Читать книгу Pan Wilków - Andrzej Pilipiuk - Страница 5
ОглавлениеBergen, noc z 10 na 11 grudnia 1559
Hans biegł po dachach. Wąskie kładki wzdłuż kalenic uginały się pod stopami. Pokryte śniegiem gonty były przerażająco śliskie. Szczyty domów przypominały skalne granie. Zaułki otwierały się niczym przepaści. Patrzył wkoło i widział czyhającą śmierć... Lodowaty wiatr przybyły z gór przenikał na wskroś. Prószący delikatnie śnieg ograniczał widoczność. Najgorsze zaś było to, że chłopak nie wiedział, dokąd iść. Wraz ze śmiercią pryncypała poczuł się niczym psiak wyrzucony za drzwi. Będzie musiał wrócić do rodziny. Tylko jak tego dokonać? Jego miasto leży za morzem. Peter Hansavritson udzieliłby pomocy, lecz teraz jest w Visby. Hans znał jeszcze dwa adresy. Dwóch ludzi: jeden w kantorze, drugi w mieście. Oni mu pomogą. Ale na razie trzeba przeżyć do rana.
Ceklarze i duńscy żołnierze buszowali po dzielnicy hanzeatyckiej. Stąd, z góry, widział ich pochodnie. Musieli już wcześniej dostać rozkazy, bo aresztowali ludzi najwyraźniej według jakiegoś planu. Gdzieś w dali huknął samopał, niektórzy kupcy próbowali stawiać opór.
Dobiegł do końca i zeskoczył ciężko na podest leżący dużo niżej. Krótsza, słabsza noga bolała coraz bardziej. Galeryjka, schodki w dół i po chwili zatrzymał się w ciemnym pasażu. Z trudem łapał oddech. Zawinął się dokładniej w cienki sukienny płaszcz.
I w tym momencie poczuł na ramieniu ciężką rękę.
– I co my tu mamy? – burknął ktoś po duńsku. – Popatrz, Alv, to chyba ten smarkacz, co u Edwarda służył.
Drugi siepacz wyjął latarkę, do tej pory ukrytą pod połą peleryny, i poświecił dzieciakowi w oczy.
– Ani chybi ten – mruknął. – Namiestnik się ucieszy.
Hans szarpał się rozpaczliwie, co poskutkowało tylko dodatkowymi razami. Obficie brocząc krwią z rozbitych ust i nosa, czuł, jak mężczyźni pętają mu dłonie rzemieniem. Zgubił gdzieś czapkę. Wyższy ceklarz boleśnie chwycił go za włosy.
– Idziemy – warknął.
Nie chciał. Zaparł się. Znowu bili. Czuł uderzenia coraz słabiej, jakby przez poduszkę. Zdołał z trudem capnąć zębami przedramię jednego.
– Dosyć! – usłyszał głos kogoś trzeciego. – Bo jeszcze zdechnie przed czasem!
Zmusił się, żeby otworzyć oczy. Coś zimnego spoczęło na jego dłoni. Śnieżynka... Znowu zaczęło prószyć. I naraz zrozumiał, że musi zapamiętać jak najwięcej. Poczuć chłód śniegu, wciągnąć w nozdrza pachnący mrozem wiatr. To ostatnia okazja. Niebawem przyjdzie Boże Narodzenie, a on spędzi je pod ziemią, zamknięty w lochach zamku... O ile w ogóle dożyje świąt.
– Nie macie prawa – powiedział głośno po niemiecku. – Bóg was pokarze...
Kopniak w podbródek był tak silny, że chłopak zobaczył wszystkie gwiazdy. Potrząsnął głową, by dojść do siebie. Leżał w błocie. W pierwszej chwili sądził, że śni. Z bramy wychynęła ciemna sylwetka. W świetle świecy zalśniła stalowa głownia. Zamarła na chwilę, po czym zaśpiewała w powietrzu i uderzyła jak żmija. Siepacze jeszcze przez moment stali. Z pozoru nic się nie działo. Tylko latarka wysunęła się z bezwładnych palców. Czyjeś gardło ze zduszonym gulgotem wypełniło się krwią. Ucięta ręka z mlaśnięciem upadła w śnieg. A potem wszyscy trzej jak na komendę zwalili się z nóg. Powietrze już nie pachniało mrozem. Dusząca metaliczna woń posoki i smród treści jelitowej przysłoniły wszystko niczym opona.
Hans poruszył dłońmi. Rzemień przecięto. Ktoś delikatnie poklepał go po policzku.
– No, dzieciaku, wstawaj wreszcie – usłyszał słowa wypowiadane po niemiecku z dziwnym, śpiewnym akcentem. – Masz gdzie się skryć, by rana doczekać?
– Tak. Dziękuję...
– Uciekaj. To dobra noc dla mężczyzny, ale zła dla młodzika.
Hans, korzystając z pomocnej dłoni, podniósł się. Zagadkowy wybawca stał przed nim z zakrwawioną szablą w ręce. Chłopak obejrzał się i poczuł nieprzyjemne mrowienie na plecach. Trzej ceklarze spoczywali w błocie, śnieg powoli tajał na ich policzkach, ale nad ustami nie było widać mgiełki oddechu. Twarz dowódcy patrolu zastygła w wyrazie zdumienia. Obcy trącił nieboszczyka butem, odetchnął pełną piersią i wsłuchał się w odległe odgłosy walki.
