Читать книгу Słynne ucieczki Polaków 2 - Andrzej Fedorowicz - Страница 6

CZĘŚĆ 1. Z rosyjskiego psychiatryka do góralskiej chaty. Józef Piłsudski, kwiecień-sierpień 1901

Оглавление

22 lutego 1900 roku o godzinie 3 w nocy grupa żandarmów pod dowództwem pułkownika Gnoińskiego weszła do mieszkania w kamienicy przy ulicy Wschodniej 19 w Łodzi. Według rejestru mieszkańców lokal na pierwszym piętrze zajmował adwokat Józef Dąbrowski z żoną Marią oraz służącą, który wprowadził się tam pół roku wcześniej. Budynek położony zaledwie 15 minut spacerkiem od Dworca Fabrycznego nie wzbudziłby zapewne żadnych podejrzeń żandarmów, gdyby nie fakt, że pojawił się tam śledzony przez agentów carskiej ochrany, od samej Warszawy, Aleksander Malinowski vel Aleksander Korsak, jeden z czołowych działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej.

Malinowski przyjechał do Łodzi pociągiem 19 lutego, ciągnąc za sobą ogon szpicli. Najbardziej podejrzaną rzeczą, jaką zrobił, był zakup dużej ilości papieru w składzie Zybera przy ulicy Piotrkowskiej. Właśnie z tym ładunkiem wybrał się dorożką na Wschodnią i zniknął pod numerem 19. Parter budynku zajmował skład bawełny i pończoch, na piętrze było kilka mieszkań. Dyskretny wywiad pozwolił na ustalenie, że papier został dostarczony do mieszkania numer 4. Malinowskiego aresztowano na Dworcu Fabrycznym około północy 21 lutego, gdy zbierał się do wyjazdu do Warszawy. Trzy godziny później oddział żandarmów pod dowództwem Gnoińskiego wszedł cicho przez kuchenne drzwi do podejrzanego mieszkania.

W dużym pokoju zastali śpiącego na kanapie młodego mężczyznę. Już pierwszy rzut oka na lokal spowodował, że pułkownik gwizdnął ze zdumienia. Tego się nie spodziewał.

W pokoju stała maszyna drukarska, ryzy papieru i pojemniki z farbą, a na stole leżały wydrukowane pierwsze strony nielegalnego, podziemnego organu Polskiej Partii Socjalistycznej – czasopisma „Robotnik”. „Triumf wolnego słowa!” – krzyczała pierwsza strona gazety, za której redakcją rosyjska ochrana bezskutecznie uganiała się od sześciu lat! Nierównej, ale zwycięskiej walce socjalistów-niepodległościowców z carskim reżimem kibicowali Polacy pod wszystkimi zaborami, w tym nawet niechętni PPS-owi endecy. Wściekłość ochrany budził fakt, że pismo nie tylko krzewiło wywrotowe idee, ale także ostro krytykowało politykę rusyfikacji, a nawet publikowało imienne listy szpiclów i donosicieli, współpracujących z rosyjską policją.

I nagle tu, w Łodzi, w ręce żandarmów nieoczekiwanie wpadł sam mózg tego przedsięwzięcia. Pułkownik Gnoiński nie miał już wątpliwości, kim jest leżący na kanapie mężczyzna. Po raz pierwszy ochrana rozesłała za nim listy gończe 13 lat wcześniej. „Państwowy przestępca, Józef Piłsudski, szlachcic” – napisano w dokumencie. „Wzrost 1 metr 75 centymetrów, oczy szare, włosy ciemnoblond, zęby nie wszystkie, podbródek okrągły. Szczególne znamiona: brwi zrastają się nad nosem, na końcu prawego ucha brodawka”. Wszystko się zgadzało. Po trwającej ponad dziewięć godzin rewizji Józef i Maria zostali przewiezieni do ponurego więzienia na ulicy Długiej 13.

Widomość o aresztowaniu Piłsudskiego lotem błyskawicy obiegła miasto i dotarła do władz PPS. „Łódzka katastrofa” była największym ciosem, jaki partia otrzymała dotąd od rosyjskiej policji. Przepadła 120-kilogramowa maszyna drukarska, pieszczotliwie zwana Babcią, i wydrukowany już w połowie 36. numer pisma. Najgorsze było jednak aresztowanie towarzysza Wiktora, bo taki pseudonim nosił Piłsudski w konspiracji. Ten 33-latek był już wówczas legendą ruchu, jednym z najwybitniejszych i najbardziej charyzmatycznych jego wodzów. Pewne było, że na oskarżeniu o nielegalny druk się nie skończy. Za to tylko, Piłsudski mógłby dostać najwyżej osiem lat zesłania na Syberię, istniało więc wielkie ryzyko, że policja wrobi go jeszcze w kilka innych spraw. Mogła mu grozić szubienica.

* * *

Gdy w kierownictwie PPS trwały gorączkowe narady, Józef Piłsudski siedział w małej, śmierdzącej celi łódzkiego więzienia, gdzie nie wolno było nawet palić tytoniu. Nie było to jego pierwsze aresztowanie. Kiedy miał niespełna 20 lat, został zatrzymany za przypadkowy dość kontakt z Frakcją Terrorystyczną ruchu Narodna Wola, planującą zamach na życie cara Aleksandra III. Kierował nią Aleksander Uljanow, starszy brat słynnego później Lenina.

1 marca 1887 roku ochrana aresztowała na ulicy w Petersburgu sześcioosobową grupę spiskowców z gotową już bombą. Czekali na przejazd cara na rocznicowe nabożeństwo żałobne. Ładunek skonstruował Polak z Wilna, Józef Łukaszewicz, gimnazjalny kolega braci Piłsudskich. Studiował on wówczas w Petersburgu, podobnie jak Bronisław Piłsudski, starszy o rok brat Józefa, który udostępnił spiskowcom z Frakcji Terrorystycznej swoje studenckie mieszkanie. Zdobywał też dla nich pieniądze, a w Wilnie organizował niezbędne do zbudowania bomby chemikalia i noclegi dla podróżujących członków organizacji. W tych ostatnich sprawach prosił o pomoc Józefa, który przebywał wówczas w mieście, załatwiając formalności związane z przenosinami ze studiów medycznych z Charkowa do Dorpatu. To wystarczyło, by młodszy Piłsudski został również zaliczony do grona spiskowców, usiłujących zabić rosyjskiego cara.

Aresztowano go 22 marca 1887 roku i po dziewięciodniowym pobycie w wileńskim więzieniu przewieziono pod eskortą do twierdzy Piotra i Pawła w Petersburgu. Pod koniec kwietnia sprawę „piętnastu zamachowców” rozpatrzyła specjalna komisja Senatu. ochrana nie zdobyła niezbitych dowodów na bezpośredni udział w spisku Józefa Piłsudskiego, toteż wyłączono go z głównego śledztwa. Pozostali zostali skazani na kary śmierci, jednak większość car ułaskawił, zamieniając wyroki na bezterminowy pobyt w twierdzy szliselburskiej lub wieloletnie zesłanie na Syberię. Na szubienicę trafił Uljanow i czterech innych zamachowców. Józef Piłsudski za pomoc spiskowcom został skazany na pięć lat zesłania na Syberii Wschodniej.


Syberia go zahartowała: zmężniał, stał się twardy. Znajomi i rodzina nie poznali go. Miał twarz koloru czystej miedzi.

Józef Piłsudski. Zdjęcie z roku 1899.

Najwięcej czasu spędził w Tunce, niewielkiej wsi w kraju Buriatów, u podnóża gór Sajańskich. To miejsce zmieniło go. Zaczął chodzić na wyprawy myśliwskie z zesłańcami oraz miejscowymi Buriatami i Sybirakami. Polował na sarny zwane kazulami oraz marale, rodzaj jeleni, a także na kaczki i inne ptactwo. Latem wyprawy takie odbywały się pieszo lub konno, zimą, przy sięgającym minus 30 stopni mrozie, na nartach. Wyprawy kończyły się tradycyjnym piciem herbaty przy ognisku i obrzędowym wyjadaniem szpiku z rozbijanych kości upolowanych zwierząt.

Ten okres Piłsudski wspominał jako najzdrowszy czas w swoim życiu. Co najmniej trzy razy w tygodniu całe dnie spędzał w lesie, czasem wychodził z kilkoma towarzyszami na liczące 40-50 kilometrów wyprawy w góry, by ścinać drzewa i spławiać je po rzekach Irkut i Tunka do Tunki. W buriackiej wsi przeżył psychiczne odprężenie, prawie nie chorował, wcześniejsze obawy, że może mieć początek gruźlicy poszły w niepamięć. Przeżył też swoją pierwszą młodzieńczą miłość – do Leonardy Lewandowskiej, córki zesłańców.

W chwilach wolnych od zajęć więźniowie, Polacy i Rosjanie, spotykali się w którejś z kwater, by pić herbatę, grać w szachy lub karty, a przede wszystkim dyskutować. W gorących politycznych sporach ścierały się dwa nurty – powstańczy i socjalistyczny, ale nie były one wobec siebie wrogie. Łączył je wspólny cel – walka z caratem. Piłsudski odzywał się mało, ale nasiąkał buntowniczą atmosferą rozmów, dużo też czytał. Kiedy w maju 1892 roku został zwolniony z zesłania, był już innym człowiekiem. Syberia go zahartowała: zmężniał, stał się twardy, ale przede wszystkim zyskał w życiu cel. Była nim walka, taka, w której mógł w pełni poświęcić się idei, stać się maszyną do realizacji marzenia o wolności od społecznego i narodowego ucisku. Z głową pełną buntowniczych myśli wrócił do Wilna 18 czerwca 1892 roku.


Organem PPS był wydawany nielegalnie w Warszawie od lipca 1894 roku „Robotnik”. Po aresztowaniu jego redaktora naczelnego, Jana Stróżeckiego, rola ta przypadła Józefowi Piłsudskiemu.

Znajomi i rodzina nie poznali go. Miał długą brodę i twarz koloru czystej miedzi. Bardziej przypominał Indianina niż Polaka. Był też niezwykle chudy – ważył zaledwie 53 kilogramy – ale w jego ruchach widać było energię i zdecydowanie. Od razu zaczął działać w socjalistycznych kręgach Wilna. W lutym 1893 roku był już korespondentem wydawanego w Londynie pisma „Przedświt”, organu Zagranicznego Związku Socjalistów Polskich. Szybko znalazł się w czołówce Polskiej Partii Socjalistycznej na Litwie. Organem PPS był wydawany nielegalnie w Warszawie od lipca 1894 roku „Robotnik”. Po aresztowaniu jego redaktora naczelnego, Jana Stróżeckiego, rola ta przypadła Józefowi Piłsudskiemu. Latem 1894 roku we wsi Lipniszki w powiecie oszmiańskim na Wileńszczyźnie ruszyła tajna drukarnia, ulokowana w specjalnie w tym celu założonej aptece. Tak zaczęła się trwająca sześć lat zabawa w chowanego, którą „Wiktor” prowadził z rosyjską ochraną.

Początki w konspiracji nie były łatwe. Ściągnięty przez Piłsudskiego do Lipniszek zecer nudził się jak mops w zapadłej litewskiej wsi, nawiązał więc romans ze służącą z pobliskiego majątku. Po pełnej miłosnych uniesień nocy zwierzył się jej, co tak naprawdę robi w aptece. Gdy jednak jego uczucia osłabły i zaczął dążyć do zerwania związku, dziewczyna bez ogródek oświadczyła, że ujawni tajemnicę władzom. Zrozpaczona pani domu musiała od tej pory spełniać każdą zachciankę służącej, która dosłownie weszła swoim pryncypałom na głowę. W końcu, zdesperowana, postanowiła odwołać się do uczuć religijnych dziewczyny i zawieźć ją na Jasną Górę. Tam służąca miała się wyspowiadać ze swoich grzechów, co zrobiła nader szczerze, opowiadając ojcu paulinowi ze szczegółami o tajnej drukarni i swoim flircie z zecerem. Uprzedzony przez panią domu spowiednik zbeształ dziewczynę i wymógł na niej przysięgę, że nikomu tajemnicy nie zdradzi.

