Читать книгу Każdy żyje jak umie - Andrzej Mularczyk - Страница 4
ОглавлениеCytat
Świat nie składa się z atomów,
świat składa się z opowieści.
anonimowa sentencja
Prolog
Film powstaje trzy razy: w wyobraźni autora, w wyobraźni reżysera i na planie.
A na początku było słowo.
W nim zawiera się opowieść, ono buduje obraz postaci, których dialogi wyrażają stosunek do świata i do siebie. I dlatego z pierwszego spotkania z bohaterem tej opowieści zapamiętałem zdanie:
– Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie…
Te słowa padły jeszcze tam, na tej ziemi, którą musiał opuścić. Kiedy je wypowiedział, trzymał w ręku karabin z przyciętą lufą i gotów był wymierzyć historii sprawiedliwość, tak jakby jeszcze nie zdążył się przekonać, że historia nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością i że jego żona, Chuda Rózia, miała rację, by dał spokój rozliczeniom z historią i poszedł nakarmić kabany, bo one ostatnio bardzo z wagi spadły i porobiły się chude jak tartaczne deski…
Widzę to. Widzę to do dziś, jakbym przy tym był. Widzę to nawet przez zamknięte powieki, bo to, czego nigdy nie widziałem, dzięki słowu stało się częścią mojej pamięci.
Ten marcowy dzień był przerwą między odejściem jednej obcej armii a przyjściem innej. Na polu zima jeszcze zostawiła długie jęzory spleśniałego śniegu i wiosna dopiero zbierała siły, żeby ogrzać tę ziemię, rozkisłą i grząską. Jego buty ciamkają, zapadając się po kostki, jego zgrabiałe ręce wyciągają spomiędzy redlin wymykające się z palców oślizgłe otoczaki. Niesie te kamienie ku miedzy, tam gdzie leży owinięty w worek obrzyn. Ma do niego garść naboi, które leżą teraz na wozie w przetaku. Przy wozie, żując obrok, stoi koń. Wziął konia i wóz, żeby dowieźć w to miejsce na miedzy zebrane wcześniej na swojej ziemi kamienie. Zrzucił je już na ziemię, ale wedle niego było ich za mało, by starczyły na barykadę, zza której miał prowadzić ogień. Co to za barykada, jak ze wszystkich stron można ją okrążyć, obejść od tyłu, bo przecież ten skrawek jego pola otaczają inne pola i łąki, a od wschodu lasy, zwane Poddębiną, wystawiły ku jego kamiennemu szańcowi pojedyncze dębczaki, gęsto podszyte brzozami. Oni właśnie od tamtej strony mogą nadejść, bo tam co dzień wstaje słońce. Jest na to przygotowany. Woli się bronić do ostatniego naboju niż oddać bez strzału swoją ziemię, którą już raz mu do kołchozu zabrali. Wszyscy uważają, że to głupota, ale on myśli inaczej. Woli zginąć, ale swojego nie ustąpi…
Kładzie się za kopcem zebranych kamieni, żeby sprawdzić stanowisko strzeleckie. Najpierw worek sobie podłożył, potem karabin oparł łożyskiem na wierzchu kamiennej barykady, kieruje lufę ku wylotowi leśnego duktu, prowadzącego z Poddębiny do Krużewników, bo kiedy przyjdą ci ze wschodu, to właśnie od tej strony, a wtedy on naciśnie spust. Do tej pory nigdy tego nie robił, do nikogo nie strzelał, bo choć przeżył wedle swoich obliczeń pięć wojen światowych, tych z sąsiadami nie licząc, to w wojsku nie służył. Wzrost miał za mikry i żadna komisja wojskowa do służby go nie powołała – ani ta, co jeszcze za miłościwie nam panującego cesarza Franciszka dobierała ochotników do Drużyn Bartoszowych i Związku Strzeleckiego, ani ta za pierwszej Polski, kiedy wzywano ochotników na wojnę z bolszewikami. A teraz sam siebie powołał na tę piątą w swoim życiu wojnę światową. Gotów jest strzelać do każdego, kto na jego miedzę wejdzie, kto mu będzie chciał tę ziemię zabrać, kto go będzie chciał z tej ziemi wydziedziczyć. Przygotował się do obrony, choć dobrze wiedział, że niczego mu się obronić nie uda i że każdy strzał w tamtą stronę będzie samobójczy. Ale może tego właśnie chce? Może nie chce już żyć, kiedy będzie mu zabrane to pole, ta miedza, na której zbudował swoją barykadę z kamieni? Przez pół wieku wyorywał je z ziemi ojca, teścia i swojej, układał w kopczyki na miedzy, bo te kamienie także były plonem tej ziemi. Są jej częścią, tak jak i on…
Więc przykłada kolbę obrzyna do szczeciniastego policzka, żeby odbyć próbę. Kiedy rano żona pytała go, po co konia do wozu zaprzęga, powiedział, że idzie kamienie z pola zbierać, aby przy wiosennej orce lemiesza nie poszczerbić, ale Rozalia nie uwierzyła, bo jej matka, stara Ziębicka, powtórzyła jego słowa, że jak przyjdą ci, co będą chcieli mu znowu zabrać ziemię do kołchozu, to on położy się na miedzy i będzie strzelał. A Rozalia aż nadto dobrze wiedziała, że Jan z języka świdra nie robi, u niego słowo zawsze było od pieniędzy droższe…
Jeszcze się dobrze nie przymierzył, kiedy raptem kobyła niespokojnie zarżała. Coś przemknęło między brzózkami Poddębiny. Przyłożył mocniej kolbę do dołka strzeleckiego w ramieniu, kiedy nagle usłyszał przeciągłe wołanie:
– Jaaaśkuu!! Taż pora kabany karmić!
