Читать книгу Miraż.Trzy lata w Azji - Andrzej Meller - Страница 9
Niepokoje w Kraju Duszy
ОглавлениеJest czerwiec 2008 roku. Od wiosny na gruzińsko-abchaskiej granicy w górach Kaukazu jest niespokojnie. Gruzini, Abchazi, Osetyjczycy, ale także Czeczeńcy, którzy śledzą ruchy armii rosyjskiej po północnej stronie gór, zaczynają przepowiadać wybuch nowego konfliktu w regionie. Śledzę całe zamieszanie w sieci i w końcu postanawiam jechać na Kaukaz. Jestem pełen obaw, ale mam nadzieję, że wojna jednak nie wybuchnie. Gruzja dopiero co zaczęła podnosić się po latach wojen, niepokojów społecznych i zapaści ekonomicznej. Parę lat wcześniej byłem świadkiem rewolucji róż i kibicuję prozachodniej drodze, jaką obrał prezydent Micheil Saakaszwili.
Pakuję plecak z myślą, że opuszczam Warszawę na dwa, maksimum trzy miesiące. Nie uwierzyłbym, gdyby ktoś starał się mnie przekonać, że trzy lata później nadal będę poza domem. Na dodatek na północy Sumatry.
Jadę pociągiem przez Przemyśl i Lwów do Odessy, gdzie mam nadzieję załapać się na prom do Batumi. Okazuje się, że na miejsce na promie nie mam szans – zajmują go w całości ormiańscy tirowcy. W końcu wsiadam do samolotu i w połowie czerwca ląduję w Tbilisi. Odbierają mnie Acziko, Gio i Waho, muzycy zespołu rockowego Green Room. Po drodze do centrum miasta śmieszy mnie gruzińska ostentacja. Zmieniając kurs polityczny, Gruzini nazwali drogę prowadzącą z lotniska do centrum miasta Aleją George’a W. Busha. Jadąc, zastanawiam się, dokąd ich zaprowadzi ta aleja – czy są w stanie stać się europejskim krajem i po 200 latach wyrwać się z rosyjskiej strefy wpływów? Zamierzam tego lata poszukać odpowiedzi na dręczące mnie pytania w najbardziej odległych zakątkach kraju. Na początku kieruję się do separatystycznej Abchazji.
*
W marszrutce do Zugdidi – miasta prawie graniczącego z Abchazją – jadą sami uchodźcy z Suchumi. Po przegranej w 1993 roku wojnie trzystutysięczna rzeka Gruzinów rozlała się po kraju. Zajmowali pustostany, zrujnowane hotele, upadłe sanatoria. Żyli na walizkach, wierząc, że to chwilowe, że niedługo wrócą na swoją ziemię – jak nazywają Abchazję.
Nic z tego. Od 15 lat bezdomni, żyją chęcią powrotu. Lub zwykłej zemsty za klęskę, którą ponieśli.
Cała marszrutka ożywia się na wieść, że niedługo będę w Suchumi. Edward, trener judo, od 1993 roku nie był w swoim dawnym domu na ul. Czawczawadze 91. „Zrób zdjęcie, ciekawe, jak wygląda” – nalega. Prosi też o fotografie kamiennej wieży, którą jego wujek postawił w 1989 roku powyżej sławnego niegdyś w świecie suchumskiego zoo. Takie wieże to dzieło Swanów – górali, których ojczyzną jest Swanetia niedaleko Abchazji.
Hotel Abchazja w Suchumi zniszczony w czasie wojny
Temperatura w busie rośnie. Judoka opowiada na całą marszrutkę stary gruziński dowcip, nawiązujący do tego, że większość słów w języku abchaskim zaczyna się na „a”. Przychodzi Abchaz-pastuch do asklepu i prosi o apapierosy. Zdumiony sprzedawca patrzy na chłopa i pyta: „Człowieku, skąd ty się wziąłeś?”. „Achuj go wie” – pada odpowiedź. Gruzini pękają ze śmiechu.
– Abchazja to nasza ziemia – gorączkuje się Edward – a te kozłojeby zeszły niedawno z gór. Ilu ich było przed wojną?!
Fakt: przed wybuchem wojny Abchazów żyło w całej republice około 17 procent. Ale Abchazi, którzy w przeciwieństwie do Gruzinów nienawidzą Stalina i Berii, podkreślają, że to ci dwaj gruzińscy kolonizatorzy przesiedlili na ich ziemie Gruzinów, Rosjan i Ormian.
Pasażerowie żegnają się ze mną, jakbym za chwilę miał się dostać w szpony bestii. Stereotypy, krwawa wojna i 15 lat propagandy po obu stronach zrobiły swoje.