Incydent ze służącą uświadomił Piłsudskiemu, jaką estymą cieszył się „Robotnik” w polskim społeczeństwie pod zaborami. Bez względu na poglądy polityczne czy przekonania religijnie wszyscy kibicowali tajnej drukarni, z niecierpliwością czekając na wydanie kolejnych numerów pisma i ciesząc się na widok szalejących z bezsilnej wściekłości żandarmów. Nie było jednak sensu zostawiać akcji na łasce zranionej w uczuciach dziewczyny. W maju 1895 roku redakcja i drukarnia przeniosły się więc do Wilna. Tam pismo było już drukowane na przemyconej z Londynu przez Stanisława Wojciechowskiego ps. Adam maszynie systemu Model Press, dzięki czemu nakład pisma wzrósł do 1300 egzemplarzy. Jak na podziemne wydawnictwa w tamtym czasie była to liczba wręcz kosmiczna.

* * *

W Wilnie, Piłsudski jako redaktor i Wojciechowski jako zecer wydawali „Robotnika” przez niemal cztery lata, podając na pierwszej stronie dla zmylenia rosyjskiej policji jako miejsce druku Warszawę. Kiedy jednak w latach 1898-1899 przez miasto przetoczyła się fala aresztowań członków PPS, pojawiły się obawy o los drukarni. Latem 1899 roku Józef Piłsudski zebrał trzech swoich braci – Jana, Adama i Kazimierza – i oznajmił im, że przenosi się z Wilna do innego miasta, by tam prowadzić tajną działalność. Nazwy miasta nie zdradził, jednak wybór został już dokonany. Miała to być Łódź, najszybciej rosnący ośrodek przemysłowy w Kongresówce, mający też dobre połączenie kolejowe z Warszawą, do której trafiało najwięcej egzemplarzy „Robotnika”. Piłsudski musiał się tam jednak pojawić z zupełnie nową tożsamością. Bracia zdecydowali, że najlepszym sposobem będzie zawarcie przez niego związku małżeńskiego pod fałszywym nazwiskiem. Ale z kim? W Wilnie była tylko jedna taka kobieta.

Nazywała się Maria Juszkiewicz i była dwa lata starsza od Józefa. Już w młodości woziła nielegalną „bibułę” z Petersburga do Wilna. Aresztowana w wieku 20 lat, została jednak zwolniona z więzienia z braku dowodów. Wyszła za mąż za inżyniera Juszkiewicza, nie było to jednak szczęśliwe małżeństwo. Maria prowadziła w Wilnie salon, przez który przewijali się ludzie związani z niepodległościową konspiracją. Słynąca ze swojej urody, nazywana w PPS „Piękną Damą” lub „Piękną Panią”, poznała dwóch mężczyzn, którzy zrobili na niej duże wrażenie. Zresztą z wzajemnością. Jeden nazywał się Józef Piłsudski, drugi – Roman Dmowski. Ostatecznie rywalizację wygrał pierwszy, co stanie się w przyszłości powodem szczerej wzajemnej nienawiści obu polityków.

Ślub odbył się 15 lipca 1899 roku w Paproci Dużej niedaleko Zambrowa. Pan młody przedstawił tam fałszywy paszport na nazwisko Józef Władysław Dąbrowski, panna młoda na nazwisko Maria Karczewska. Dla Marii Juszkiewicz wejście w związek z Józefem Piłsudskim stanowiło pewien problemem, gdyż nie miała rozwodu ze swoim mężem, zresztą według obowiązującego wówczas prawa uzyskanie go było prawie niemożliwe. Dlatego, dla uniknięcia posądzeń o bigamię, ślub został zawarty w kościele luterańskim. Wcześniej para konspiratorów musiała przejść konwersję na protestantyzm.

Oboje wrócili jeszcze do Wilna, nie ujawniając jednak związku. Tam, 1 października wyszedł ostatni „litewski” numer „Robotnika”. Wkrótce zaczęła się trwająca kilka tygodni konspiracyjna przeprowadzka. Państwo Dąbrowscy pojawili się w Łodzi w połowie października, szukając dobrego miejsca na redakcję i drukarnię. Wielkie, przemysłowe miasto zrobiło na nich wrażenie, jednak zadanie okazało się nadspodziewanie trudne. Najlepsze na ulokowanie drukarni byłoby mieszkanie na parterze lub w suterenie, skąd hałas pracującej maszyny nie przenosiłby się na inne kondygnacje, a częściowo byłby zagłuszany szumem ulicy. Tymczasem w Łodzi lokale takie były zajęte przez sklepy, składy czy małe warsztaty.

Ostatecznie Józef Piłsudski zdecydował się na wynajęcie czteropokojowego mieszkania na pierwszym piętrze w kamienicy przy Wschodniej. Była to, jak mówili mu partyjni towarzysze, innowacja. Sama lokalizacja była dobra, gdyż umożliwiała łatwy transport wydrukowanych egzemplarzy „Robotnika” na Dworzec Fabryczny, skąd pociągami trafiał do Warszawy i innych miast. Kolportaż organizowała niezwykle odważna i dynamiczna Maria Gertruda Paszkowska o pseudonimie Gintra . Jak to robiła, nie ujawniała nawet „Wiktorowi”. Wiadomo było jednak, że przemytowi sprzyjała ówczesna kobieca moda. Pod wielkimi kloszami spódnic ukryć można było naprawdę sporo „bibuły”, a w tamtych czasach żaden policjant nie ośmieliłby się zrewidować kobiety…

Ostatecznie państwo Dąbrowscy wynajęli mieszkanie pod numerem czwartym. Wkrótce, razem z meblami, trafiła do niego przemycona z Wilna w częściach przez Aleksandra Malinowskiego „Babcia” wraz z kompletem czcionek. Ulokowano ją w głównym pokoju, do którego zabroniono wstępu służącej, którą „mecenas” Józef i jego żona musieli zatrudnić dla zachowania pozorów dobrze sytuowanego małżeństwa.


Nazywała się Maria Juszkiewicz i była dwa lata starsza od Józefa. Słynąca ze swojej urody, nazywana w PPS „Piękną Damą” lub „Piękną Panią”.

Praca nad kolejnym, bożonarodzeniowym wydaniem „Robotnika” ruszyła w listopadzie. Nie było to zadanie łatwe. Nakład 12-stronicowego pisma miał wzrosnąć do 1900 egzemplarzy, a każdą stronę trzeba było odbijać osobno, rozsmarowując co 50 egzemplarzy farbę na matrycy. Praca zaczynała się tuż po godzinie 9.00, kiedy do mieszkania przychodził Kazimierz Rożnowski – oficjalnie pomocnik adwokata, a w rzeczywistości zecer. Wypijali herbatę i zabierali się do drukowania. W ciągu godziny mogli odbić 300-400 pojedynczych stron, w zależności od tego, ile hałasu można było w danej chwili zrobić. Praca trwała zwykle do godziny 18, ale zdarzało się, że kończyła się dopiero po 20. W ten sposób, pracując po 9-11 godzin dziennie, Piłsudski z Rożnowskim drukowali cały nakład pisma w 15-16 dni.

Chociaż była to niezwykle ciężka praca, początkowo wszystko szło jak po maśle. Mimo nietypowej lokalizacji i hałasu sprawianego przez maszynę oraz szeleszczący papier ani sąsiedzi, ani nawet służąca nie domyślili się, co naprawdę dzieje się w pokoju „mecenasa”. Na Wschodniej zostały bez problemu wydrukowane dwa numery pisma. W trzydziestym piątym numerze, wydanym z datą 31 grudnia 1899, redaktor naczelny ostro krytykował rusyfikację oświaty, ustanowienie policji fabrycznej i defraudowanie przez właścicieli fabryk robotniczych składek potrącanych na opiekę lekarską. Zamieścił też korespondencje z kilkudziesięciu fabryk oraz tekst „Kolędy robotniczej”, zaczynającej się od słów:

Bracia robotnicy, zrozumcie na Boga,

Że my w ruskim carze zawsze mamy wroga,

On wspólnie z tyrany,

Nas kuje w kajdany,

Hej kolęda, kolęda!

Za to fabrykantom dobrze się powodzi,

Bo ta ruska małpa w pomoc im przychodzi,

Nasyła żołdaków,

By bili biedaków,

Hej kolęda, kolęda!

Numer kończyła jak zwykle publikacja listy zdrajców i donosicieli. „Bracia Dębowscy – krawcy z Łodzi. Starszy, wysoki szatyn z dużym wąsem, młodszy niski blondyn. Obydwaj są szpiegami, starszy prowadzi prowokatorską robotę. Jan Biszof, piegowaty, wzrostu średniego. Syn restauratora z rogu Karolkowej i Wolskiej. Konstanty Paśniewski, zdrajca, ślusarz z fabryki Rohna i Zielińskiego, brunet średniego wzrostu. Stanisław Grabowski – ryży, wzrost niski, zęby nadzwyczaj czarne, był górnikiem na Saturnie, później pisarzem w gminie Gałkówek”.

Pojawienie się kolejnego numeru niezmiennie doprowadzało rosyjską policję do szału. Ochrana szukała jednak głównie w Warszawie, gdyż ją właśnie wskazywano na pierwszej stronie jako miejsce wydania „Robotnika”. Na początku stycznia 1900 roku aktywność szpicli znacznie wzrosła. „Dotychczas takiej masy nie widziałem, wszędzie ich pełno, wyglądają tak jakby, fioły, chciały urządzić jeszcze jedną porządną brankę” – notował Piłsudski 7 stycznia. Nie spodziewał się, że jeden ze szpiclów, śledzący Aleksandra Malinowskiego doprowadzi do „łódzkiej katastrofy”.

* * *

Po ośmiotygodniowym pobycie w łódzkim więzieniu Józef Piłsudski został przewieziony wraz z Aleksandrem Malinowskim do Warszawy, gdzie dzień wcześniej trafiła jego żona. „Wiktor” jechał w specjalnie przygotowanym wagonie, strzeżony przez kilku żandarmów, w innym przedziale niż jego towarzysz. Było jasne, że carskie władze boją się odbicia więźnia. O godzinie 6 rano na Dworcu Wiedeńskim Malinowskiego wyprowadzono z pociągu i w asyście sześciu żandarmów zabrano więziennym powozem. Piłsudskiego przesadzono do osobnego wagonu, który został odstawiony na bocznicę, a następnie trasą obwodową pojechał na Dworzec Nadwiślański. Stamtąd pod silną eskortą zaprowadzono „Wiktora” na Cytadelę. Kilku działaczom PPS udało się wtedy go zobaczyć. „Towarzysz Piłsudski zmienił się do niepoznania, schudł, blady był więcej niż zwykle, ale twarz miał spokojną i szedł powoli, nie oglądając się” – relacjonował jeden z nich.

W PPS myślano już w tym czasie intensywnie, jak pomóc „Wiktorowi”. Główną koordynatorką akcji była „„Gintra” . Szefowa kolportażu „Robotnika” działała też w tajnej Kasie Pomocy Więziennej, będącej największą w zaborze rosyjskim organizacją pomocy więźniom politycznym. Dzięki temu miała liczne i cenne kontakty, również wśród sympatyzujących z Polakami członków carskiej administracji. Tymczasem Piłsudski trafił do celi numer 39 w X Pawilonie warszawskiej Cytadeli. Tam też przetrzymywana była jego żona.

