy się dzień. Czekam, kiedy znowu ktoś przyjdzie, by zabrać mnie z tego miejsca. Zachodzi słonce, świat staje się ciemny. W każdym rogu czają się mroczne cienie. Kiedyś bardzo bałam się mroku. Często płakałam, będąc małym dzieckiem. Teraz jest inaczej. Od kiedy przychodzi do mnie „ona”, wszystko się zmieniło…

– Biedaczko, jeszcze tu siedzisz – słyszę głos opiekunki. Jej ręka przyjemnie dotyka mojego policzka, głaszcze go delikatnie. Tak dobrze czuć miły dotyk na twarzy.

Wpatruję się w jej oczy. Są zielone i jakby trochę niebieskie. Wyczytuję w nich dobro. Chciałabym się uśmiechnąć, by móc wyrazić swoje uczucia. Dobrze mi robi widok uśmiechniętego człowieka z taką czułością patrzącego wprost w moje oczy. Ona dostrzega naraz mój wzrok, ponieważ mówi:

– Lubisz, kiedy się o ciebie troszczę, prawda?

Lubię. Lubię i bardzo chciałabym jej to powiedzieć, a także podziękować, że nie zapomniała o mnie, nie pozostawiła przez całą noc, tu, przed tym otwartym oknem, bym patrzyła na przychodzącą noc. Z moich ust wydostaje się tylko ciche rzężenie. Ślina spływa po mojej brodzie, czuję jak zaznacza mokre widzialne ślady na skórze. Dobra kobieta ociera mnie szmatką i kolejny raz głaszcze po twarzy.

– Chodź, położymy cię do łóżka. Już masz pewnie dosyć tego siedzenia przy oknie.

Może i mam. Przyzwyczaiłam się jednak patrzeć na moje ptaki. Co by one pomyślały, gdyby pewnego dnia zabrakło mnie przy oknie? Dla kogo by śpiewały i komu dawałyby swoje przedstawienia w locie?

– Dzięki Bogu, lato tego roku jest ciepłe i słoneczne, inaczej nie mogłabyś ciągle tu przesiadywać.

Lubię siedzieć przy oknie, choć czasami boli mnie całe ciało. Zawsze o mnie pamiętają, przychodzą i zmieniają mi pozycję. Czasami jednak o mnie na chwilę zapomną, mają tyle pracy z innymi dziewczynkami…

Wchodzimy do sypialni. Tam leżą już w ułożonych rzędami łóżkach inne pacjentki. Wjeżdżam na wózku, nie potrafię chodzić jak inni. Moja choroba to przypadek specjalny, wszyscy dziwią się, że jeszcze żyję. Moje mięśnie powoli umierają, przypomina to proces ich zamiany w wodę. Dlatego nie potrafię poruszać rękami czy nawet głową. Do niedawna nie sprawiało mi to kłopotu…

W sali sypialnej widzę krzątające się siostry zakonne. One także pomagają opiekunkom zajmować się nami. Teraz przebierają je w piżamy i układają do łóżek. Niektóre dziewczyny nie chcą iść spać. Grymaszą, płaczą lub pokazują swoją złość w inny sposób, bijąc na oślep, gdzie popadnie. Jedna na przykład okłada w tej chwili pięściami zakonnicę.

Patrzę na to jakby z góry, jakbym patrzyła przez okno, będąc ptakiem. Żyję w swoim własnym świecie.

Pamiętam wyraźnie chwile, kiedy potrafiłam ruszać rękami. Dziś wygląda to jak sen. Z czasem zapadłam się w sobie. Mięśnie nie słuchały. Mózg starał się wysyłać do nich odpowiednie informacje, jednak nic nie pomagało. Mięśnie zachorowały, zamknęły się na każdy bodziec, jak zewnętrzny, tak i pochodzący z mojego wnętrza.

Dziewczyny nadal podchodzą do mnie, dotykają mojej twarzy. Wiem, że są ze mną, ale one przecież także są chore, co nie pozwala im na dłuższe zainteresowanie moją osobą. Jestem im wdzięczna za każdy gest, nawet ten najmniejszy, jak zwykły dotyk.

W końcu jestem ułożona wygodnie w łóżku. Za chwilę zgaśnie światło, zamkną się drzwi. Ale nie pozostaniemy tu same. Za drzwiami, w drugiej sali została nasza opiekunka. Ta będzie sprawdzać całą noc, czy każdej z nas nic nie dolega i czy wszystko jest w porządku.