Naturalną granicę, która rozdziela wrogie ziemie, stanowi rzeka Inguri. Gruzińscy pogranicznicy są zdziwieni, że chcę wjechać do Abchazji, ale puszczają mnie bez słowa. Wraz ze mną przechodzi kilkanaście kobiet. To Megrelki, które jadą na wesele do ziomków po abchaskiej stronie granicy. W rejonie galskim do dziś mieszka wielu Gruzinów – głównie Megrelów i Swanów.
Pod gruziński posterunek podjeżdża autobus z plakietką UNOMIG (misja ONZ w Gruzji). Jedzie powoli. Mija zasieki i obłożony workami z piachem posterunek Rosyjskich Sił Pokojowych (MTS). Zaczyna się abchaska kontrola. Funkcjonariusze są podejrzliwi. Mówię, że jestem turystą, ale zaproszenie dostałem za pośrednictwem wiceministra spraw zagranicznych rządu w Suchumi.
– Aha, jasne, turysta. Amerykanie cały czas przysyłają takich – mówi uzbrojony po zęby pogranicznik. Obok inwalida wojenny prosi o parę rubli na kawałek chaczapuri i łyk domowej wódki – czaczy.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to strach. W barze i w sklepie na granicy pracują miejscowi Gruzini. Milczą. Odzywają się tylko Abchazi. Turyści, jeśli przyjeżdżają, to od strony Rosji. Każdy, kto przyjedzie z Gruzji, jest potencjalnym szpiegiem.
Łapię marszrutkę do Oczamcziry. Kierowca, Henryk, ma długą brodę i włosy, i wielkie przekrwione oczy. Boję się, że jest pijany, ale to tylko nadciśnienie i notoryczna bezsenność. Choruje na serce, podobnie jak jego córeczka, która pół roku wcześniej zmarła w Moskwie na oddziale kardiochirurgii. Dlatego Henryk się nie goli i nie strzyże. Przez rok będzie chodził ubrany na czarno ze zdjęciem córki w klapie marynarki. Tak każe abchaski obyczaj.
– Abchazja znaczy „Kraj Duszy” – tłumaczy. – W naszej fladze jest siedem gwiazd. To święte miejsca. Dają Krajowi Duszy siłę, która sprawia, że nie można nas ujarzmić.
Jedziemy przez rejon galski. Henryk prosi mnie, żebym przez pół godziny pokierował busem. Wskazuje miejsca, gdzie mam wysadzać pasażerów. Setki spalonych gruzińskich domów, prawie nie ma ruchu. Naprzeciw jadą tylko rosyjscy sołdaci na BMP (wozie bojowym) i dwóch ziłach – cysternach z benzyną. Krajobraz po bitwie. Niedaleko jest wąwóz Kodorski, którego górną część zajęli Gruzini. Stanowią oni niby formacje policyjne dla zapewnienia bezpieczeństwa lokalnym Gruzinom, ale tak naprawdę jednocześnie Tbilisi utworzyło tam progruziński rząd abchaski na uchodźstwie. W Suchumi boją się, że to zasłona dymna i że Kodori jest niebezpiecznym przyczółkiem. Zwłaszcza że od wiosny Gruzini skoncentrowali na granicy znaczne siły, a pod koniec kwietnia obrona przeciwlotnicza separatystów zestrzeliła w górach dwa bezzałogowe samoloty szpiegowskie. To wtedy, 7 maja, Rosja powiększyła swój kontyngent MTS do 3 tysięcy żołnierzy.
*
Dojeżdżamy do Oczamcziry. Miasto wyludnione. Gdzieniegdzie młodzi, kucając, palą papierosy i popijają piwo. Starcy siedzą na ławeczkach przed domami, chowając się w cieniu wielkich eukaliptusów.
Henryk zostawia mnie w pustym domu na pustej ulicy. Mówi, że jedzie z kobietami na cmentarz, by wspominać córkę. Radzi, żebym poszedł nad morze popływać, a on wróci za parę godzin. Zostaję sam. Ktoś z niewidzialnych sąsiadów doniósł, że jakiś obcy błąka się po domu. Przebieram się po kąpieli w morzu i jestem nagi, kiedy nagle wpada zięć Henryka z bratem. W zamieszaniu Henryk zapomniał ich uprzedzić, że zanocuję. Celują we mnie pistoletem. Nie wiedzą, kim jestem, szarpią, krzyczą, sprawdzają paszport. Dzwonią do Henryka, aby się upewnić, skąd się wziąłem w ich domu. W końcu idziemy w milczeniu spać. Abchazi nie do końca mi ufają. Gospodarze szczelnie zamykają obejście. Od czasów wojny w okolicy roi się od głodnych szakali, które potrafią w grupie zaatakować i pożreć człowieka.