Słynna na całe rosyjskie imperium katownia polskich działaczy niepodległościowych, w tym członków Rządu Narodowego z powstania styczniowego, była strzeżona jak prawdziwa twierdza. Tu żadne sztuczki stosowane dotąd przez „Gintrę” nie działały. W innych więzieniach jej organizacja wypracowała skuteczne metody kontaktów z więźniami: zapiekanie kartek w cieście, zaszywanie grypsów w bieliźnie lub ubraniu, kropkowanie liter w dostarczanych więźniom książkach i wiele innych. Jednak w X Pawilonie obowiązywały zupełnie inne zasady. Żywności z miasta nie przyjmowano wcale, książki musiały być nowe i z nierozciętymi kartkami. Na każdorazowe dostarczanie bielizny i ubrań trzeba było mieć specjalne, trudne do zdobycia pozwolenie, na które czekało się tygodniami. Widzenia z więźniem były rzadkie, krótkie i odbywały się przez dwie kraty, między którymi stali czujni żandarmi. Teoretycznie nie było więc żadnej możliwości dostarczenia „Wiktorowi” ważnych informacji. A taką „„Gintra” właśnie zamierzała mu przekazać.

Po przewiezieniu Piłsudskiego do Cytadeli zaczęły się przesłuchania. Początkowo żandarmi triumfowali. Ich zdaniem wpadka drukarni na Wschodniej oznaczała definitywny koniec sześcioletniej walki redakcji „Robotnika”.

– Niełatwo będzie zdobyć się raz jeszcze na taki wysiłek, niełatwo zorganizować podobną rzecz na nowo – mówił jeden z przesłuchujących. ­– Ależ panie rotmistrzu – odpowiedział Piłsudski. – Jestem przekonany, że w tej może chwili już się drukuje następny numer!

Odcięty od świata „Wiktor” dobrze znał swoich towarzyszy. Zaledwie kilka dni po tej rozmowie ukazał się kolejny, trzydziesty szósty, pierwszomajowy numer „Robotnika”. Pismo datowane na 26 kwietnia 1900 roku na pierwszej stronie informowało o wpadce łódzkiej drukarni, dodając jednak: „Przypadkowy tryumf żandarmów organizacji naszej złamać nie mógł. Po dwumiesięcznej przerwie oddajemy dziś w ręce czytelników Nr. 36 »Robotnika« z treścią zmienioną odpowiednio do potrzeb bieżącej chwili. Gdyby jednak i ta drukarnia wpadła w ręce żandarmów to i to nas nie zgnębi i »Robotnik« będzie znów wychodził tak długo tajnie, aż zaświta na ziemi naszej słońce wolności, które pozwoli nam mówić i działać jawnie”. Podpisano: Centralny Komitet Robotniczy.

Jakby tego było mało, redakcja zamieściła na czwartej stronie wzruszające pożegnanie skonfiskowanej przez żandarmów „Babci”. W artykule pt. „Nasza stara maszynka” opisana została prowadzona przy jej pomocy walka o prawo do wolnego słowa. „Żal nam tej staruszki” – pisał „Robotnik”. „Ze złamanym palcem sznurkiem przewiązanym, z naddartemi osiami i obluzowanemi śrubami (blisko dwa miliony uderzeń wykonano na niej) nie przedstawiała już dla nas wielkiej wartości, ale była drogą temi wspomnieniami, które się na niej skupiły, temi troskami i niepokojami, które przeżyliśmy przy niej. Ale przy nowej maszynie już wkrótce zapomnimy o starej i z każdym numerem będą nas z nią wiązały coraz silniejsze węzły przebytych przygód”.

Rosyjska policja znów szalała z wściekłości. Pismo wyglądało co prawda, jakby zrobili je nowi, niedoświadczeni zecerzy i redaktorzy w jakiejś prymitywnej drukarni gdzieś na głębokiej prowincji. Była to jednak celowa dezinformacja. W rzeczywistości nowy „Robotnik” został wydany w Londynie pod kierownictwem przebywającego tam Stanisława Wojciechowskiego i przemycony do Polski. Kolejnym zadaniem towarzysza „Adama” w Anglii było kupno nowej maszyny i przewiezienie jej do Kijowa, gdzie PPS zamierzała zorganizować kolejną drukarnię podziemnego pisma.

Równolegle z tymi działaniami szukano sposobu na przeniesienie Piłsudskiego z więzienia w Cytadeli w miejsce, z którego będzie można mu zorganizować ucieczkę. Pomysł na to podsunęła „Gintrze” historia sprzed czterech lat. Wtedy właśnie do Cytadeli trafił działacz PPS, student Antoni Rokita. Wkrótce wystąpił u niego ostry stan psychotyczny z objawami paranoi. Naczelnik X Pawilonu pisał 30 kwietnia 1896 roku do kierownictwa więzienia:

„Antoni Rokita dnia wczorajszego został przeniesiony do miejscowego lazaretu wojskowego, ponieważ jego stan psychiczny uległ znacznemu pogorszeniu, a obecność współtowarzysza nie przyniosła pożądanych rezultatów tym bardziej, że Rokita odnosił się do niego nader wrogo, będąc przekonanym, że jest on przebranym żandarmem. W przeciągu trzech ostatnich dni Rokita całymi nocami nie spał, codziennie po kilka godzin z rzędu chodził nago po celi, będąc w stanie silnego pobudzenia, a także okrywszy się prześcieradłem stawał przy ścianie i wzniósłszy dwa palce prawej ręki w górę wyobrażał sobie, że składa komuś przysięgę. W przypadku wejścia do niego i spytania się czy nie potrzebuje czegokolwiek, natychmiast podnosił rękę w górę i do każdego żądania oraz słowa dodawał „w imię Pana Imperatora żądam”. Od czasu do czasu stan pobudzenia przechodził w szał, wówczas rwał bieliznę, poduszkę i łamał przedmioty, które wpadły mu w ręce. Taki stan Rokity wymagał przeniesienia go do lazaretu. Noc spędził tam wyjątkowo niespokojnie. Dzisiaj zgodnie z pozwoleniem, a także zgodnie z zaleceniem lekarza, odbyło się widzenie z ojcem. W czasie spotkania sprawiał wrażenie normalnego, lecz z jego wypowiedzi i pewnych zachowań widać było, że jest chory, szczególnie pod koniec widzenia: gdy po dość długim czasie doktor zaproponował rozstanie się z ojcem, Rokita od razu rzucił się z groźnym spojrzeniem na doktora i wyrażając się wulgarnie stwierdził, że to nie lekarz lecz człowiek, który specjalnie przywiódł go do szpitala, chcąc go zgubić. Donosząc zarządowi o powyższych faktach nadmieniam, że obecnie jego stan psychiczny uległ zaostrzeniu i że wymaga on jak najszybszego uwolnienia celem wysłania do szpitala dla psychicznie chorych. O powyższym powiadomiłem też prowadzącego śledztwo rotmistrza Szlykiewicza”.

Ostatecznie 20 maja 1896 roku Warszawski Sąd Okręgowy uznał Antoniego Rokitę za osobę psychicznie chorą i polecił niezwłocznie oddać go pod opiekę rodzinie. Student miał pozostawać pod nadzorem policji, ale wkrótce również ta decyzja została cofnięta. Przypadek Rokity pokazywał, że gdyby Piłsudskiemu udało się skutecznie zasymulować chorobę psychiczną, istniałaby szansa na wydostanie go z twierdzy. Konspirator tej rangi nie zostałby z pewnością przekazany pod opiekę rodziny, a skierowany do jakiegoś zamkniętego ośrodka, ale wydostanie go stamtąd było w porównaniu z X Pawilonem dziecinną igraszką. „Gintra” miała więc dwa zadania. Pierwsze to znaleźć lekarza-fachowca, który udzieli wskazówek, jak skutecznie udawać chorobę psychiczną. Drugie to znaleźć zaufanego człowieka w Cytadeli, który przekaże te instrukcje „Wiktorowi”.

Pierwsza rzecz okazała się prosta. Zaufanym człowiekiem PPS był czterdziestoletni lekarz Rafał Radziwiłłowicz, od dziewięciu lat ordynator Warszawskiej Lecznicy dla Obłąkanych w Tworkach. Chociaż nie należał do partii, był szczerym niepodległościowcem i demokratą. Po objęciu stanowiska w Tworkach zaczął bezwzględnie tępić korupcję wśród rosyjskiej administracji szpitala, za co carskie władze chciały go nawet uhonorować orderem. Odmówił jednak jego przyjęcia, powołując się na uczucia patriotyczne. Radziwiłłowicz miał bogatą praktykę lekarską i wiele publikował, a jego szpital bywał też schronieniem dla ściganych przez ochranę działaczy PPS. Od razu zgodził się na propozycję „Gintry”, aby napisać instrukcję dla „Wiktora” i konsultować go w przemycanych do Cytadeli grypsach. Szansę na sukces zwiększał fakt, że Piłsudski miał za sobą rok studiów medycznych w Charkowie, dzięki czemu mógł właściwie odczytać sugestie Radziwiłłowicza.

Pozostawało jeszcze znaleźć człowieka, który będzie dostarczał grypsy więźniowi. I tu „Gintra” dokonała rzeczy niemal niemożliwej. Udało się jej zwerbować do współpracy jednego z najcenniejszych ludzi w Cytadeli. Był to pomocnik zawiadowcy X Pawilonu, a jednocześnie intendent więzienia, Aleksy Siedielnikow. Ten głęboko wierzący, prawosławny Rosjanin, którego żona była Polką, szczerze współczuł osadzonym w Cytadeli więźniom, wiedząc, że wielu z nich nie wyjdzie już z niej żywych. Wyświadczał im więc drobne – w jego mniemaniu – przysługi, takie jak przekazywanie listów od rodzin i kartek ze słowami otuchy do bliskim. Siedielnikow wiedział, że jeśli ktoś na niego doniesie, trafi na Sybir. Wierzył jednak w szlachetne intencje osadzonych w Cytadeli więźniów i kierowały nim głębokie przekonania. Ponieważ Rosjanin miał swobodny dostęp do wszystkich cel w X Pawilonie, lepszego kontaktu „Gintra” znaleźć nie mogła.

Jesienią 1900 roku było już jasne, że carskie władze szykują Piłsudskiemu pokazowy proces. Wytoczono mu aż cztery sprawy: zagraniczną, kowieńską z 1895 roku, łódzko-warszawską i będzińską. W tej ostatniej miał być niesłusznie oskarżony o udział w zabójstwie Jana Mazura, konfidenta z Zagłębia. Było jasne, że ochrana dąży do pozbyciu się problemu raz na zawsze i skazania „Wiktora” co najmniej na wieloletnie więzienie. Na początku października 1900 roku instrukcje doktora Radziwiłłowicza za pośrednictwem Siedielnikowa dotarły do rąk więźnia, a w X Pawilonie zaczął się prawdziwy cyrk.