– Noc jeszcze młoda – ocenił. – A dobrą klingę trzeba często krwią poić, by nie rdzewiała... Tak u nas na Siczy powiadają. – Odwrócił się do Hansa.
Ale chłopak już zniknął.
Tknięty jakimś przeczuciem spojrzałem w stronę miasta. Coś małego zbliżało się do „Łani”. Skakało po nieruchomych falach. Odbiło się od stwardniałej nagle powierzchni wody. Wbiegło po burcie i jednym susem wylądowało na moim ramieniu. Ina!
Nie tylko ja ją spostrzegłem. Wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę. Borys sięgnął do boku po tasak, ale zwierzę tylko spojrzało i rękojeść broni rozsypała się w pył, odsłaniając błyskawicznie korodujący trzon klingi. Z kilku gardeł wyrwały się okrzyki zgrozy. Zrozumieli. Karmieni po knajpach opowieściami o straszliwym stworze, teraz ujrzeli demona na własne oczy.
– Sługa łasicy! – wykrztusił Artur, cofając się o kilka kroków. – A więc to prawda! – Przeżegnał się.
Pobladł, ale bardziej uderzył mnie chłód w jego oczach. W jednej chwili utraciłem przyjaciela. Stałem, bojąc się poruszyć, a zwierzę na moim ramieniu najwyraźniej coś knuło. A może delektowało się sytuacją?
– Mieszkańcy Bergen – odezwało się po niemiecku – czeka was zagłada!
Milczeli przerażeni.
– Mogę was uratować – przemówiła ponownie Ina.
– Nie oddamy czci demonowi! – krzyknął starzec siedzący na skrzyni. – Wolimy śmierć niż zatracenie dusz w piekle!
Przechyliła głowę, jakby nad czymś myślała.
– Wasze pokłony nie są mi potrzebne – oświadczyła. – Nie jestem demonem, ale jeśli wygodniej wam sądzić, że jestem, nie będę się o to obrażać.
Mało nie parsknąłem śmiechem. Kretynka. Idiotka... Kosmiczna wiewióra, tfu, łasica, bezskutecznie próbująca zrozumieć, czym właściwie jest człowiek...
– Moja propozycja, jeśli rozpatrzymy ją z punktu widzenia katolickiej lub protestanckiej teologii, nie naraża na zagładę waszych nieśmiertelnych dusz. Mnie w każdym razie nie są one potrzebne. Nie będę ich od was kupować za cenę życia. Uratować was mogę i po prostu mi to odpracujecie.
– Czego zatem żądasz w zamian? – zapytał Sadko.
Nerwowo rozglądał się wokoło. Czas nadal stał w miejscu. Statek tkwił nieruchomo, jak wmarznięty w pole lodowe, zatrzymany w połowie ruchu wraz z zamarłą falą.
– Żądam przewiezienia moich sług na wyspę Bornholm. A co do was, jeśli kiedyś będę potrzebować pomocy, będziecie mieli obowiązek mi jej udzielić.
Zgłupieli. Wszyscy patrzyli na Inę w kompletnym zdumieniu. Borys ocknął się pierwszy.
– Wykonamy twój rozkaz, eee... pani.
– Padnijcie na pokład – poleciła. – Znajdźcie coś, czego moglibyście się trzymać. Ty też – zwróciła się do mnie.
Wykonaliśmy polecenie. Nastąpił straszliwy wstrząs, plusk i zapadła ciemność. Księżyc diabli wzięli? Nie, to tylko chmury.
Zrozumiałem później. To był drugi punkt zwrotny. Wcześniej, ratując życie Petera i Mariusa, ocaliłem Bractwo Świętego Olafa oraz lwią część intryg dyplomatycznych Hanzy. Teraz, ratując skazaną na zagładę „Łanię”, Ina ocaliła fortunę mieszkańców Bergen, dokumenty zapewniające trwałość istnienia kantoru oraz ludzi, którzy upokorzeni przez Rosenkrantza poprzysięgli wieczną nienawiść wobec Danii.
Było mi dziwnie dobrze... To idiotyczne, ale leżąc i patrząc w niebo, czułem się naprawdę szczęśliwy.
– Jesteście w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Stawaj za sterem – usłyszałem głos Iny. – Zwrot dwa rumby w lewo, natychmiast.
Mówiła po rosyjsku. Myślałem, że chodzi o mnie, więc poderwałem się na równe nogi, lecz wtedy spostrzegłem, że wydaje te rozkazy Sadce. Drobny Rosjanin bez mrugnięcia okiem spełnił jej polecenie.
„Srebrna Łania” w ostatniej chwili minęła paskudną rafę sterczącą z wody. Usłyszałem zgrzyt desek poszycia trących o skałę, ale dwusetletni kadłub wytrzymał.
– Cztery rumby w lewo!
Ludzie dochodzili do siebie i dobiegło mnie kilka okrzyków przestrachu. Nie dziwiłem im się. Jeszcze przed chwilą byliśmy pośrodku zatoki Vågen, teraz znajdowaliśmy się przy brzegu wąskiego, głębokiego fiordu. Księżyc przeskoczył na nieboskłonie, wcześniej był po lewej, teraz mieliśmy go za plecami.
– A niech mnie, teleportacja – szepnąłem.