– Zrozum nas, Andrzej – przeprasza następnego dnia Zurik. – Widzieliśmy już takie rzeczy, że nikomu nie ufamy.
Wspomina, jak w sierpniu 1992 roku nagle zaatakowali ich Gruzini, jak z myśliwskimi flintami, siekierami i motykami wywalczyli pierwszą zdobyczną prawdziwą broń. Wspomina dwóch braci, którzy polegli tamtego lata.
– Ledwo, ledwo wygraliśmy. Pomogli nam ochotnicy z Kaukazu Północnego, z Kabardii i Czeczenii. Teraz jeśli zaatakuje nas ten wariat Saakaszwili, znowu pójdziemy. Każdy ma w domu broń.
Chłopcy od siódmej klasy uczą się w szkole, jak walczyć. Znowu przyjadą muhadżirowie z Turcji [tamtejsza diaspora abchaska liczy około 600 tysięcy osób – przyp. A.M.], górale z Północy, Kozacy z Kubania. Kozakowi polej sto gramów, pójdzie walczyć wszędzie!
Następnego dnia ruszam do abchaskiej stolicy. Suchumi bardzo powoli podnosi się z wojennych zniszczeń. Poza centrum widać całe osiedla spalonych bloków. Gdzieniegdzie można dostrzec zalepione dziury po kulach i nowe okna z PCV. O ile w Gruzji po ulicach jeździ wiele sprowadzonych z Zachodu jeepów, to w Suchumi są to najczęściej nowe rosyjskie UAZ-y huntery. W sklepach wszystkie towary z Rosji, napisy na budynkach, billboardy – po rosyjsku i abchasku jednocześnie. Na poczcie reklamówka MTS z piękną Abchazją w tle: „Gdzie my – tam pokój”.
Plakat rosyjskich sił pokojowych na poczcie w Suchumi
Pokoju jednak nie ma. Pod koniec czerwca w kurorcie nadmorskim Gagra i w Suchumi eksplodują ładunki wybuchowe. Brak ofiar śmiertelnych, ale kilka osób trafia do szpitala. Suchumcy dzwonią do siebie zdenerwowani. „To Gruzini – słychać na rynku, gdzie podłożono ładunek. – Chcą zniszczyć naszą turystykę, przestraszyć Rosjan”.
*
Ministerstwo Spraw Zagranicznych separatystów przypomina prowincjonalny PRL-owski urząd. Przyszedłem tu odebrać wizę i spotkać się z pewnym młodym, trzeźwo myślącym abchaskim politykiem. Wiceminister Maksim Gundżja jest tuż po trzydziestce, jesteśmy rówieśnikami.
– Tak, trzymamy się blisko Rosji, innego wyjścia nie mamy. Cały świat słucha Gruzinów i jest przeciwko naszej niepodległości. Gruzini żyli i w Imperium Perskim, i w Carskim. My też kiedyś będziemy wolni – mówi, pokazując mapę Abchazji.
Jest sceptyczny w sprawie pokoju. Obawia się, że Gruzini tylko udają, iż słuchają Zachodu, a muskuły, które prężą od czasów rewolucji róż, niedługo będą chcieli sprawdzić w boju. Weszli już do Kodori i być może spróbują przebić się dalej. W kierunku Oczamcziry. Postawią Stany Zjednoczone i Europę przed faktem dokonanym. Ale wówczas zacznie się wojna partyzancka w górach, której Gruzja nie wygra. Gundżja jest pewien, że Abchazi nie zostaną sami. Zastanawia się tylko, po co ten rozlew krwi.
– Kilka tysięcy ofiar to dla nas zawsze będzie klęska. Jesteśmy zbyt małym narodem, aby pozwolić sobie na straty.
Pierwszego lipca władze w Suchumi zamknęły granicę z Gruzją. Przepuszczani są przez nią tylko przedstawiciele misji międzynarodowych za zgodą tutejszego resortu spraw zagranicznych i służb specjalnych. Zamknięcie granicy, tłumaczone koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa turystom, ma jakoby zapobiec nowym akcjom terrorystycznym. Jednocześnie po latach przerwy ruszyło połączenie promowe pomiędzy Gagrą a rosyjskim kurortem Soczi. Gruzja uznała to za bezprawie, twierdząc, że bez zgody Tbilisi żaden kraj nie ma prawa organizować połączeń z separatystycznym regionem.
