Читать книгу Srebrna Łania z Visby - Andrzej Pilipiuk - Страница 5
ОглавлениеPeter Hansavritson i Marius Kowalik, sapiąc, wspięli się na szczyt wieży zrujnowanego opactwa. Przed dwudziestu laty szalał tu ogień. Ściany nadal pokrywała sadza, na szczęście kamienne schody zwycięsko oparły się żywiołowi. Z góry wysepka zdawała się jeszcze mniejsza. Z czego żyli mnisi mieszkający na tej skale? W miejscu, gdzie kiedyś był wirydarzyk, nadal bujnie pleniły się zioła, jednak jesienne deszcze wypłukały glebę niegdyś zapewne pięknych ogrodów. Dawna klasztorna przystań służyła teraz jako warsztat szkutnika.
– Zostawimy tu „Łanię”? – zapytał Polak.
– Tak. W porcie za bardzo rzucałaby się w oczy, a jeszcze, nie daj Bóg, ktoś by ją rozpoznał. Tu są łowiska, zawsze ktoś nas przeprawi łódką.
– Rozumiem.
– Nidaros. – Kapitan ze wzruszeniem wskazał kuzynowi miasto leżące nad zatoką.
Marius uniósł do oka lunetę. Mury obronne od strony wody zniszczono, u ich podnóża rozciągało się skupisko bud i szop. Przy nabrzeżu cumowało kilkadziesiąt mniejszych i większych okrętów. Dalej widać było dachy domów, za nimi sterczała w niebo kamienna wieża oraz poszarpane mury zniszczonej katedry.
– Ten bliższy kościół to świątynia niegdyś pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny – podpowiedział mu Peter.
– A ruiny to katedra Nidaros – domyślił się Marius. – Ongiś zaliczana do jednego z cudów Europy.
– Dziś kamieniołom dla lutrów. Pora, abym powiedział ci, po co wracam do rodzinnego miasta.
– Mów, proszę.
– Wedle informacji, które otrzymałem w Suchej Zatoce, w ręce lensmanna wpadł kapitan Bjart. Miałem się z nim spotkać. To kupiec z Islandii, najlepszy i najodważniejszy ze znanych mi żeglarzy. Jego ojciec został zamordowany, gdy Duńczycy po śmierci biskupa Jóna niszczyli katolików w Reykjaviku.
– Walczy po naszej stronie?
– Jeszcze nie. Jednak zdołał nawiązać kontakt z naszymi ludźmi i poprosił mnie o spotkanie. Na wyspie wciąż żyją zwolennicy starej wiary. Połączenie sił wzmocni zarówno katolików w Trøndelag, jak i na dalekiej Islandii. Zamierzam uczynić go pełnomocnikiem Bractwa Świętego Olafa na tamtej wyspie. Gdy przyjdzie czas, archidiecezja Nidaros znowu obejmie Bergen, Stavanger i Oslo, Orkady, Wyspy Owcze, Islandię oraz Grenlandię. To perspektywa odległa być może o stulecie, ale by zebrać plony, ziarno trzeba wysiać już dziś. Potrzebujemy też paru młodzieńców z powołaniem, by wyszkolić ich w którymś z polskich klasztorów. Wyspa potrzebuje misjonarzy.
– Takież i moje zdanie. – Polak skłonił głowę. – Widzę jednak malutką przeszkodę.
– Tak?
– Wspomniałeś, że został uwięziony.
– Owszem. Rada miasta energicznie protestowała, ale nic nie udało im się zdziałać.
– A dlaczego go uwięzili?
– Możliwości są dwie. Albo zalazł im za skórę, albo podejrzewają, że wie, gdzie znajduje się skarb diecezji.
– O jaki skarb chodzi? – Marius ze zdumieniem uniósł brwi.