Z krzaków przedpola wyłania się Rozalia w kabacie narzuconym na fartuch, która aż tu przylazła, żeby zawołać go na obiad. Wtedy on rozeźlony zrywa się ze stanowiska i potrząsa obrzynem jak kijem, którym chce się odgonić warczącego psa. I wtedy taka się między nimi odbywa rozmowa:
– A żeb’ ciebie wilcy! Taż ja mógł ciebie za tych bestyjników wziąć i na śmierć zabić, przez co ja by patrona daremnie zmarnował!
– Czego ty tu na miedzy położył sia? – pyta cudem od śmierci ocalona Rozalia i ogląda stanowisko ogniowe Jana. – Ty oczadział?! Taż ty na tym chłodzie raz-dwa wilka możesz nachapać sia!
– Kobito, nie rób ty teremedii – odpowiada Chwan, poprawiając na głowie barankową czapkę. – Ja sobie poprzysiągł, że jak mnie kto będzie chciał te ziemię odebrać, tak ja jego tym przywitam!
Uniósł obrzyn do góry, ale Rozalia pokiwała głową, jakby się litowała nad jego naiwnością.
– Taż ty strzelać nieuczony. Jako że ty konus, toś we wojsku nie służył!
Ledwie padło słowo „konus”, a on się zachłysnął z wściekłości, bo przez chwilę powietrze otwartymi ustami łapał jak karp na brzeg wyrzucony.
– Ot, koczerbicha jedna! Nasz świat w rozsypkę idzie, a ona bresze, że ja konus!!
– Czego ty taki znarowiony? – pyta Rozalia. – Taż w pojedynkę to można za stodołę chodzić, ale nie na wojnę.
– Ot, pomorek! Taż nadchodzi dla nas koniec świata i ja wolę umrzeć jak widzieć, że całe moje życie w proch obraca sia!
– Jaśku – składa przed nim ręce jak przed świętym obrazem. – Ja się dopiero co przed figurą modliła, żeb’ ty z tym umieraniem czut-czut wstrzymał sia, bo może ci Ruscy, co w tu poru nadchodzą, to inni będą jak te, co w trzydziestym dziewiątym przyszli. Da Bóg z nimi dogadać sia.
– Ot, rozdziawa z niej, że nie daj Boże! Z Ruskim to taka rozmowa, że najpierw trzeba do nich strzelać, a potem dopiero dogadywać sia!
– Z ciebie stary bzdyk, a jak dzieciuk gadasz. Na kogo ty porywasz sia?! Na samego Stalina?! Wracaj do domu, bo pora barszcz zjeść i kabany karmić, bo z wagi spadły.
– Ja Stalina tu nie zapraszał, a u mnie nieproszeni goście zawsze są nie w guście – oświadczył Chwan i zaczął owijać obrzyna w konopiany worek. – A ty lepiej zejdź mi z oczu, bo mnie bezlitosna zamoroka na oczy lizie, jak ja widzę, że tobie więcej na parsiukach zależy jak na sprawiedliwości.
– Czego ty tak naburdasił sia?! Obiad czeka.
– Ot, durna bździągwa! Mnie dusza omal że z zawiasa nie wyskoczy, a ona chce żeb’ ja kabany futrował! Ja sobie poprzysiągł, że lepiej niech mnie na naszej miedzy jak szaraka zastrzelą, ale ja do końca naszej ziemi bronił będę!
Powiedział to drżącym głosem, jakby składał przysięgę. Rozalia tylko głową z rezygnacją pokiwała, bo znała te wszystkie argumenty na pamięć. Wiedziała, że teraz tylko jakaś pilna sprawa gospodarska może jej męża do równowagi doprowadzić, i powtórzyła, że pora mu wracać, bo mało, że kabany z wagi spadły, to jeszcze wójt chce im jednego zabrać, aby narobić kiełbas na powitanie nadchodzącej Czerwonej Armii…
– A to bestyjnik jeden! – Chwan uniósł w górę owinięty w worek obrzyn. – Ja by tych armiejców do piekła Lucyferu na rogi spuścił, a ten pierekiniec kiełbasami ich witać chce?! Taż to prosto bezlitosna zgryzota! Ja by wójta tym przywitał, jakby on po mojego kabana przykołdybał sia!
– A coż jego ukąsiło? – Fartuch Rozalii furkotał na marcowym wietrze. – Przez to, że ty z historią chcesz wygrać, to nasze kabany jak deszczki porobiły sia. Czas tobie do domu pokołdybać sia, inwentarza dopatrzeć i obiad zjeść, bo ziemniaki do cała skołczeją. A karabina to lepiej zakop, bo koniec wojny bliżej jak dalej.
– Jak obrzyna zbędę sia, to czym ja te ziemię obronię? – Rozglądał się bezradnie po tej swojej ziemi, której chciał nawet za cenę swego życia bronić, a Rozalia popchnęła go w stronę wozu i powiedziała ze szczerym przekonaniem:
– Jaśku, taż ty na te ziemię całe życie pracował i każdy sąd ją tobie przyzna.
Rozejrzał się naokoło, potem pogładził zawinięty w worek obrzyn, ułożył go na wozie pod słomą, jakby układał do snu małe dziecko, i dopiero wtedy wypowiedział te historyczne słowa:
– Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie. – A potem poszedł kabany karmić…