Opiekunka taka jest dla nas niczym anioł albo jak pani przychodząca do mnie nocą…


Leżę w ciemności. Moje łóżko znajduje się tuż przy oknie, mogę więc wyglądać przez nie bez problemu. Naprzeciw okna rośnie wielkie drzewo. To lipa, zawsze tak ładnie pachnąca w lecie…

Poprzez jej konary widzę zaś blady księżyc. Świeci dziś wyjątkowo mocno. Jest pełnia, to z pewnością, dlatego.

Co chwilę słyszę czyjś płacz. Nikt nie zdaje sobie sprawy, ile samotności i smutku rozciąga się nocą, niczym mgła, nad tymi osamotnionymi łóżkami. Całą noc nasza opiekunka ma pełne ręce roboty. Ja, leżąc, czekam spokojnie na sen.

Myślę o tym, jak to było ze mną w przeszłości. Kiedy to było? Dawno, to wiem na pewno. Mieszkałam z rodziną w naszym domku na wsi. Ooo, jak ja bardzo kochałam tamten dom! W ogrodzie, gdzie przebywałam najczęściej, było tyle drzew. Mnie sadzano zawsze tuż pod czereśnią. Kochałam czereśnie i nawet teraz wspominam ich słodki smak. Z chęcią zdradziłabym komuś swój sekret o moim marzeniu: móc skosztować je ponownie, jeszcze jeden raz. Jak tu jednak to powiedzieć, kiedy nie potrafię wydusić z siebie słowa?

W ogrodzie tym rosły drzewa: śliwy, dzikiej gruszki, jabłek, takich co są dobre dopiero na zimę. I papierówki. Te jabłka miały słodkawy smak, wygląd i zapach słońca…

Dokoła rosły krzewy czerwonej, białej i czarnej porzeczki. Biała smakowała mi najbardziej, była najsłodsza. Dalej rósł agrest, a na tyłach domu wznosił się olbrzymi, górujący nad wszystkim świerk. Kochałam tamten czas, tamto życie. Nie potrzebowałam i nie oczekiwałam więcej.

Jednego dnia wszystko się zmieniło. Znalazłam się tutaj, opuszczona przez rodzinę, z postępującą chorobą. Myślę o nich dobrze, chociaż nie zostałam z nimi, chociaż mnie już nie chcieli. Może to dlatego, że się bali. Może choroba, jaka na mnie spadła, okazała się dla nich zbyt wielkim ciężarem, którego nie zdołali udźwignąć. Biedny ojciec, gdy zabrakło matki, umarł dla świata i dla mnie…

Byłam przecież niczym bezwładny worek leżący w kącie bez ruchu, na który każdy zwraca uwagę przypadkiem, dopiero gdy na niego wpadnie. Wiele pracy im przydawałam swą ułomnością.

Nigdy nie mówiłam. Nie potrafiłam zmusić swojego gardła do wydalenia odpowiednich wibracji. Usta nie chciały słuchać i nie układały się w specjalnie przybrane formy, przez które głos mógłby się wydostać odpowiednio ukształtowany. Język zawsze sprawiał wiele problemu, przyklejał się do podniebienia lub wychodził na zewnątrz i nigdy nie mogłam zmusić go do odpowiedniego ułożenia.

Czasami udało mi się z powodzeniem wyartykułować jakieś nic nie znaczące słowo. Po wyrazie rysującym się na twarzach bliskich widziałam, że nic nie rozumieją. Zaprzestałam więc tego.

Wspomnienia przychodziły do mnie każdej nocy. W dzień nie miałam czasu na takie myślenie, zajmowałam się swoimi ptakami, poświęcałam im całą swą uwagę. Nocą jednak często zdarzało mi się odczuwać, jakby sen dla mnie nie istniał. Wtedy napływały obrazy związane z moją wcześniejszą egzystencją, zanim tu przybyłam.

Późną nocą zaś, nie wiedząc, kiedy wreszcie nadchodził sen.

We śnie przychodzi do mnie „ona”. Pani ta, ubrana w czarny habit, wpatruje się we mnie kojąco.

– Wiem, że boisz się ciemności – mówi do mnie, podchodząc bliżej. Wpatruję się w nią pełna ciekawości. Kim była? Skąd wiedziała to, czego tutaj nie wiedział nikt i dlaczego, kiedy budziłam się rano, nie pozostał po niej żaden ślad a jedynie wspomnienie?

Krzyk uwięziony w ciszy

Подняться наверх