– Wiemy, że arcybiskup Engelbrektsson przez ostatnie kilka lat pobytu w Nidaros nie miał możliwości odprowadzania świętopietrza do Rzymu. Nie zapłacił też protestanckiemu władcy Chrystianowi obiecanych kwot. Dziesięcinę od wiernych jednak zbierano dość regularnie. Wszyscy mówią o ogromnych skarbach, które zgromadził i z którymi zbiegł po upadku miasta. Ojciec kapitana Bjarta był tym, którego okrętem uciekał arcybiskup. Duńczycy dognali ich i znaleźli na pokładzie srebrną trumnę z relikwiami świętego Olafa, jednak złota ani srebra w postaci monet tam nie było.
– Sądzisz, że ten skarb istnieje?
– Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Przygotowania do obrony zapewne sporo kosztowały. Oczywiście lensmann może uważać inaczej. Tak czy inaczej, z Bjartem rozmówić się musimy. A żeby tego dokonać, trzeba zwrócić mu wolność.
– A zatem nie tylko wejdziemy do gniazda węża, lecz jeszcze mamy wykraść jajo?
– Tak.
Doradca uśmiechnął się drapieżnie.
– Pomysł ten jest szalony i kto wie czy głów nie nałożymy, ale podoba mi się. Szalenie mi się podoba...
– Druga przyczyna moich odwiedzin w Nidaros też jest związana z Bractwem. Wreszcie po latach poszukiwań trafiłem chyba na ślad...
– Znasz już miejsce, gdzie spoczęły relikwie świętego Olafa?
– Wydaje mi się, że dzięki zdobytym wskazówkom zdołam je odnaleźć. – Peter klepnął się po sakwie, w której spoczywały dokumenty przekazane mu przez syndyka Sudermanna. – Nie jest to informacja ścisła, ale lepszej już pewnie nie uda nam się zdobyć. A oto i nasi przyjaciele. – Wskazał żaglową łódkę płynącą w stronę wysepki.
Wiatr idący od gór był ciepły i pachniał jesiennym lasem. Po niebie sunęły obłoczki. Czas stanął. Kosmyk włosów Heli łaskotał mnie w nos. Uchylona furtka leciutko skrzypiała, kiwając się na zawiasach. Przejście wysypano żwirem. Kamienne ściany budynków pokrywały wykwity wilgoci.
– Czekajcie tu – polecił nieznajomy. – Zaraz wracam.
Pobiegł przez podwórze. Mimowolnie spojrzałem w ślad za nim. To obejście w ogóle wydawało się jakieś dziwne. Dziedziniec ze wszystkich stron otaczały same komórki. Widziałem kilkanaście par drzwi i dziesiątki okienek. Małe rombowate szybki były zarośnięte kurzem. Nad dachami górowały kominy. Od strony głównej ulicy stał większy, piętrowy dom. Mężczyzna wpadł jak burza w drzwi, a po chwili wrócił z pękatym woreczkiem i minąwszy nas, wybiegł na uliczkę.
– Ufasz mu? – zapytał Staszek.
– Nie wiem. Zobacz, co robi.
Chłopak wyjrzał przez furtkę. Nieznajomy sypnął czymś w błoto. Wzruszyłem ramionami. Patrzeć, obserwować, czekać na wyjaśnienia.
– Co to za miejsce? – zastanawiał się Staszek. – Klasztor, a może hotel robotniczy? W każdym razie mieszkało tu kiedyś sporo ludzi.
– Nie wiem. – Rozejrzałem się zdezorientowany. – Może to dawna bursa uniwersytecka... O ile mieli tu kiedykolwiek uniwersytet. Albo szkoła.
– Warsztaciki? Jak Złota Uliczka w Pradze? – podsunął. – Tylko że to wszystko wygląda na opuszczone.
– Nie wiem. Po prostu nie wiem... Na razie ani słowa. Potem zapytamy.
Hela uchyliła powieki, potoczyła półprzytomnie wzrokiem i znowu zapadła w otchłań maligny. Z kącika ust dziewczyny oderwała się nitka śliny. Czułem przez ubranie nerwowy trzepot jej serca.