* * *

„Łaskawy Panie Zarządzający X Pawilonem” – zaczynało się podanie napisane 18 października. „Brat w czasie dzisiejszego wiszenia powiedział mi, że nie pozwolono mu na widzenie się z moją małżonką na tej podstawie, że jakoby she is not my wife. Do chwili obecnej staram się odgadnąć sens tych słów i nie mogę pojąć, co ten sen oznacza. O ile wiadomo mi nie zostałem pozbawiony dotąd praw stanu no i w tym przypadku as much as I know konieczna jest zgoda żony na rozwiązanie związku małżeńskiego, a ja nie sądzę, żeby moja żona mogła się dobrowolnie zgodzić na takie wyjście. Zostaje mi więc wyrazić przypuszczenie, że to jest jeden z tych smakowitych owoców z drzewa poznania dobrego i złego, jakimi mnie tu częstują. And I have assure, this fruit is finest af all and most agreable! Teraz dopiero przypomniałem sobie, że pan podpułkownik Gnoińskij podczas naszego aresztowania uporczywie zapytywał kilkakrotnie – czy pozostajemy w legalnym związku małżeńskim. Oczywiście przecież w Polsce nie tak tolerancyjnie odnoszą się do nielegalnych związków jak w Rosji. But the whole affair seems to me to be so strange and awfull that although I Saw here very much I never expected formerly, I can not help again. You, Sir, if it would not be too much! Ne sera-t-il pas trop fort, ca, Monsieur! At any rate, proszę Pana najpokorniej o wyjaśnienie mi tego zagadnienia. Przecież w tym wypadku chodzi już nie o mnie, lecz o sprawy i honor osoby, za którą powinienem odpowiadać przed swoim sumieniem. I hope, Sir, You will be kind ynough to under stand my situation and will not as formerly stay without answering to me. Przeto mam honor podpisać się jako najpokorniejszy Pana sługa. J. Piłsudski Osadzony w Nr 26 tego Zakładu Dobroczynnego” (zapis oryginalny).

Dopominanie się o prawa Marii do kontaktu z rodziną było doskonałym pretekstem do bombardowania kierownictwa więzienia chaotycznymi, pełnymi angielskich i francuskich wtrętów listami, które miały być pierwszym dowodem, że więzień oszalał. Wkrótce doszedł kolejny – histeryczne reakcje na widok żandarmów i odmowa przyjmowania posiłków w obawie przed otruciem. Piłsudski zgodził się tylko na dostarczanie do celi gotowanych jaj w nienaruszonych skorupkach, ale kiedy już mu zbrzydły, odmówił jedzenia, dopatrując się na nich podejrzanych kropek i skaz. Zażądał wówczas sucharów w specjalnym opakowaniu, następnie czekolady w tabliczkach, jednak nic więcej nie jadł i cały czas tracił na wadze.

Najbardziej zrozpaczony sytuacją był Siedielnikow, nieświadomy tego, że przekazując więźniowi grypsy od doktora Radziwiłłowicza sam przykłada rękę do jego głodówki. Chcąc przełamać opór Piłsudskiego kupił nawet podręcznik kuchni litewskiej i kazał żonie gotować najbardziej wymyślne potrawy. Dla osadzonego zaczęły się chwile prawdziwej męki, gdy do jego celi zaczęły trafiać barszcz, kołduny, ulubione poziomkowe konfitury czy zakupiony w oficerskim kasynie prawdziwy pasztet strasburski czyli foie gras produkowane ze stłuszczonych wątróbek kaczych i gęsich – jedna z najdroższych potraw kuchni francuskiej. Ponieważ musiały być podawane w obecności żandarmów, zostały nietknięte. To ostatecznie przekonało kierownictwo Cytadeli, że sprawa jest poważna i więzień, który był już bardzo wyczerpany, rzeczywiście zwariował. Informacje o tym trafiły do „Gintry” od Siedielnikowa. Teraz trzeba było znaleźć lekarza, który postawi nie budzącą wątpliwości diagnozę.

Na doktora Radziwiłłowicza ani żadnego innego lekarza-Polaka Rosjanie z pewnością by się nie zgodzili. W Warszawie był jednak wybitny psychiatra, lekarz naczelny Szpitala Świętego Jana Bożego, Iwan Michajłowicz Sabasznikow. Ten urodzony na Syberii czterdziestopięciolatek był postacią niezwykłą. Władał dwunastoma językami i oprócz tłumaczeń na rosyjski najnowszych podręczników psychologii i psychiatrii przekładał też poezje Rabindranatha Tagore i Adwina Arnolda. Jego bliskim kuzynem był starszy o sześć lat najsłynniejszy rosyjski psychiatra, Wiktor Kandinski.


Lekarz naczelny Szpitala Świętego Jana Bożego, Iwan Michajłowicz Sabasznikow, (na zdjęciu pierwszy z prawej), był postacią niezwykłą. Władał dwunastoma językami i oprócz tłumaczeń na rosyjski najnowszych podręczników psychologii i psychiatrii przekładał też poezje Rabindranatha Tagore i Adwina Arnolda.

Najcenniejszą jednak cechą Sabasznikowa był fakt, że nie identyfikował się wcale z Rosjanami. Urodzony w buriackiej Kiachcie na południe od jeziora Bajkał, uważał się za rdzennego Sybiraka i nie miał żadnych rusyfikatorskich zapędów. Do niego więc uderzyła „Gintra” , prosząc o diagnozę dla Piłsudskiego. Sabasznikow nie tylko zgodził się, ale też wziął na siebie napisanie odpowiednio sformułowanego podania do władz. Aby uniknąć podejrzeń, złożyć miała je wiekowa już „ciotunia” Piłsudskiego, Stefania Lipman. Ta doświadczona konspiratorka trafiła na Syberię jeszcze przed narodzinami Józefa za udział w postaniu styczniowym. Po powrocie z zesłania zamieszkała w Zułowie pomagając Marii Piłsudskiej w wychowaniu licznego potomstwa. „Ciotunia” była jej bliską kuzynką – obydwie pochodziły z tej samej rodziny Billewiczów. Potem przeniosła się do Wilna.

Powiadomiona przez „Gintrę” Stefania Lipman natychmiast pojawiła się w Warszawie. W podaniu zaznaczono, że zna ona doktora Sabasznikowa z Petersburga, leczyła się u niego i uważa go za wybitnego specjalistę. Z tego też powodu prosi władze o zgodę na zbadanie przez niego aresztowanego siostrzeńca, który popadł w obłęd. Jednocześnie „ciotunia” zobowiązała się w piśmie, że pokryje wszystkie koszty konsultacji, było bowiem pewne, że Rosjanie odmówią płacenia. Sabasznikow oświadczył jednak, że żadnych pieniędzy od ludzi pozostających bez zarobku nie bierze, nie ma też zwyczaju karać rodziny za to, że ich krewny znalazł się w biedzie. „Gintra” odetchnęła z ulgą: partyjna kasa z powodu wydatków na nową maszynę drukarską była pusta, a honorarium takiej lekarskiej sławy jak Sabasznikow z pewnością należało liczyć w setkach rubli.

Badanie odbyło się 6 listopada, kilka dni po złożeniu podania przez Stefanię Lipman. Sabasznikow wszedł do celi w towarzystwie lekarza wojskowego z Cytadeli. Ponieważ Piłsudski zareagował na widok munduru atakiem paniki, doktor zażądał pozostawienia go z więźniem sam na sam. Rozpoczęli pogawędkę, któryś z nich wspomniał o Syberii i rozmowa ruszyła. Piłsudski wspominał piękno nadbajkalskich okolic, Sajanów, polowania z Buriatami i herbaty przy ogniskach. Jego słowa były jak miód na serce Sabasznikowa, który rodzinnych stron nie widział od wielu lat. Miejscowość, w której się urodził, była oddalona o zaledwie 500 kilometrów od Tunki, gdzie przebywał na zesłaniu Piłsudski – jak na syberyjskie odległości, niemal po sąsiedzku. Rozmawialiby tak pewnie bez końca, gdyby po godzinie nie przerwali im żandarmi z informacją, że czas na badanie minął.

Jeszcze tego samego dnia do Szpitala Świętego Jana Bożego na Lesznie przyszła „Gintra”. Doktor zaczął od wylewnych podziękowań za umożliwienie mu poznania człowieka o tak bogatej duszy i wybitnej indywidualności. „To była najmilsza godzina w moim życiu” – powtarzał kilkakrotnie, po czym wręczył kopię orzeczenia o stanie zdrowia Józefa Piłsudskiego. Pełno było w niej łacińskich formułek, jednak z pisma wynikało jednoznacznie, że stan psychiczny więźnia jest groźny, co spowodowane jest otoczeniem i nieodpowiednimi warunkami życia w X Pawilonie. Doktor twierdził, że w normalnych warunkach pacjent szybko wróci do zdrowia i sugerował skierowanie go na obserwację szpitalną.

Złożone następnego dnia orzeczenie, podpisane przez medyczną sławę, zrobiło wrażenie na władzach Cytadeli tym bardziej, że trzy dni przed Sabasznikowem Piłsudskiego badał lekarz z X Pawilonu. Nie był co prawda specjalistą od zaburzeń nerwowych, jednak z pisma skierowanego przez pułkownika Iwanowa do władz więzienia wynikało, że u Polaka stwierdzono pobudzenie układu nerwowego z początkowymi oznakami majaczenia. Zaraz po tym badaniu Iwanow zasięgnął wiedzy, gdzie można by było umieścić więźnia. W warszawskim lazarecie Aleksandryjskim, gdzie leczono więźniów politycznych, nie było miejsc dla psychicznie chorych i brakowało lekarza specjalisty. Tworki pułkownik odradzał sam, powołując się na wcześniejszy o rok przypadek więźnia politycznego, Stanisława Żmigrodzkiego.

„Wraz z umieszczeniem oskarżonego Żmigrodzkiego w szpitalu w Tworkach wyznaczono posterunek żandarmerii, lecz bez względu na tę straż, dzięki przychylności administracji szpitalnej Żmigrodzki miał dużą swobodę w kontaktach z rodziną i bez przeszkód wysyłał i otrzymywał wszystko, czego pragnął, miał także wiele widzeń ze swoimi znajomymi; w końcu uznano go za obłąkanego i dlatego przekazano pod opiekę rodziny; lecz jak się później okazało Żmigrodzki był zupełnie zdrowy; udało mu się uniknąć grożącego mu aresztu i aktywnie mógł prowadzić przestępczą propagandę w kraju” – pisał Iwanow obawiając się powtórki tego samego scenariusza. „W związku z powyższym wnoszę do Departamentu Policji o przeniesienie Józefa Piłsudskiego do Sankt-Petersburga, gdzie może być umieszczony w odpowiednich warunkach celem leczenia”.

Orzeczenie Sabasznikowa przesądziło sprawę, jednak rosyjska biurokracja jeszcze miesiąc zwlekała z podjęciem ostatecznej decyzji. W tym czasie Józef Piłsudski niemal stracił nadzieję, że symulacja choroby pozwoli mu opuścić Cytadelę. Jednak paradoksalnie ta zwłoka mu pomogła.

„Była to niezmiernie przykra gra. Nie mówiąc o głodzie, który mi bardzo dokuczał, tym bardziej, że żandarmi przysyłali mi w tym czasie wyszukane i smaczne obiady, które musiałem odrzucać… lecz samo udawanie obłędu, ciągła baczność na ruchy, na wyraz twarzy, konieczność wypowiadania od czasu do czasu jakichś nonsensów, męczyła mnie niezmiernie, a czasem wprost śmieszyła widokiem przerażenia, jakie wzbudzało moje zachowanie w żandarmach… Po kilku tygodniach byłem tak zmęczony, iż postanowiłem przerwać. Siły mnie opuszczały, ledwo chodziłem… Wydawało mi się czasami, że stoję na brzegu jakiejś otchłani, w którą zapadnę się już bezpowrotnie. Przestałem więc udawać, zacząłem jeść i zachowywać się zupełnie naturalnie. Myślałem sobie, że się nie powiodło! Ha, trudno!… Cóż robić!… Wtem drzwi otwierają się i wchodzą żandarmi, wołają mnie do kancelarii, niosą za mną rzeczy… Mam jechać do Petersburga, do szpitala Świętego Mikołaja. Okazało się, że przerwa w obłędzie właśnie była potrzebna do rozwoju choroby, że ona ostatecznie przekonała obserwatorów, że jestem chory!” – wspominał Piłsudski po latach.