– Teleportacja – potwierdziło zwierzę. – Dwadzieścia siedem kilometrów w linii prostej. Wezwij Helę na pokład – rozkazała.
Nie było potrzeby. Agata w towarzystwie mojej przyjaciółki wychodziła właśnie z kasztelu. Wdówka przerażona rozglądała się wokoło.
– Znamię – wykrztusiła, wyciągając ręce przed siebie. – Panie Marku, nie wiem, co się stało, mam znamię nie na tej dłoni... I pierścień jakoś przeskoczył...
Zrobiła jeszcze krok i zatrzymała się, widząc tłum w milczeniu patrzący na mnie. A potem ujrzała łasicę znowu siedzącą na mym ramieniu. Zrozumiała w jednej chwili. Przeżegnała się odruchowo i zamarła.
– Anomalie poprzemieszczeniowe – powiedziało zwierzę. – To się zdarza. Aby dokonać teleportacji, upakowałam statek i ludzi w pakiet mniejszy o rząd wielkości od pojedynczego protonu. Materia nie zawsze wraca do stanu pierwotnego.
– To znaczy? – zapytałem.
– Odbiło cię niczym w lustrze – łasica zwróciła się do zmartwiałej dziewczyny. – Zdrowiu to nie zagraża, tylko serce masz teraz po prawej stronie, natomiast ślepą kiszkę po lewej.
Agata zbladła, a potem zemdlona osunęła się w tył. Na szczęście Artur zdążył doskoczyć i podtrzymał siostrę. Chciałem mu pomóc, lecz mnie odepchnął.
– Nie dotykaj jej, ty upiorze! – warknął.
Wiedziałem, że choć się boi, gotów jest ze mną walczyć. Przerażony, ale jednocześnie zdeterminowany, był zdecydowany chronić siostrę, nawet stawiając czoła koszmarom z najbardziej ponurych hanzeatyckich legend. Cofnąłem się. Zresztą wdówka dochodziła już do siebie. Nadal dygotała ze strachu.
– Co będzie z nami, pani? – zapytał Borys łasicę.
Widziałem, że panicznie boi się przemawiać do zwierzęcia, jednak wysiłkiem woli przełamuje opór.
– Nie obawiajcie się – powiedziała. – Wasza pomoc jest mi przydatna. Nie mam potrzeby was unicestwiać. Zapewnijcie bezpieczeństwo moim sługom. Jeśli ktoś ich tknie, zrobię z nim rzeczy tak okropne, że przez kolejne dwieście lat ludzie będą tym straszyć małe dzieci. Gdy wypełnicie zadanie, daruję wam wolność.
– Będziemy posłuszni – mruknął Borys.
– Włos im z głowy nie spadnie – dodał Sadko.
Agata wstała. Odzyskiwała już swoją naturalną energię. Skinęła dłonią na Helę.
– Chodź, moja droga – poleciła. – Poszukamy jakiegoś miejsca na spoczynek.
– Pani... – Moja towarzyszka zaczerwieniła się. – Ja też... – Wykonała gest w moją stronę.
Wdówka zrozumiała w ułamku sekundy. Wymierzyła dziewczynie siarczysty policzek, a potem odwróciła się od nas i zeszła pod pokład.
– Ty...! – zacząłem.
– Dajcie spokój, panie Marku – powiedziała Hela przygaszonym głosem. – Miała prawo...
– Co ty pleciesz?
– Zataiłam przed nią ten sekret. Służącej nie wolno mieć takich tajemnic.
Objąłem ją delikatnie i pogładziłem po plecach.
– Przyłożymy coś zimnego, zaraz przestanie boleć – zaproponowałem. – Co za głupi świat...
– Lód będzie najlepszy – odezwała się Ina.
Uniosła przednie łapki. Coś między nimi zamigotało błękitem i podała poszkodowanej sporą kulkę śniegu.
– Pani, nie znam tych wód – odezwał się Sadko. – Nie potrafię po nich nawigować. Czy mam spuścić szalupę i wyznaczyć ludzi do sondowania dna?
– To zbyteczne. Widzę dno przez wodę i deski poszycia. Płynąc środkiem fiordu, ominiesz podwodne głazy – wyjaśniła. – W odległości trzech mil będzie rozgałęzienie. Kierując się w lewo, niebawem wyprowadzisz okręt na pełne morze.
– Dziękuję, pani. Czy zechcesz poprowadzić mnie dalej?
– Pojawię się, gdy zajdzie potrzeba – ucięła.
Stanął za sterem, my zaś we trójkę weszliśmy do kajuty zajmowanej kiedyś przez Kowalika. Szukałem w kieszeni krzesiwa, ale powietrze tylko kląsknęło i świece w obu latarkach zapłonęły. Zamknąłem drzwi. Ina wskoczyła na półkę, zapewne by górować nad nami wzrokiem.
– Dlaczego zawróciłaś z drogi? – zwróciła się do Heli.
– Zabili Staszka... Chińczycy.
– Wiem. Co z tego?
– No, ja...
– Śmierć towarzysza to żaden powód. Zachowałaś się nieracjonalnie.
– Chyba ci odbiło! – parsknąłem rozeźlony. – Piętnastolatka, samotna, zimą w górach, bez ekwipunku! W takich warunkach nie miała żadnych szans przeżycia!
– On ma rację – szepnęła Hela. – Samodzielnie nie przebyłabym tych dzikich ostępów...