*
Nad morzem leje. Góry, stromo schodzące do wody, chowają się za mgłą. Jestem w Gagrze, niegdyś ukochanym miejscu wypoczynkowym Gruzinów i całego ZSRR. To ten kurort w 1992 roku odbił z gruzińskich rąk młody czeczeński watażka szkolony pod Soczi przez rosyjski wywiad wojskowy GRU. Nazywał się Szamil Basajew i już niedługo miał się okazać rosyjskim bin Ladenem, najbardziej poszukiwanym terrorystą w Federacji Rosyjskiej. Kilkanaście lat po tych wydarzeniach plaże kupionej prawie w całości przez Rosjan Gagry świecą pustkami. Rosyjskie media od wiosny informowały o napiętej sytuacji w regionie.
Klasztor św. Szymona Kananejczyka w Nowym Atonie w Abchazji
– Gruzini puszczali w świat zdjęcia z poprzedniej wojny i to odstraszyło turystów – mówi Dżyr, abchaski uchodźca z Turcji, który prowadzi małą restaurację na plaży. Sam podejrzewa o zamachy ormiańską mafię z Soczi, której zależy, żeby Rosjanie odpoczywali w tamtym mieście, a nie w Abchazji. Podobno nawet rosyjscy pogranicznicy radzą Rosjanom, żeby zawrócili. Wieczorem nieliczni rosyjscy turyści piją abchaskie wino i tańczą w rytm kaukaskich hitów śpiewanych przez zawodzących ormiańskich grajków. „Od Suchumi aż do Soczi ciągnie się kaukaski raj” – słychać z głośników, kiedy paru górali okłada pięściami i kopniakami wielkiego rosyjskiego osiłka, który pijany jak bela nie ma siły wstać z ziemi. Kilkanaście metrów dalej, na parkiecie, jego młodziutka ukochana, także na ostrej bani, tańczy z miejscowym czarnobrewym casanovą, nie zdając sobie sprawy z zamieszania. W tym samym czasie czyjaś wprawna ręka porywa ze stołu torebkę Rosjanki. Maczam szaszłyk barani w adżice i spoglądam na mającą problem z równowagą tancerkę, której spod uciętych szortów widać pośladki. „Taka młoda, a już Natasza” – przypomina mi się powiedzenie gruzińskiego przyjaciela z czasów, kiedy Gruzini jeździli na podryw Rosjanek na abchaskie plaże.
*
Z północy po nasypie kolejowym ciągną wagony z amunicją. Coraz mniej chce mi się wierzyć w remont torów, o którym trąbią od wiosny Rosjanie. Wzajemna nienawiść Abchazów i Gruzinów jest tak silna i podsycana od lat, że wystarczy mała iskra, żeby konflikt znowu wybuchł. Postanawiam więc wracać do Gruzji. Mam dość abchaskiej podejrzliwości. Każdy kierowca marszrutki sprawdza mi dokumenty i bagaż w poszukiwaniu ładunku wybuchowego. Dla Abchazów jestem Polakiem, czyli przyjacielem Gruzinów i obywatelem kraju, który jest członkiem wrogiego NATO. W ich mniemaniu nie mogę być pozytywnie nastawiony do separatystów. Przyjechałem tu z Gruzji, a więc najpewniej, aby węszyć, czyli szpiegować. Mówią mi to codziennie prosto w oczy.
*
W stronę gruzińskiej granicy jadą sami Megrelowie. Na poboczu co kilkadziesiąt metrów stoją uzbrojeni Rosjanie w płaszczach przeciwdeszczowych. Palą tanie papierosy bez filtra. Po drodze do Gali marszrutkę zatrzymują funkcjonariusze bezpieczeństwa po cywilnemu. Sprawdzają tożsamość pasażerów. Megrelowie mówią, że na granicy jest wajennoje palażenie, bo wieczorem w kawiarni w Gali eksplodowała bomba. Zginęło dwóch Megrelów, w tym dziewczyna, i dwóch Abchazów. Jeden z nich miał być miejscowym bezpieczniakiem. Obok kawiarni pełno wojska i wóz transmisyjny rosyjskiej telewizji. Do granicy zostało 12 kilometrów, ale taksówkarze nie chcą jechać dalej – boją się i żądają tysiąca rubli, choć normalna cena wynosi czterdzieści.
Megrelowie złapali po drodze ziomka ze swojej wsi, który dowozi również mnie do abchaskiego posterunku. Wszystkie bary i sklepy pozamykane. Nie ma żywej duszy. Oddaję pogranicznikom abchaską wizę, wydrukowaną na oddzielnej kartce, i samotnie wchodzę na most na Inguri. Zdziwiony mirotworiec pyta, jakim cudem Abchazi mnie puścili, skoro granica zamknięta.
– Nie wiem – odpowiadam. – Ale puścili.
Powoli dochodzę do końca kilometrowego mostu. Z oddali, z wielkiego billboardu uśmiecha się do mnie prezydent Micheil Saakaszwili. Czuję ulgę, jakbym znalazł się z powrotem w domu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.