15 grudnia 1900 roku więzienny konwój wyruszył z Cytadeli na dworzec kolejowy, skąd pod silną eskortą więzień miał zostać wysłany w dwudniową podróż do Petersburga. Informacja o tym została natychmiast przekazana do tamtejszej komórki PPS. Szpital Świętego Mikołaja Cudotwórcy, chociaż był placówką zamkniętą, to jednak znacznie słabiej pilnowaną niż X Pawilon. Był też miejscem doskonale znanym doktorowi Radziwiłłowiczowi, który 11 lat wcześniej objął tam stanowisko asystenta. PPS miał więc doskonałe informacje o położeniu i rozkładzie szpitala, a planowanej akcji sprzyjał fakt, że placówką od 1881 roku kierował Polak, doktor docent Otton Czeczot. Uwolnienie Piłsudskiego stawało się więc realne. Jednocześnie udało się uzyskać zwolnienie z więzienia za kaucją 500 rubli Marii Dąbrowskiej-Juszkiewiczowej, żony „Wiktora”, która miała wrócić do Wilna z zakazem opuszczania miasta.

17 grudnia 1900 roku wraz z więźniem sprawę Józefa Piłsudskiego przejął petersburski oddział ochrany. Wyzwanie rzucić miała mu studencka organizacja PPS w mieście i wysłany tam emisariusz, Aleksander Sulkiewicz.

* * *

Szpital Świętego Mikołaja Cudotwórcy w Petersburgu był największą placówką dla psychicznie chorych w Rosji. Ogromny, szaro popielaty, trzypiętrowy i składający się z trzech skrzydeł gmach obwiedziony wysokim, iście więziennym murem znajdował się na wyspie utworzonej przez zakole rzeki Priażki, która z jednej strony wpadała do Newy a z drugiej do pobliskiej Mojki. Frontowa ściana i główna brama szpitala skierowane była ku rzece i biegnącej wzdłuż niej ulicy Nadbereżmej. Tylna brama wejściowa prowadząca przez wydłużony dziedziniec prowadziła do wylotu wąskiego zaułka, będącego przedłużeniem ulicy Oficerskiej.

Cały gmach, z mieszkaniami dla głównego lekarza, dozorców i służby pomocniczej stanowił niemal osobną, zamkniętą dzielnicę. Miał własną pralnię, kuchnię, magazyny i ogród, a wszystkie bramy były przez całą dobę pilnowane przez stróżów. Sześć oddziałów szpitalnych – trzy męskie i trzy kobiece – znajdowało się na wyższych piętrach. Przebywało na nich około dwóch tysięcy pacjentów, którymi opiekowało się dwunastu lekarzy-ordynatorów, zarówno mężczyzn jak i kobiet, mających do pomocy kilkudziesięciu felczerów i felczerek, pielęgniarzy i pielęgniarek oraz osób personelu pomocniczego.

W szpitalu, gdzie na jednego lekarza przypadało 150 pacjentów, leczenie psychiatryczne było fikcją. Sprowadzało się głównie do stwierdzania każdego dnia licznych obrażeń cielesnych wśród podopiecznych, którzy zadawali je sobie i innym w czasie kolejnych ataków szału. Wiele obrażeń było też dziełem niższego personelu, traktującego chorych jak zwierzęta, lekarzy-psychiatrzy musieli więc częściej występować w roli zszywających rany chirurgów niż w swojej właściwej specjalności. W takim właśnie miejscu miał spędzić kolejne miesiące na obserwacji Józef Piłsudski.

Informację o jego umieszczeniu w Szpitalu Świętego Mikołaja Cudotwórcy przekazał petersburskiej organizacji PPS Aleksander Sulkiewicz. Ten rówieśnik Piłsudskiego w rzeczywistości nazywał się Iskander Mirza Duzman Beg Sulkiewicz i był pochodzącym z Litwy Tatarem. Chociaż jego ojciec służył jako rotmistrz w armii imperium rosyjskiego, Iskander-Aleksander kontynuował patriotyczne polskie tradycje rodziny, w której jednym z jego krewnych był generał z powstania kościuszkowskiego, Józef Bielak. Jednocześnie Sulkiewicz był jednym z założycieli PPS i ważną postacią w partii. Ponieważ był muzułmaninem, rosyjskie władze nie podejrzewały go o niepodległościowe dążenia, dzięki czemu udało mu się znaleźć pracę w carskiej administracji. Początkowo był urzędnikiem izby skarbowej w Suwałkach, a na następnie celnikiem na granicy rosyjsko-pruskiej. To właśnie przez jego placówkę w Wierzbołowie szedł główny przemyt nielegalnej partyjnej „bibuły” oraz urządzeń drukarskich z Londynu i Genewy dla PPS w kraju.


Informację o umieszczeniu Piłsudskiego w Szpitalu Świętego Mikołaja Cudotwórcy przekazał petersburskiej organizacji PPS Aleksander Sulkiewicz (na zdjęciu – drugi z lewej).Ten rówieśnik Piłsudskiego w rzeczywistości nazywał się Iskander Mirza Duzman Beg Sulkiewicz i był pochodzącym z Litwy Tatarem.

W 1900 roku Sulkiewicz, obawiając się dekonspiracji, porzucił pracę carskiego urzędnika, poświęcając się całkowicie pracy partyjnej. Był jednym z organizatorów przenosin tajnej drukarni „Robotnika„ z Wilna do Łodzi, a po jej uruchomieniu, na zmianę z Aleksandrem Malinowskim, pełnił funkcję łącznika między Józefem Piłsudskim a centralą partii. Jemu też zlecono zaplanowanie i koordynowanie akcji uwolnienia ze szpitala Świętego Mikołaja Cudotwórcy towarzysza „Wiktora”.

Większość petersburskiej organizacji PPS, składającej się głównie ze studiujących w stolicy Rosji Polaków, znała Józefa Piłsudskiego wyłącznie pod tym imieniem. Chociaż bywał w Petersburgu dość często, stał się postacią na wpół legendarną. Mniej wtajemniczeni wiedzieli tylko, że jest najwybitniejszym członkiem Centralnego Komitetu PPS, niestrudzonym rewolucjonistą i bojownikiem o wolność Polski. Starsi, pamiętający jeszcze tradycje 1863 roku, nazywali go „emisariuszem” na wzór tych, którzy w powstaniu utrzymywali łączność między konspiratorami na ziemiach polskich i na emigracji. „Wiktor”, na zmianę z Sulkiewiczem i Malinowskim, przywoził do miasta nielegalne wydawnictwa oraz rozkazy partii. Jeden z nich brzmiał, by po rezygnacji Sulkiewicza z pracy w urzędzie celnym rolę organizatora przemytu „bibuły” do Rosji wzięła na siebie petersburska organizacja PPS.

Jeden z członków organizacji, Bohdan Dębicki, zatrudnił się wówczas w miejscowej komorze celnej i zamieszkał w letniskowym miasteczku Terioki, na granicy Rosji i Wielkiego Księstwa Finlandii, które podobnie jak Polska było wówczas pod zaborem. Odtąd tamtędy szedł główny przerzut pepeesowskiej „bibuły” z Londynu do kraju przez Szwecję i Finlandię. Dębicki przywoził ją każdego dnia do Petersburga z oddalonego o kilka stacji kolejowych miasteczka i przekazywał towarzyszom. Ryzykował wiele – nie tylko wolność, ale też doskonale zapowiadającą się karierę inżyniera, którą był gotów jednak poświęcić dla działalności niepodległościowej.

Ten sukces był dowodem, że niewielka, ale karna, dobrze zorganizowana i składająca się z zaufanych ludzi komórka PPS poradzi sobie z wyzwaniem, jakim było uwolnienie „Wiktora”. Tym bardziej, że nagłośniona przez rosyjską prasę wpadka drukarni „Robotnika” i aresztowanie Józefa Piłsudskiego spowodowały duże przygnębienie wśród działaczy z Petersburga. Odcięci od bezpośrednich informacji z centrali partii, skazani na plotki i domysły, szeptali między sobą o licznych aresztowaniach w Królestwie i na Litwie, a nawet rozbiciu całego kierownictwa PPS. Przywiezione przez Sulkiewicza informacje zostały więc przyjęte z wielką ulgą i nadzieją. Niemniej emisariusz zdecydował się wtajemniczyć w plan akcji jedynie najbardziej zaufanych członków organizacji. Główne role odegrać mieli absolwent Petersburskiego Instytutu Technologicznego Ksawery Prauss i jego żona Zofia, Konstanty Demidowicz-Demidecki, student Marian Chruszczyński i Władysław Mazurkiewicz, absolwent Cesarskiej Wojskowej Akademii Medycznej.


Chociaż szpital Świętego Mikołaja Cudotwórcy był dobrze pilnowany, władze policyjne nakazały umieszczenie Piłsudskiego w izolatce. Był jedynym więźniem politycznym w placówce, do tego doświadczonym konspiratorem, obawiano się więc, że będzie sprawiał problemy lub spróbuje uciec.

* * *

Chociaż szpital Świętego Mikołaja Cudotwórcy był dobrze pilnowany, władze policyjne nakazały umieszczenie Piłsudskiego w izolatce. Był jedynym więźniem politycznym w placówce, do tego doświadczonym konspiratorem, obawiano się więc, że będzie sprawiał problemy lub spróbuje uciec. Początkowo ochrana planowała nawet wysłanie do szpitala żandarmów w celu pilnowania więźnia, ostatecznie jednak zrezygnowano z tego pomysłu, gdy dyrektor Otton Czeczot ostro się sprzeciwił i zagroził dymisją. Wobec nieugiętej postawy profesora władze skapitulowały. Chciano uniknąć niepotrzebnego rozgłosu, a Czeczot, od 20 lat dyrektor szpitala oraz wykładowca psychologii i neurologii na stołecznych uczelniach, był w Petersburgu postacią znaną i szanowaną.

Tak naprawdę, dyrektor bardziej niż obecności żandarmów obawiał się sytuacji, że pacjenci ze Świętego Mikołaja na widok mundurów wpadną w szał, zaatakują strażników i odbiorą im broń, co mogłoby skończyć się rzezią. Sam Piłsudski – jak przekonywał – nie stanowił zagrożenia, gdyż jego organizm był zbyt wyczerpany prowadzoną w Cytadeli głodówką. I rzeczywiście, po roku od aresztowania, „Wiktor” był cieniem samego siebie. Pobyt w petersburskiej „psychuszce”, pełna napięcia atmosfera, przerywana słyszanymi w całym budynku krzykami oraz niezwykle brutalny stosunek pielęgniarzy i dozorców do chorych były dla niego kolejnym ciężkim doświadczeniem. Nie miał już siły dłużej udawać psychicznie chorego, nie było zresztą sensu, gdyż doświadczony doktor Czeczot natychmiast zorientował się, że ma do czynienia z symulantem. Dyrektor doskonale orientował się, o jaką stawkę toczy się gra. Dlatego postanowił jak najdłużej odwlekać wydanie ostatecznej opinii o psychicznym stanie pacjenta.