Twarz dziewczyny nagle skrzywiła się w grymasie bólu. Oczy zastygły, ale powieki drgały. Ina patrzyła na nią nieruchomym wzrokiem. Sczytywała dane ze scalaka?
– Rozumiem – powiedziała wreszcie. – Mylisz się, oczywiście, błędnie oceniłaś wytrzymałość swojego organizmu, zdołałabyś dotrzeć do Uppsali o własnych siłach. Nie będę cię jednak karać za ograniczenia wynikające z twojej głupoty i niewiedzy.
Przeniosła spojrzenie na mnie.
– Nie mam zastrzeżeń do twojej pracy. Wypełniłeś w Bergen wyznaczone ci zadanie.
– Co z tymi cholernymi Chińczykami? – zapytałem. – I co z naszą misją? Oni też szukają Oka Jelenia.
– Chińczycy muszą zostać wyeliminowani. Spróbuję wam w tym pomóc.
– Musimy ich namierzyć. Czy wiesz, gdzie jest ich baza?
Zawahała się.
– Stamtąd uciekłam – powiedziała niechętnie.
Wymieniliśmy z Helą zdumione spojrzenia. A więc to dlatego nie było jej tak długo.
– Nie potrafię dokładnie ustalić koordynat – ciągnęła. – To na północ od Sztokholmu. Wydostałam się, przyczepiwszy do podwozia helikoptera.
– Mają jeszcze jeden?
– Nie wiem. To był śmigłowiec, który zniszczyliście. Nie przewidziałam mrozu. Mój mechanizm nie wytrzymał takiego spadku temperatury. Zamarzłam i spadłam w górach. Leżałam wiele dni, zachowując świadomość, ale nie potrafiłam pokonać bezwładu ciała. Wreszcie szczęśliwym trafem napatoczył się niedźwiedź, głodny, przebudzony ze snu zimowego. Sądząc, że ma przed sobą padlinę, pożarł mnie. Ciepło w jego żołądku pozwoliło mi odzyskać zdolność ruchu.
Wyobraziłem sobie łasicę wyrywającą się z miśka jak jakiś alien... Makabra.
– Chińczyk, którego udało nam się przesłuchać... Z ludźmi kapitana Petera zdołaliśmy wziąć jednego żywcem.
– Wiem. Sczytałam z twojego scalaka. To dziwne, ale na ile znam Skrata, brzmi całkiem prawdopodobnie.
– Co należy robić w tej sytuacji?
– Odzyskam zapis z Oka. Wrócę do przyszłości i tam będę sprawy wyjaśniać.
– Czyli można wrócić? – Spojrzałem na Inę dziko.
– Wy nie – ucięła.
– A nasze scalaki? Dałabyś radę nas tam odtworzyć?
– Nie.
– Mamy pozabijać Chińczyków – powiedziała Hela. – Zadanie to trudnym mi się wydaje. Pomożesz nam ich uśmiercić?
– Nie. Tylko wskazówki.
– Dlaczego nie? – prychnąłem.
– Moje wpojone zasady... wzorce... oprogramowanie... – szukała analogii. – Zabraniają mi zabijania ludzi.
– To wiesz, co teraz zrobię? – syknąłem, pokazując Inie gest Kozakiewicza.
– Wy stanowicie wyjątek. Mam prawo unicestwiać tych, których powołuję do życia.
Spokorniałem w jednej chwili.
– Posłuchajcie uważnie. Moje rezerwy są na wykończeniu. Mechanizm tego ciała znajduje się w stanie kompletnego rozregulowania i jego kompleksowa regeneracja jest już niewykonalna. Ogniwa paliwowe zdołałam odtworzyć.
– Co zatem... – zacząłem.
– Jestem zmuszona się zrestartować. Odbudować całą strukturę. Dlatego też płyniemy na wyspę Bornholm.
– Rosną tam mchy kumulujące ciężką wodę – domyśliłem się.
– Tak. Na Bornholmie rosną odpowiednie mchy. Musicie wyekstrahować z nich ciecz, następnie odzyskać tlenek deuteru. Znajdziecie naczynie o pojemności czterech litrów, umieścicie w nim moje ciało i zalejecie ciężką wodą. Zapewnicie mi ochronę i nie podejmiecie żadnych akcji mogących zakłócić proces. Odrodzę się w ciągu około siedemdziesięciu godzin.
– A jeśli tego nie zrobimy?
– Za dwa miesiące umrzecie. Przewidując taką sytuację, umieściłam zawczasu niewielkie ładunki wybuchowe w pobliżu pni waszych mózgów.
– Blefujesz.
– Czemu tak myślisz?
– Bo gdyby tak było naprawdę, nie musiałabyś szukać Alchemika, tylko spokojnie czekałabyś, aż mu łeb rozsadzi.
– Te ładunki normalnie są nieaktywne. Uruchomię zegary bezpośrednio przed operacją.
Zagryzłem wargi. Przewidziała wszystko. Nawet jeśli kłamie, nie mam jak tego zweryfikować. Rozległo się ostrożne pukanie: w drzwiach stanął Sadko.
– Pani...
– O co chodzi? – Przechyliła pytająco łebek.
– Wyszliśmy na morze. Problem w tym, że mgła bardzo widoczność utrudnia. Nie znam tych wód. Nie rozpoznaję, w którym miejscu wybrzeża się znajdujemy. Czy pozwolisz, abym rzucił kotwicę? Moim zdaniem, należy poczekać do rana.
– Nie. Spieszy mi się. Pokieruję tobą.
– Widzisz, pani, poprzez mgłę jak przez deski? – zdumiał się, a może tylko udawał.
– Tak.
Wskoczyła jednym susem na ramię Rosjanina. Pobladł i lekko się przygarbił. Nie dziwiłem mu się. Dla niego to jak nosić wcielonego diabła na plecach. Kazałem Heli się położyć.
Sam usiadłem na krześle i oparłszy głowę o ścianę, zsunąłem czapkę na oczy.
Gdy się ocknąłem, dziewczyna spała jak zabita, a przez okno sączył się do kajuty słaby poblask świtu. Przeciągnąłem się. Bolały mnie plecy i stawy. Nie nawykłem do snu w takich warunkach. Pobyt w Bergen mnie rozmiękczył.
Wyszedłem na pokład. Nad morzem nadal wisiała mgła gęsta jak kasza. Sadko sterował z łasicą na ramieniu. Borys patrzył na to ponurym wzrokiem i milczał. Na mój widok uśmiechnął się lekko, jakby drapieżnie. Wokoło widać było tylko mleczny tuman. Domyślałem się jedynie, gdzie znajduje się słońce. Ciekawe, jak łasica sobie radziła. Podczerwień? Radar? A może jeszcze coś innego?
– Głodnyś? – zapytał olbrzym. – Śniadanie podałbym, gdy się panna Helena obudzi.
– Poczekam.
Było zimno. Deski pokładu pokryły krople rosy. Jednak konusowaty Rosjanin i jego brat zdawali się nie odczuwać chłodu. Widać od małego przywykli...
– Okręt przed nami – powiedziała Ina.
– Nie mylisz się, pani? – Sadko spróbował przebić wzrokiem biały opar. – Jakim cudem go spostrzegłaś?
– Poprzez mgłę. Moje oczy widzą nawet to, co niewidzialne – wyjaśniła.
– Nie tylko skały? – Chyba uwierzył momentalnie. – Jaki to statek? – zwrócił się do łasicy.
Poczułem dziwne mrowienie skóry i cofnąłem się o krok. Musiała użyć jakiegoś rodzaju energii, by przyjrzeć się dokładniej ukrytej za mgłą jednostce.
– Niewielki żaglowiec – zidentyfikowała. – Minie nas w odległości czterystu kroków. To „Jaskółka” z Bremy.
– Sudermann – ucieszył się Sadko. – Ale...
– Płynie do Bergen – powiedział Borys. – Jeśli Rosenkrantz go dorwie, zamorduje na miejscu. A kantoru już nie ma. Nikt nie udzieli mu schronienia. Nawet jeśli staną w jego obronie, nie opuści żywy zatoki. Trzeba go ostrzec!
– Jak sterować, pani? – drobny Rosjanin zwrócił się do Iny. – Musimy ratować przyjaciela.
Przez ułamek sekundy bałem się, że to bydlę po prostu odmówi...
– Siedem rumbów w lewo – rzuciła.
– Zgubię wiatr – mruknął, przesuwając ster.
– Zatem oni wykonają manewr.
– Nie... Nie widzą nas – zaprotestował.
W ułamku sekundy lunął deszcz. I to jaki. Oberwanie chmury to mało powiedziane! Zaraz potem sypnął grad. I równie nagle ustał. Mgła znikła. Po lewej rzeczywiście było widać niewielki stateczek.
– Hej! – ryknął Borys. – Markusie, skocz po pochodnie, trzeba dać sygnał...
Ale oni już chyba nas zobaczyli. Żaglowiec prawie się położył, wykonując ostry skręt. Nie minął kwadrans, gdy obie jednostki stuknęły się burtami.
Syndyk Hanzy był niewysokim mężczyzną w średnim wieku. Obfita broda sięgała mu piersi. Miał strasznego zeza w prawym oku, krzaczaste brwi układały się półłukami, jakby stale był zdziwiony. Stał na pokładzie „Łani”, taksując nas wzrokiem.
– Diabelska łasica – mruknął, patrząc na zwierzę. – A zatem legendy i stare księgi mówiły prawdę. Ty istniejesz.
– Mam na imię Ina – przedstawiła się.
Wzdrygnął się, słysząc, jak zwierzę mówi.
– Pomogła Duńczykom zniszczyć kantor? – zwrócił się do Sadki.
– Wręcz przeciwnie, uratowała nam życie, gdy duńskie statki opadły nas na zatoce Vågen – odpowiedział. – Twierdzi, że błędnie odczytujemy jej intencje i choć pojawia się w chwilach zniszczenia, wojny i chaosu, nie jest ich przyczyną. Pozwalam sobie w to nie wierzyć – dodał z uśmiechem.
– Zwierzę zdolne spopielić całe miasto, w jednej chwili rozganiające mgłę na morzu... – Syndyk patrzył na Inę pozornie bez lęku, choć czułem, że trwa w napięciu. – I cóż cię tu sprowadza?
– Podróżuję – wyjaśniła. – Nie twoja rzecz.
– Nie myśl, że się ciebie zlęknę.