Tymczasem po zwolnieniu z izolatki Józef Piłsudski został dołączony do innych pacjentów, gdzie czekały go kolejne wyzwania. Jednym z jego sąsiadów na sali był chory, który przygotowywał właśnie – jak twierdził – zamach na życie cara, a z innymi wyimaginowanymi spiskowcami porozumiewał się tupiąc w podłogę. Inny przedstawiał się jako Jezus Chrystus i był w tym na tyle przekonujący, że dorobił się w szpitalu całkiem sporego grona wierzących w jego boskość wyznawców. Jednak nawet on musiał ustępować terroryzującemu całą salę, potężnie zbudowanemu mężczyźnie, który w atakach szału rzucał się na wszystkich, aby ich bić. Z wyjątkiem Piłsudskiego, przed którym czuł dziwny respekt i w pełen szacunku sposób tytułował go „baronem”. Był też zadziwiająco posłuszny jego poleceniom. Gdy podczas jednego z ataków agresji rzucił się na chorych, Piłsudski powstrzymał go słowami: „Zawtra budesz bit!” – „Będziesz bił jutro!”. I następnego dnia, dokładnie o tej samej porze, agresor zaatakował pacjentów tłumacząc, że tak kazał mu „baron”. Ta nietypowa ochrona nie zabezpieczała jednak Polaka przed atakami ze strony pacjentów z innych sal. Szczególną zawiść budziły przysyłane do szpitala przez rodzinę papierosy. Piłsudski, namiętny palacz, musiał więc czasem sam bronić swoich cygaretek.

Pierwszy kontakt z „Wiktorem” udało się nawiązać petersburskiej organizacji PPS dopiero po trzech miesiącach od jego przewiezienia z Warszawy, w marcu 1901 roku. Pomógł w tym pracujący w szpitalu Polak, doktor Sylwanowicz. Pierwszy, sporządzony na gorąco plan uwolnienia „Wiktora” przewidywał wykorzystanie doktora do zorganizowania ucieczki, jednak Piłsudski sprzeciwił się temu pisząc w grypsie, że organizacja PPS musi przeprowadzić akcję własnymi siłami. Do kolejnego wariantu operacji wyznaczony został Marian Chruszczyński, którego teściowa, pani Wojczyńska, pracowała w szpitalu. W jej mieszkaniu w pobliżu Świętego Mikołaja mieszkał też zięć z córką, planowano więc, by przy jej pomocy Chruszczyński przedostał się do szpitala, przemycając niezbędne do ucieczki przedmioty. Student okazał się jednak psychicznie nieprzygotowany na takie wyzwanie i zaczął zachowywać się w sposób zbyt nerwowy, co groziło dekonspiracją całej akcji. Postanowiono więc całkowicie go wycofać i przemyśleć temat na nowo.

Kilka kolejnych pomysłów także odrzucono. Przemycenie do szpitala pił do cięcia krat i lin było możliwe, jednak „Wiktor” był w zbyt słabej kondycji, aby uwolnić się samodzielnie. Pomysł podrobienia kluczy okazał się mało realny. W końcu wybrano projekt podsunięty przez Aleksandra Sulkiewicza, wymagający dłuższych przygotować, ale dający największą szansę na sukces. Chodziło o umieszczenie w szpitalu własnego człowieka jako odbywającego praktykę lekarza. Do roli tej najbardziej nadawał się Władysław Mazurkiewicz. Nie tylko dlatego, że ukończył medycynę, ale również z tego powodu, że jego ojciec był mającym szerokie wpływy w Petersburgu profesorem.

Mazurkiewicz skończył Cesarską Wojskową Akademię Medyczną z myślą, by jako lekarz rozpocząć praktykę w Łodzi, a jednocześnie prowadzić działalność polityczną w środowisku robotniczym. Do psychiatrii zamiłowania nie miał, bez wahania zaakceptował jednak decyzję organizacji. Jeszcze tego samego dnia poinformował rodziców, że zmienia plany zawodowe i ma zamiar poświęcić się nowej specjalności. Jednocześnie prosił ojca, by ten przez swoje stosunki z gubernatorem Petersburga, generałem Nikołajem Kleigelsem oraz byłym ministrem spraw wewnętrznych, Iwanem Goremykinem załatwił mu posadę ordynatora w szpitalu Świętego Mikołaja Cudotwórcy.

Protekcja zadziałała błyskawicznie. Już pod koniec marca 1901 roku Mazurkiewicz z listami polecającymi w ręku zjawił się w gabinecie dyrektora Ottona Czeczota i został natychmiast przyjęty do pracy. Pierwszą praktykę miał odbyć na oddziale kobiecym z ostrymi wypadkami. Natychmiast zaczął studiować układ pomieszczeń ogromnego gmachu, najlepsze drogi ewakuacji oraz możliwości wyjścia na zewnątrz. Poznawał też lekarzy dysponujących kluczami do sal pacjentów oraz dozorców pełniących dyżury w budynku i przy bramach.

Doktor Czeczot, nie poinformowany o prawdziwych zadaniach Mazurkiewicza, nabrał do niego dużej sympatii i zaufania, a także szczerze interesował się jego karierą psychiatryczną. Zapraszał go na posiedzenia naukowe, powierzył zarząd pracowni mikroskopowo-chemicznej i często oprowadzał po oddziałach, prezentując co ciekawsze przypadki. Pewnego dnia zaprowadził go na oddział męski i ściszonym głosem poinformował, że tu właśnie przebywa aresztowany redaktor „Robotnika”.

– On jest naturalnie zupełnie zdrów i nawet przestał symulować, ale póki jestem dyrektorem sprawa wydania opinii ostatecznej będzie odwlekana – wyznał. – Chociaż, naturalnie, nie mogę ręczyć, że mi go nie sprzątną pierwszego lepszego poranka – dodał doktor robią aluzję do możliwości wszechwładnej ochrany.

Dla bezpieczeństwa Mazurkiewicz postanowił początkowo nie nawiązywać kontaktu z Piłsudskim, który znał go z wizyt w petersburskiej organizacji PPS. Łącznikiem między „Wiktorem” a partią miał pozostać praktykujący na oddziale męskim doktor Sylwanowicz. Tymczasem młody lekarz nawiązywał kolejne znajomości, co nie było łatwe, gdyż większość kolegów widziała w nim sprytnego karierowicza, który dostał pracę dzięki protekcji. Z dwoma lekarzami, doktorem Landauem i doktorem Omelczenką, udało mu się jednak nawiązać przyjacielską więź. Towarzyszył im na dyżurach, poznając zakres władzy i działania ordynatorów, był móc jak najszybciej objąć samodzielną pracę.

Przy okazji dowiedział się też rzeczy, mającej pierwszorzędne znaczenie w przygotowywanej ucieczce. W szpitalu było stałą praktyką, że podejrzewanych o symulację pacjentów sprowadzano na polecenie dyżurującego lekarza na dół, do sali ordynacyjnej, w celu dokładnego ich zbadania. To był właśnie sposób, w jaki można by zabrać „Wiktora” z oddziału nie budząc żadnych podejrzeń, a następnie wyprowadzić go na zewnątrz. W połowie kwietnia plan ucieczki dojrzał. Pozostawało czekać na moment, gdy Władysław Mazurkiewicz zostanie mianowany ordynatorem i obejmie pierwszy samodzielny dyżur.

* * *

Nadeszły dni gorączkowego wyczekiwania. Czas naglił, gdyż nieubłaganie zbliżały się słynne petersburskie „białe noce”, które mogły znacznie utrudnić ucieczkę. Nerwowość konspiratorów zwiększyły pogłoski o możliwej dymisji dyrektora Czeczota, przez co cały plan mógł spalić na panewce. W końcu pewnego dnia dyrektor wezwał Mazurkiewicza i uroczyście pogratulował mu wobec kolegów nominacji na ordynatora. Pierwszy samodzielny dyżur młody lekarz miał objąć wieczorem 30 kwietnia w zastępstwie doktora Landaua. Termin był doskonały – następnego dnia przypadało święto pracy i właśnie w ten dzień władze organizowały w Petersburgu wiele publicznych imprez, mających odciągnąć uwagę robotników od pierwszomajowej agitacji. Do ich ochrony skierowana została większość policjantów, a w przemieszczającym się po ulicach tłumie łatwo było się ukryć. Ponadto w dniu rozpoczęcia dyżuru dyrektor Czeczot miał wyjść ze szpitala wcześniej niż zwykle.

Do dyżuru pozostało kilka dni, które Władysław Mazurkiewicz wykorzystał do przemycenia w teczce wszystkich części garderoby, w której Józef Piłsudski miał opuścić szpital. Ukrył je w jednej ze skrytek w pracowni mikroskopowo-chemicznej, do której klucze miał tylko on. Jednocześnie ustalono godzinę i plan akcji. Niedaleko głównej bramy, przy nabrzeżu Mojki, oczekiwać mieli Aleksander Sulkiewicz i Konstanty Demidowicz-Demidecki, uzbrojeni w rewolwery na wypadek, gdyby miały zajść jakieś komplikacje. Stamtąd mieli przewieźć Piłsudskiego i Mazurkiewicza łodzią na wyspę Wasiljewską w centrum Petersburga, gdzie przygotowana była zakonspirowana kwatera.

30 kwietnia o godzinie 8 rano Władysław Mazurkiewicz rozpoczął swój pierwszy i ostatni samodzielny dyżur w szpitalu Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Już po obiedzie zorientował się, że łatwo nie będzie. Personel placówki, widząc niedoświadczonego lekarza, natychmiast rzucił się z wnioskami o urlopy, by móc skorzystać z organizowanych przez władze atrakcji. Gdy w końcu Mazurkiewicz dał wolne dużej części personelu i opędził się od pielęgniarzy i pielęgniarek, niespodziewanie przyprowadzono do niego dziennikarza. Był to korespondent „Petersburskiego Listka”, sensacyjnej gazety, która drukowała właśnie sensacyjne historie o grasujących na terenie miasta oraz w Moskwie „rozpruwaczach kobiet”. Temat budził wielkie emocje, gdyż działający kilkanaście lat wcześniej w Londynie seryjny morderca, Kuba Rozpruwacz, doczekał się w Rosji licznych naśladowców. Dziennikarz chciał w tej spawie uzyskać opinię psychiatry, ale ponieważ nie było już doktora Czeczota, skierowano go do Mazurkiewicza.

Kolejną godzinę lekarz spędził więc, tłumacząc dziennikarzowi motywację seryjnych morderców i zerkając nerwowo na zegarek. Jednak najgorsze chwile nastąpiły, gdy został sam.

Mazurkiewicz był młodym człowiekiem, kariera stała przed nim otworem. Wiedział, że wyprowadzając Piłsudskiego ze szpitala pogrzebie ją bezpowrotnie. Dla ochrany stawał się podejrzanym numer jeden i wrogiem publicznym na równi z samym Piłsudskim. To oznaczało konieczność ucieczki za granicę rosyjskiego imperium. Zostawiał w nim rodzinę, która też automatycznie trafiała w krąg podejrzanych o współudział w zorganizowaniu ucieczki jednego z najbardziej znienawidzonych przez carską policję i władze więźniów politycznych.

„Przecież on jest już tak wyczerpany więzieniem, że nikomu i do niczego więcej się nie przyda” – mówił głos w głowie młodego lekarza. „Nic łatwiejszego, niż za pomocą zmyślonej historyjki wyprowadzić w pole towarzyszy mówiąc, że nie udało się – i basta”. Jednak za chwilę pojawiła się inna, przerażająca myśl. „Jeśli tego nie zrobię, ten człowiek zostanie pogrzebany przeze mnie na zawsze w więziennych murach!”. W tym momencie Mazurkiewicz zrozumiał, że nie tylko życie Piłsudskiego, ale i przyszłość Polski leżą wyłącznie w jego rękach. Wziął głęboki oddech: decyzja została podjęta.