Zmierzyli się wzrokiem. Zacisnąłem zęby. Wiedziałem, do czego zdolne jest to futrzane bydlę. Pobudzi mu receptory bólu? Złamie go i upokorzy na oczach tych wszystkich ludzi?
I nagle poczułem echo obcej świadomości. Przyglądała się moim myślom, analizowała je?
– Nie ma potrzeby, abyś bał się akurat mnie, panie – odparła, spuściwszy z tonu. – Natomiast byłabym żywo zainteresowana przesiadką na twój statek.
– A to niby dlaczego?
– Muszę dostać się na Bałtyk. Przebycie cieśnin duńskich na „Łani” będzie kłopotliwe, gdyż Duńczycy pragną pochwycić ten okręt, a wygląd jego trudno zmienić.
– Mam ci ot tak oddać „Jaskółkę”? Czy może jeszcze pragniesz, bym za sterem stanął?
– Towarzystwo pańskie jest mi zbędne. Sadko i Borys też chcą powrócić do domu. Nam po drodze. Wiosną zamienicie się ponownie. Poza tym ci ludzie – ludzkim gestem wskazała zgromadzonych przy tylnym kasztelu bergeńczyków – nie powinni wpaść w ręce wroga. Odwieź ich, panie, do Bremy.
– A jeśli odmówię, zabijesz mnie? – prychnął.
– Nie. Ale rozwiązanie, które proponuję, jest proste i logiczne.
Zadumał się. Widać było, że jest zafascynowany możliwością rozmowy z istotą jakby zrodzoną z hanzeatyckich mitów. Początkowe napięcie ustąpiło. Albo wiedział już, że Ina nie zrobi mu krzywdy, albo po prostu lekceważył niewielkie zwierzątko. Ba, nawet ja, świetnie znając jej możliwości, nie mogłem jakoś nabrać respektu przed tym czymś.
– Nie chcesz zabrać „Jaskółki” na zawsze? – upewnił się.
– Nie jest mi potrzebna na długo. Twój statek i ludzie Petera Hansavritsona będą wolni, gdy tylko dotrę do Visby.
– Jakie mam gwarancje zwrotu mojej własności i wolności dla marynarzy będących członkami Hanzy?
– Moje słowo honoru. Słowo najpotężniejszej istoty na świecie. – Spojrzała mu w oczy.
Wytrzymał ten wzrok.
– Jestem głównym reprezentantem braterskiego sojuszu kilkuset miast – powiedział. – Niewielu królów odważa się rzucić wyzwanie związkowi, któremu przewodzę.
– Nie obchodzi mnie to. Mogę własnoręcznie zabić więcej ludzi niż ty swoimi rozkazami, panie. Mogę zburzyć każde miasto, które uznaje twe przywództwo.
Znowu poczułem ślad obecności Iny w głowie. Czyżby analizowała własną przemowę, patrząc na nią z mojego punktu widzenia?
– Władza nie polega tylko na możliwości zabijania wedle swego widzimisię. – Sudermann uśmiechnął się, lecz zobaczyłem w jego oczach pogardę. – Władza to także szacunek, jaki osoba władcy budzi mimowolnie w innych ludziach. Władza to wreszcie przede wszystkim możliwość powstrzymywania zła, a czynienia dobra.
Znieruchomiała. Przez dłuższą chwilę w milczeniu trawiła jego wypowiedź.
– Masz rację, panie. – Albo spokorniała, albo zrozumiała, że zmuszenie tego człowieka do czegokolwiek będzie bardzo trudne. – Twa władza istotnie większa niż moja.
Stanęła na tylnych łapkach i oddała mu pokłon. Zbaraniałem, a Sadko i Borys mieli miny takie, że gorzko żałowałem, iż nie mam aparatu fotograficznego.
– Oddałaś, pani, przysługę Hanzie, ratując naszych ludzi z Bergen oraz zabezpieczając przed zniszczeniem bezcenne dokumenty kantoru – odezwał się wreszcie syndyk. – Dlatego myślę, że mogę przychylić się do twojej propozycji... W imię wdzięczności za pomoc i uczynienia sobie wzajemnie przysługi.
– Potraktujcie, panie, moje słowa jako prośbę.
– Szczwana z ciebie istota. – Skrzywił się. – Talent posiadasz niewątpliwie taki, że w trupie kuglarzy karierę byś zrobiła. Chcesz zabrać swoje sługi... – Przeniósł spojrzenie na mnie.
Szóstym zmysłem poczułem, że zapamiętał moją twarz na zawsze, że ile razy przymknie oczy, będzie w stanie wydobyć ją ze wspomnień. Miną całe lata, a on nadal rozpozna mnie bez trudu.
– Tak, panie.
– Potrzebuję nie więcej niż ćwierć wachty, by spakować rzeczy i przenieść załogę na „Łanię”.
– Tak, panie. Dla zachowania twarzy sugeruję, byś przedstawił ludziom tę operację jako wyrwanie ich spod władzy demona.
– Nie omieszkam tak właśnie uczynić.
– Czy zdołasz razem z bratem poprowadzić „Jaskółkę”? – Ina zwróciła się do Sadki.
– Tak, pani. „Jaskółka” jest mała i zwrotna. Dwaj ludzie z powodzeniem mogą nią żeglować.
– Zatem w drogę.