* * *

– Proszę przynieść mi historię leczenia wszystkich chorych, znajdujących się pod obserwacją na waszym oddziale – rozkazał Mazurkiewicz dwójce dozorców. Gdy zostawili mu teczki, wyjął akta Józefa Piłsudskiego i wyciągnął z nich jego osobiste dokumenty. Następnie poszedł do pracowni mikroskopowo-chemicznej, zabrał z niej ubranie, płaszcz i buty dla uciekiniera i przeniósł je do swojego służbowego pokoju. Stamtąd poszedł na oddział „Wiktora”. Zastał go gawędzącego wesoło ze stróżem Andrzejem. Była godzina 19.30.

­– Dzień dobry, nazywam się Władysław Mazurkiewicz, mam dziś dyżur ordynatora. Sądząc z dokumentów, pochodzi pan z Kresów, być może jesteśmy więc spowinowaceni – przedstawił się Piłsudskiemu. Ten spojrzał na niego badawczo. W lot zrozumiał, co się szykuje.

– Proszę przyprowadzić chorego za pół godziny do mojego gabinetu na dole – polecił dozorcy. Około ósmej usłyszał ostrożne pukanie do drzwi. Za nimi stał „Wiktor” w szpitalnym stroju w towarzystwie Andrzeja. Usiedli, dozorca stanął pokornie koło wyjścia.

– Proszę się częstować – Mazurkiewicz wyjął papierosy i zaczął pogawędkę o możliwych wspólnych przodkach. Kątem oka obserwował jednak Andrzeja, który ani myślał wyjść. Procedury szpitalne przewidywały, by w czasie badania chorych dozorcy pozostawali w gabinecie lekarza.

– Panie Andrzeju, niech pan zrobi sobie wolne. Przyjdzie pan za godzinę zabrać pacjenta na oddział – powiedział w końcu Mazurkiewicz wstając i niemal siłą wypychając dozorcę za drzwi. Po chwili odwrócił się do Piłsudskiego: – Proszę się przebrać, ubrania są w sypialni za gabinetem. Po dziesięciu minutach „Wiktor” stał już przed nim w cywilnym ubraniu, gotowy do wyjścia.

Mazurkiewicz przebiegł pierwszy do klatki schodowej przy głównym wyjściu; w stróżówce przy telefonie siedział jakiś nieznany mu człowiek. Ryzyko było zbyt duże.

– Musimy wyjść tylnymi drzwiami – rzucił do „Wiktora”. Wyszli na podwórze, przy którym mieściły się służbowe lokale personelu szpitala. Kilkanaście osób, w promieniach zachodzącego słońca, rozmawiało na schodach swoich mieszkań.

– No, jeśli Andrzej mnie pozna… – szepnął „Wiktor”. – Spokojnie, nikt nic nie zauważy – uspokajał Mazurkiewicz. Równym krokiem przeszli przez długie podwórze. Dozorcy, zdejmując czapki, kłaniali się z szacunkiem. Doszli do bramy. – Ekscelencjo, proszę tędy – lekarz wskazał wyjście Piłsudskiemu. Stróż, nie zadając żadnych pytań, bez chwili wahania otworzył bramę i ukłonił się najniżej, jak potrafił.

Wyszli nad Priażkę i podążali w kierunku Oficerskiej. Pierwotny plan wziął w łeb: Sulkiewicz i Demidowski zostali przy głównym wyjściu, w pobliżu zacumowanej na Mojce łodzi. Przejście do nich byłoby zbytnim ryzykiem, jednak tu, w głuchym zaułku, musieli liczyć na własne nogi. Nagle, jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki, z bocznej uliczki wyjechała dorożka. Wsiedli. – Na Morską – rzucił Mazurkiewicz.

Wychudzony koń wlókł się niemiłosiernie, co doprowadzało do wściekłości lekarza, którego nerwy były napięte jak postronki. – Trupy powinieneś wozić, a nie żywych ludzi! – rzucił z pasją do dorożkarza. – Spokojnie, niech jedzie, niech pan zobaczy, jak tu zielono, jak pachnie – uspokajał Piłsudski. Po ponad czternastu miesiącach spędzonych za murami wolne tempo jazdy nie przeszkadzało mu, wręcz przeciwnie. Wreszcie mógł nasycić się widokiem budzącej się przyrody, pooddychać świeżym powietrzem. Mazurkiewicz miał wreszcie okazję, by przyjrzeć się „Wiktorowi” z bliska. Pierwsze wrażenie było przerażające. Wielka, rozczochrana broda, zapuszczone długie włosy, zapadnięte oczy… Jak przejechać z nim przez Petersburg, nie zwracając na siebie uwagi?

„To miasto pełne jest najdziwaczniejszych typów, ale pierwsza zasada konspiracji to nie wyróżniać się” – myślał lekarz. W końcu dojechali na Morską, gdzie zmienili zdychającą szkapę na żwawego konia z dorożką na gumowych kołach i kłusem popędzili w stronę mostu na Wasiliewski Ostrow, do umówionego mieszkania.

Byli już w nim Aleksander Sulkiewicz i Konstanty Demidowicz-Demidecki. Na ich widok zerwali się z radością. Czekali przy łodzi od godziny ósmej, jednak czas, w którym miała zostać przeprowadzona akcja wyprowadzenia Piłsudskiego ze szpitala, minął. – Nic z tego nie będzie. Pewnie złapali ich obu – mówił przygnębiony Sulkiewicz. Demidowicz pocieszał go, że jeśli będzie trzeba, to organizacja uwolni obydwu towarzyszy, ale w końcu sam przestał wierzyć we własne słowa. Poczekali 10 minut dłużej niż przewidywał plan, ale w końcu, by nie zwracać na siebie uwagi, odpłynęli na Wasiliewski Ostrow, do mieszkania towarzysza Czarnockiego. Tam siedzieli gubiąc się w przypuszczeniach, co poszło nie tak. Gdy usłyszeli dzwonek do drzwi byli przekonani, że to policja. Widząc Piłsudskiego i Mazurkiewicza nie mogli początkowo uwierzyć własnym oczom.

Po krótkich, pełnych emocji wyjaśnieniach trzeba było podjąć decyzję, co dalej. Zbliżała się godzina 22 i wszystkie pociągi, którymi mogli odjechać w kierunku zaplanowanej dalszej ucieczki odeszły. Radzili więc Piłsudskiemu, by poczekał w mieszkaniu do następnego dnia. Ten jednak walnął pięścią w stół. – Wyjeżdżam dziś! – oznajmił nie znoszącym sprzeciwu tonem, po czym usiadł i zaczął studiować rozkład pociągów. Najbliższy odchodził do Tallina. – Jedziemy – zdecydował Wiktor. W czapce urzędnika komory celnej i w towarzystwie Aleksandra Sulkiewicza wyruszył dorożką na dworzec.


Opisy ucieczki „ważnego przestępcy politycznego” wraz z doktorem Mazurkiewiczem ukazały się w gazetach już następnego dnia. Ochrana szalała, nie mogąc znaleźć żadnego śladu prowadzącego do spiskowców. Policyjny list gończy za Piłsudskim.

* * *

Z Tallina pojechali do położonego niedaleko Sarn majątku Czysta Łuża na Polesiu, własności państwa Lewandowskich, których „Wiktor” poznał jeszcze na syberyjskim zesłaniu. Tam też spotkał się z żoną, która – poinformowana o jego ucieczce – potajemnie opuściła Wilno. Wśród poleskich bagien przeczekiwali okres największej gorliwości policji. Opisy ucieczki „ważnego przestępcy politycznego” wraz z doktorem Mazurkiewiczem ukazały się w gazetach już następnego dnia. Ochrana szalała, nie mogąc znaleźć żadnego śladu prowadzącego do spiskowców.

Największe problemy miał jednak Mazurkiewicz, o którego ewakuacji po prostu… zapomniano. Widząc wzmożoną aktywność policji działacze PPS z Petersburga ulokowali go początkowo w służbowym mieszkaniu w Instytucie Leśnym pod miastem. Jednak i tam zaczęło robić się gorąco, gdy fotografie lekarza i list gończy za nim zaczęły publikować wszystkie rosyjskie gazety. W końcu, nie mając żadnych instrukcji z centrali w Warszawie, konspiratorzy postanowili sami wywieźć kolegę z miasta. Miał to zrobić członek organizacji Ignacy Ciszewski, pracujący jako inżynier kolejowy, co było wielkim atutem w sytuacji, gdy wszystkie dworce obstawione były przez szpiclów. Jadącym poza rozkładem służbowym pociągiem wywiózł Mazurkiewicza poza miasto, na stację, z której kursował pociąg do Wiaźmy. Tam jednak podróżujący w uniformie inżyniera-górnika spiskowiec omal sam się nie zdekonspirował. Gdy zemdlała jedna z siedzących w poczekalni kobiet i ktoś zaczął wołać „lekarza”, Mazurkiewicz odruchowo poderwał się, by udzielić pomocy. Na szczęście ubiegł go jakiś inny doktor. W końcu z Wiaźmy dotarł do Chełma, gdzie czekał na przerzut do znajdującej się niedaleko austriackiej Galicji.

Tymczasem Piłsudski, po miesiącu ukrywania się na Polesiu, w połowie czerwca w towarzystwie Sulkiewicza pojechał do Kijowa. Tam w mieszkaniu wynajętym przez Ksawerego Praussa mieściła się drukarnia „Robotnika”. Redaktorem naczelnym był wówczas Feliks Perl, który z powodu braku odpowiednich dokumentów musiał się ukrywać i w ogóle nie wychodził z domu. Nawet gdy służąca przychodziła sprzątać mieszkanie chował się do przeznaczonej na skład rupieci komórki.

Prauss i Perl przygotowywali właśnie 39 numer pisma, gdy usłyszeli dzwonek przy drzwiach. Zamarli, gdyż żadnych gości się nie spodziewali. Jedynie raz na 4-6 tygodni przyjeżdżał do nich Sulkiewicz, by odebrać świeżo wydrukowany nakład. Takie wizyty były jednak z góry umówione, a żadna z nich nie przypadała na ten moment. Czyżby policja? Prauss ostrożnie uchylił drzwi i ku swojemu zdumieniu zobaczył Piłsudskiego, a za nim uśmiechniętego zawadiacko Sulkiewicza. Po opowieściach i serdecznościach trzeba było wziąć się jednak do pracy, gdyż data wydania nowego numeru pisma została już zapowiedziana.


Redakcja „Robotnika”nie omieszkała opisać czytelnikom ze szczegółami udanej ucieczki „Wiktora” z petersburskiego szpitala. „Żandarmerya dowiedziała się o tem dopiero w nocy. Pościg jednak okazał się bezskutecznym. Obecnie towarzysze nasi są już za granicą”.

Policyjny list gończy za Józefem Piłsudskim.

– Musiałem zobaczyć „Robotnika”, moje dziecko ukochane – powiedział Piłsudski i natychmiast włączył się w pracę redakcji, odbijając na maszynie kolejne strony. Oczywiście redakcja nie omieszkała opisać czytelnikom ze szczegółami udanej ucieczki „Wiktora” z petersburskiego szpitala. „Żandarmerya dowiedziała się o tem dopiero w nocy. Pościg jednak okazał się bezskutecznym. Obecnie towarzysze nasi są już za granicą” – kończył się komunikat. To akurat nie było prawdą. Tę noc goście przespali na stołach, a następnego dnia, gdy przyszła posługaczka, razem z Perlem musieli schować się w komórce. Po dwóch dniach „Wiktor” i Sulkiewicz opuścili Kijów i pojechali do Zamościa, gdzie czekała już żona Piłsudskiego. Tam miał odbyć się ostatni etap ucieczki – wydostanie się poza granice Rosji.