Mniej więcej pół godziny później Sudermann przeszedł na pokład „Łani”, objuczony dwoma obitymi skórą pakunkami. Razem z nim przeszli czterej marynarze. Udaliśmy się na mniejszą jednostkę. Ludzie w milczeniu patrzyli, jak Ina jednym susem przeskakuje z rufy na rufę. Rzuciliśmy haki i oba statki zaczęły się oddalać. Agata wyłoniła się z kasztelu.
– Helu! – krzyknęła. – Panie Marku!
– Tak, pani? – Moja towarzyszka spuściła głowę.
– Wybaczam wam! To nie wasza wina, że demon zmusił was do posług! Odnajdźcie mnie wiosną w Gdańsku! Pozostańmy w przyjaźni serdecznej! Do zobaczenia!
– Dziękuję!
Widać było, że bardzo jej ulżyło. Powiał wiatr. Postawiłem wraz z Borysem żagle „Jaskółki”. Sadko stanął za sterem.
– Znajdź kambuz i zorientuj się, ile mamy zapasów – polecił dziewczynie. – Potem zarzuć wędki. Z pewnością świeża ryba smażona w maśle dobrze nam zrobi...
Sen był dziwny. Szedłem sobie wesoło brukowaną uliczką. Kroczyło mi się lekko, droga wiodła z góry od zamku na Hradczanach przez zaułki Malej Strany. Wiosna tego roku rozkwitła pięknie. Ciepły wiatr znad Pragi owiewał mi twarz, niosąc delikatną woń dymu z kominów. Wygodne, nowiutkie buty firmy Bata lśniły i poskrzypywały. Minął mnie kabriolet, zapach spalin przyprawiał o zawrót głowy. Szyld szynku kiwał się leniwie. Zawahałem się. Wizja kufla ciemnego piwa kusiła, żal jednak było tracić tak urocze niedzielne przedpołudnie na siedzenie w murach. Z okna na piętrze wychyliła się dziewczyna, eksponując piersi wylewające się z głębokiego dekoltu. Puściła do mnie oko, ukłoniłem się kapeluszem i ruszyłem dalej.
I nagle wszystko zaczęło się rozpadać. Stanąłem oszołomiony, zaskoczony. Co ja tu robię? Przecież to nie są moje czasy. Jestem w Pradze? Sądząc po ubiorach i wyglądzie pojazdów, to czasy jeszcze C. K. Austrii. Ja... Sen? Jaki, u diabła, sen, skoro czuję wyraźnie zapachy?! Skoro widzę wszystkie szczegóły ostro jak w telewizji? Co to za sen, jeśli idąc, czuję każdy kamień pod stopami?
Szarpnięcie przywróciło mnie do rzeczywistości.
– Panie Marku! – usłyszałem głos Heli. – Proszę się obudzić, krzyczał pan przez sen!
– Co...? Ja... Dziękuję... – wybąkałem.
Kajuta „Jaskółki”, woń butwiejącego drewna, szmer fal liżących burty. Potrząsnąłem głową. Co to, do cholery, było? Przecież nie zwykły sen. Miałem wrażenie, że ciągle jeszcze czuję w nosie tamten zapach. A może...? A jeśli ta cholerna łasica wskrzesiła mnie już kiedyś w dziewiętnastowiecznej Pradze? Czy też wgrano mi coś na scalak i teraz sobie to przypomniałem?
Hela już zasnęła z powrotem. Wciągnąłem lodowate spodnie i zawinąłem się w płaszcz. Wyjrzałem na pokład. Mróz dosłownie kąsał mi twarz. Sadko, zakutany w kożuch, w natłuszczonej płóciennej masce na twarzy, stał za sterem. Milczał i mógłbym przysiąc, że śpi, ale gdy podszedłem bliżej, usłyszałem, że mruczy pod nosem. Słysząc moje kroki, urwał w pół słowa.
– Śpiewałeś? – zapytałem.
– To bylina... – wyjaśnił. – Boję się, że zapomnę tego, czego się nauczyłem, będąc jeszcze dzieckiem, więc co noc śpiewam, zwłaszcza że czuwać trzeba, a tak myśli czymś zajmę i rodzinne miasto przy okazji wspominam.
– Bylina?
– Pieśń o tym, co było. O przygodach kupca Sadki, po którym dostałem imię. O pojedynkach toczonych na moście przerzuconym przez rzekę Wołchow. O tym, jak Aleksander Newski straszną klęskę teutońskim rycerzom zadał na tafli zamarzniętego jeziora Pejpus... Cała historia jest w tym zawarta. Nasz naród niepiśmienny, uczy się swoich dziejów na pamięć.
– Potrzebuję Iny – zmieniłem temat.
– Demon nas opuścił.
– Proszę?
– Gdy tylko wzeszedł księżyc, pobiegła po wodzie na południowy zachód. Mówiła, że będzie czekać na Bornholmie lub odnajdzie nas na morzu.
– Diabli nadali!
Podświadomie czułem, że gdzieś tam jest jeszcze jedna grupa szukająca Oka Jelenia. Ludzie tacy jak my. Przybysze z innych epok, których należy co jakiś czas kontrolować. Kim są? Gdzie przebywają? Południowy zachód? Księstwa Niemieckie? A może Niderlandy? Jak szybko porusza się to bydlę? Przypomniałem sobie, jak pędziła przez rzekę Nidelwę. Jak rozmazuje się w smugę... Wzrok nie nadążał rejestrować jej ruchu. Trzysta kilometrów na godzinę? Szybko dobiegnie nawet do Hiszpanii.