W Zamościu Piłsudscy spotkali się z Janem Miklaszewskim, absolwentem Instytutu Leśnego w Petersburgu i członkiem tamtejszej organizacji PPS. Teraz pracował on jako kontroler lasów ordynacji zamojskiej i mieszkał w Majdanie Księżopolskim w powiecie biłgorajskim, leżącym tuż obok austriackiej Galicji. Dzięki swej funkcji Miklaszewski miał prawo poruszać się wzdłuż całej granicy, która biegła na rzece Tanew. Ponieważ gęste, sosnowe lasy wzdłuż wijącej się zakolami rzeki stanowiły dobrą kryjówkę i wręcz zapraszały do przekraczania granicy w tym miejscu, Rosjanie wyrąbali około półtora kilometra od rzeki szeroką, prostą aleję długości 14 kilometrów, którą najeżyli posterunkami. Jednak półkilometrowy skrawek lasu od alei do rzeki był zupełnie niestrzeżony.

Po austriackiej stronie, tuż nad Tanwią, znajdowała się wieś Rybizanty, w której Miklaszewski miał swojego zaufanego człowieka, Mikołaja Rybizanta. To właśnie on odbierał „bibułę” ze stacji Lubycza, do której docierała ona z galicyjskiego Lwowa. W zamian kontroler przymykał oko na kradzieże drewna, które mieszkańcy pozyskiwali z przygranicznego lasku po rosyjskiej stronie. Do przekraczania rzeki służyła ukryta w gęstwinie kładka, o której istnieniu wiedzieli tylko Miklaszewski, jego zaufany gajowy Berdzik oraz Mikołaj. To właśnie tą drogą Józef Piłsudski z żoną mieli wydostać się poza granice Rosji.

Próba generalna nastąpiła kilka tygodni wcześniej, gdy u Miklaszewskiego zjawili się Aleksander Sulkiewicz i Władysław Mazurkiewicz. Zatrzymali się w Zwierzyńcu u urzędnika ordynacji zamojskiej, Stanisława Witalisa Moskalewskiego, członka Narodowej Demokracji. Chociaż była to organizacja reprezentująca zupełnie inne idee niż PPS, również działała nielegalnie, ścigana przez rosyjską policję. To sprawiało, że członkowie obu konspiracyjnych grup podtrzymywali przyjazne stosunki i świadczyli sobie wzajemne przysługi w „zamiataniu śladów” przed Moskalami.

Miklaszewski wyposażył Sulkiewicza i Mazurkiewicza w czapki urzędników ordynacji oraz przyrządy do pomiaru drewna i przeszedł z nimi aleję, mówiąc strażnikom granicznym, że prowadzi pracowników do oszacowania ilości przeznaczonego na sprzedaż drewna. Bez najmniejszych problemów przeszli kładkę i dalej, korzystając z pomocy Mikołaja Rybizanta, dotarli pociągiem do Lwowa. Mazurkiewicz został tam na długo, a Sulkiewicz wrócił tą samą drogą prowadząc ze sobą z Galicji Feliksa Perla, któremu partia postanowiła powierzyć kijowską redakcję i drukarnię „Robotnika”. Właśnie w czasie powrotu emisariusza powstał plan przerzucenia tą drogą państwa Piłsudskich, którzy w tym czasie ukrywali się jeszcze na Polesiu.

Po spotkaniu z „Wiktorem” i jego żoną w Zamościu Miklaszewski zabrał ich do Tomaszowa, gdzie wszyscy przenocowali u nadleśniczego Dąbrowskiego. Stamtąd pojechali do Zawadek do nadleśniczego Brandta, u którego kontroler wyprosił konie z wozem, by jego kuzyn z narzeczoną – jak przedstawił Piłsudskich – mógł pojechać do Lwowa, by wziąć tam katolicki ślub. W sytuacji powszechnych prześladowań religijnych pod zaborem rosyjskim opowieść nie wzbudziła podejrzeń i jeszcze tego samego dnia rozpoczął się ostatni akt ucieczki. Piłsudski i Sulkiewicz dostali czapki podleśnych ordynacji zamojskiej, a gajowy Berdzik objął rolę furmana. Maria Piłsudska została tymczasem ukryta w wozie obok skrzyni z urządzeniami pomiarowymi.

Aleję strażników pokonali bez problemu pod pretekstem kolejnego szacowania drewna na sprzedaż. Miklaszewski osobiście pomógł pani Marii przejść przez kładkę na Tanwi, a następnie przekazał uciekinierów pod opiekę Mikołaja Rybizanta. Był 20 czerwca 1901 roku, niemal równo 16 miesięcy od „łódzkiej katastrofy”. Tu, w zaborze austriackim, Piłsudscy byli już poza zasięgiem rosyjskiej policji i ochrany. Jeszcze tego samego dnia dotarli pociągiem do Lwowa.

* * *

Ucieczka Piłsudskiego z petersburskiego szpitala odbiła się głośnym echem nie tylko w Rosji. „Wiktor” przekonał się o tym we Lwowie i nie był z tego zadowolony. Odrzucił propozycję Bolesława Jędrzejowskiego, przebywającego w Londynie sekretarza Komitetu Zagranicznego i członka Rady Naczelnej PPS, by na łamach „Przedświtu” podziękować za nadsyłane masowo do redakcji depesze gratulacyjne. W liście z 15 lipca 1901 roku pisał: „Przyznam ci się , że mam już dość tego hałasu koło mego nazwiska, nie jestem do tego przyzwyczajony, a że jeszcze nasiąknięty jestem atmosferą konspiracji, więc tym bardziej mi się to nie uśmiecha”.

Rola celebryty, którą mógł odgrywać po ucieczce z Rosji, nie pasowała Piłsudskiemu również z innego powodu. Po doświadczeniach z ostatniego półtora roku – pracy w tajnej drukarni, aresztowaniu, Cytadeli, szpitalu psychiatrycznym, ucieczce, ukrywaniu się oraz kolejnej ucieczce był przede wszystkim ogromnie zmęczony. W innym liście do Jędrzejowskiego pisał: „Głupio się ze swoim zdrowiem czuję, wszystko mnie dręczy okrutnie, a nawet drobne wysiłki fizyczne i duchowe czynią ze mnie człowieka sklapanego. Słowem, licho wie, co się ze mną stało, maszyna psować się zaczyna. Może te idiotyczne góry, dokąd mnie doktor posyła, pomogą na ten interes”.

Decyzja wyjazdu w góry miała też inną przyczynę – powróciła dręcząca Piłsudskiego jeszcze na Syberii obawa przed rodzinną klątwą, gruźlicą, na którą zmarła jego matka. Chociaż we Lwowie zbadał się i żadnych bakterii u niego nie znaleziono, postanowił skorzystać z zaleconej przez lekarza kuracji. Początkowo Piłsudscy planowali pojechać w okolice Fryburga w Szwajcarii. Mieszkał tam Ignacy Mościcki, również członek PPS, wówczas asystent profesora Józefa Wierusz-Kowalskiego na Uniwersytecie we Fryburgu, specjalizujący się w elektrochemii. Mościcki obejmował właśnie stanowisko kierownika technicznego w założonej przez profesora firmie Société de l’Acide Nitrique, której celem była produkcja niezwykle cennego wówczas kwasu azotowego.

Na przeszkodzie stanął jednak brak funduszy. Piłsudscy pieniędzy nie mieli, ogołocona na potrzeby nowej drukarni i ucieczki towarzysza „Wiktora” kasa PPS świeciła pustkami, a firma Mościckiego i Wierusza-Kowalskiego dopiero się rozkręcała i pochłaniała ogromne fundusze. W tej sytuacji, po ponadmiesięcznym pobycie we Lwowie i kilkunastu dniach spędzonych w Krakowie, Piłsudscy wyjechali na dwa miesiące do Zakopanego.

W sierpniu 1901 roku „Wiktor” zameldował się w willi „Hanka” przy ul. Łukaszówki 4 jako Józef Ginet, razem z żoną Marią i pasierbicą Wandą Juszkiewiczówną.

„Nie masz pojęcia” – pisał do Jędrzejowskiego – „jakem się rozleniwił ostatnimi czasy: ani czytać, ani pisać, ani nawet gadać mi się nie chce. Teraz usprawiedliwiam siebie tym, że na to istnieje kuracja, by człek absolutnie nic nie robił, i pocieszam się, że gdy już wyrwę się z Zakopanego, wszystko się odmieni. Tymczasem mi kuracja na dobre wychodzi”.

Piłsudskiemu pomagało nie tylko górskie powietrze. W porównaniu z zaborem rosyjskim Galicja była oazą politycznej i artystycznej wolności. Rozkwitała polska literatura i teatr, wydawano zakazane w Rosji dzieła klasyki, uczono polskiej historii. Chociaż bojowników takich jak „Wiktor” niezmiernie drażnił lojalizm Galicjan, ich zapatrzenie w Wiedeń, archaiczne hierarchie życia społecznego, biurokracja i zadufanie, to nadzieję na zmianę dawała postawa młodzieży. Młodzi byli przesiąknięci atmosferą patriotyzmu, rozczytywali się w Żeromskim i Wyspiańskim, buntowali przeciw narzuconej stabilizacji, a wieści o romantycznych konspiratorach z zaboru rosyjskiego rozpalały ich wyobraźnię. Ludzi takich jak Piłsudski przyjmowano prawie jak bogów, pomimo nieufności do nich starszego pokolenia.

Z planowanych dwóch miesięcy w Zakopanem zrobiły się cztery. Piłsudski oddychał atmosferą galicyjskiej swobody i mimo ciągłych ponagleń Jędrzejowskiego, by jak najszybciej jechał do Londynu, wcale się z tym nie śpieszył. Wróciło lenistwo, jakiego zaznał dotąd jedynie w czasie syberyjskiego zesłania. „Wiktor” wiele razy udowadniał, że jest zdolny do wytężonej pracy i pełnej koncentracji nawet przez wiele miesięcy, ale gdy warunki jego życia ulegały radykalnej zmianie, przychodziło odprężenie, które przekształcało się w przemożne lenistwo i niechęć do wszelkich działań. Wtedy wszystko mu się rozłaziło i Piłsudski, z natury samotnik, najchętniej spędzał czas z dala od ludzi, a jeśli już musiał się z nimi spotykać to głównie po to, by zagrać w szachy, które uwielbiał.

W końcu jednak wyruszył do Londynu i po kilkudniowym pobycie w Katowicach oraz Poznaniu zameldował się u Jędrzejowskiego w listopadzie 1901 roku. W londyńskiej centrali PPS, na podstawie raportów i korespondencji z kraju, zyskał w końcu pełny obraz tego, co działo się pod zaborem rosyjskim po jego aresztowaniu i ucieczce. Wiele informacji było sprzecznych, ale z doniesień wynikało jednoznacznie, że problemem PPS jest nie tylko ciągłe polowanie ochrany na członków partii, ale także wyzwanie rzucone starym działaczom przez „młodych”. Nie podzielali oni wizji Piłsudskiego i jego zwolenników, by walkę o sprawiedliwość społeczną łączyć z walką o wolność i niepodległość Polski. Chociaż miał zostać w Londynie na dłużej, szybko zdecydował się na powrót. Pod koniec kwietnia 1902 roku „Wiktor” był już w Wilnie. Walka zaczynała się na nowo.

Słynne ucieczki Polaków 2

Подняться наверх