– Na cóż ci ona? – Sadko wyrwał mnie z zadumy.
– Sen miałem osobliwy wielce i chciałem ją o to zapytać – mruknąłem.
– Moja babka sny tłumaczyła – westchnął. – Ale mi się w to wierzyć nie chce. Majaki to tylko okruchy tego, co człowiek widział lub słyszał, chyba że zmora jakowaś przyjdzie męczyć.
– Czułeś kiedyś we śnie zapachy albo na przykład dotykałeś przedmiotów?
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
– Markusie – powiedział – dręczył cię sen, w którym widziałeś rzeczy, jakich nie mogłeś zobaczyć w swoim życiu? W którym czułeś się kimś innym, a nawet myślałeś o sobie inaczej? Sen, w którym zapachy czułeś, światło cię raziło, a ciało nie chciało słuchać?
– Coś takiego.
– To kryształ. Kryształ z głowy mydlarza Iva.
– Co?
– Masz go przy sobie. To on zesłał ten sen. Ujrzałeś jego czasy. Jego świat.
Spojrzałem na Sadkę zaskoczony. To by się zgadzało! Praga początków dwudziestego wieku!
– Co masz na myśli? – zapytałem ostrożnie.
– W tych kamieniach zaklęto wasze wspomnienia. Może nawet dusze, o ile to możliwe. Jeśli jest blisko, może być i tak, że ujrzysz coś, co widział kiedyś on. We śnie umysł nie panuje nad sobą. Otwiera się na inne światy. Dlatego to zobaczyłeś.
– Jesteś pewien?
– Tak. Ja kiedyś... – Wzdrygnął się.
Milczałem, czekając, aż sam zacznie mówić.
– Pięć lat temu – powiedział wreszcie – zdarzyło się, że musiałem przewieźć Oko Jelenia. Kilka dni to trwało. Wtedy co noc dręczyły mnie wizje, które... Niedobrze o tym gadać po nocy. Ale... Ja w tych snach, w tych majakach, nie byłem nawet człowiekiem. Patrzyłem na miejsca, które nie istnieją. Na światy całe, gdzie rośliny i zwierzęta nie przypominają niczego. Gdzie po oceanach czerwonej wody pływają potwory wielkości lewiatana. Gdzie z nieba spadają ogromne rozpalone głazy. Widziałem ziemię, nad którą świeciły dwa wielkie czerwone słońca. Ujrzałem kolory, których nie umiałem nazwać. Ujrzałem, jak powietrze wygina się pod wpływem głosu... To była męka. Ale jakoś te cztery noce wytrzymałem.
– Ty...
No tak. To całe Oko to przecież scalak kosmicznego nomada. Załadowany obrazami innych światów, innych cywilizacji. Załadowany osobowością kompletnie obcą. Kiedyś Ina wyświetliła mi kawałek swoich wspomnień. Efekt był podobny. Informacje o otoczeniu zebrane za pomocą innych zmysłów, wrażenia nieprzekładalne... W dodatku padło na człowieka, który nie był w stanie tego w żaden sposób sobie wytłumaczyć, zracjonalizować...
– Rozumiem – powiedziałem. – A jednak kapitan Peter...
– To nie do końca tak, cudzoziemcze – przerwał mi. – Są ludzie odporni na ten czar. Nim komuś powierzy się Oko, najpierw jest sprawdzany.
– W jaki sposób?
– Powiedziałem już i tak za dużo. – Zachmurzył się. – A kamień lepiej trzymaj z dala od siebie, bo popaść w obłęd nieprzyjemnym mi się zdaje. Szkoda by cię było.
– Obłęd?
– Ujrzałeś inne czasy. Zobaczyłeś je oczyma innego człowieka. Nie da się żyć w dwu miejscach naraz.
– W dwu miejscach?
– Ja i mój brat uciekliśmy z Nowogrodu. Złamaliśmy najsurowszy carski zakaz, by wyruszyć tam, gdzie panuje jeszcze wolność. I my żyjemy ciągle trochę tu, a trochę jakby tam. Myśli nasze wracają do zaułków, wśród których przyszliśmy na świat, do ścian soboru Świętej Sofii, do murów nowogrodzkiego dietińca. Ciężko nam tu, bo jesteśmy jak drzewka wyrwane z korzeniami, usychające z dala od ziemi, która dała nam życie. Ty podobnie, bez przerwy rozmyślasz o tym, co było. O tym, co utraciłeś.
– Owszem.
– Czy kiedyś tam wrócisz?
– Nie mam do czego. To niemożliwe.
– Powinieneś zatem przestać. Opłacz swoich bliskich i te rzeczy, które straciłeś, a potem żyj tu wśród nas, dzieląc smutki i radości. To jest teraz twoje miejsce. Twój czas. Twój świat.
– A wy?
– My żyjemy nadzieją, że Hanza kiedyś upomni się o tych, których kiedyś nazwała braćmi... A jeśli nie może, przyjdzie czas, że wrócimy tam sami. Bez kupieckiej armii, zbrojni jedynie w miecze i wolę walki o swoje. My możemy choć przed śmiercią ujrzeć znajome kąty. Ty już nie. Więc taka moja rada. Opłacz i zachowaj w pamięci. Ale żyj tu i teraz.