– Ciężko? Może jakoś ci pomogę – zaproponował mój towarzysz. – Za nogi potrzymam albo co...
– Nawet nie ciężko, tylko niewygodnie – wyjaśniłem. – Jest kompletnie bezwładna... I nie jest z nią dobrze.
Wreszcie nasz gospodarz wrócił, zatrzasnął furtkę i zasunął rygiel. Widać było, że czuje ulgę.
– To suszona mięta z kilkoma dodatkami – wyjaśnił, zawiązując woreczek. – Mówią, że żaden pies nie zdoła iść tropem, jeśli drogę poprószono czymś takim. Za mną! – Skierował się do domu.
– Z deszczu pod rynnę? – mruknął Staszek po polsku.
– Może... To wytrawny konspirator. Zobacz, jak gładko się uwinął z zatarciem śladów. Poza tym różaniec...
Budynek był podobny do domostwa oprawcy. Korytarz na przestrzał, po lewej i prawej pomieszczenia. Oszczędna, logiczna konstrukcja. W razie zagrożenia wszyscy zbierają się w sieni. Obok drzwi, tych od strony ulicy, oparte o mur stały dwie grube belki. Wyglądały, jakby przygotowano je do zabarykadowania wejścia, jeśli zajdzie konieczność.
– Zapraszam do kantorka. – Przekręcił gruby klucz w zamku.
Wkroczyliśmy do sporego pomieszczenia. Przypominało pracownię introligatora, wszędzie walały się książki w różnym stadium wykończenia. Na stole obok prasy leżała równo przycięta ryza kart papieru. Był gruby i jakby lekko kosmaty po wierzchu. Ręcznie czerpany zapewne.
– Połóżcie dziewczynę tutaj. – Gospodarz wskazał łóżko zasłane grubą narzutą, zszytą z kilkudziesięciu króliczych skórek. – Co jej się stało?
– Jest głęboko odurzona laudanum albo podobną substancją – wyjaśniłem.
Pochylił się nad Helą, zmierzył jej puls. Potem zajrzał w źrenice. Dłuższą chwilę w skupieniu nasłuchiwał oddechu. Uniósł rękę i puścił, obserwując, jak opada.
– Śpi bardzo głęboko – powiedział wreszcie. – Nieprędko dojdzie do siebie. Serce bije równo, więc pewnie się obudzi. Gdyby był potrzebny medyk... – zafrasował się.
– Znam podstawy leczenia – uspokoiłem go.
Przeszedłem kiedyś kurs ratownictwa medycznego. Ni przypiął, ni przyłatał do warunków tej epoki. Jeśli dziewczyna zacznie nam tu umierać, nie mam nawet adrenaliny, żeby pobudzić pracę serca... Kicha.
– Chciałbym z wami porozmawiać.
Wskazał nam zydle przy małym stoliku stojącym koło okna. Usiedliśmy. Zakręcił się po sąsiednim pokoju, przyniósł trzy pucharki z grubego, mętnozielonego szkła oraz kamionkową butlę z winem. Polał hojnie.
– Bracia – powiedział uroczyście – choć spotkaliśmy się w dość dramatycznych okolicznościach, w imieniu Bractwa Świętego Olafa chciałbym powitać was w Nidaros.
– Dziękujemy – odrzekłem. – Ratunek przyszedł zaiste w ostatniej chwili.
– Ojcze – zwrócił się do mnie – czy dziś wieczorem zechcesz odprawić dla nas mszę?
Cholera! Staszek spojrzał na mnie bezradnie. Odpowiedziałem podobnym spojrzeniem. Niezłe jaja.
– Zabije nas, gdy mu powiemy? – zapytał mnie po polsku.
– Drogi panie... – zwróciłem się do mężczyzny.
– Mam na imię Nils.
– Drogi panie Nilsie – wyjąłem z kieszeni różaniec i położyłem go przed sobą na stole – zaszło nieporozumienie, tym bardziej przykre, że... – trudno mi było znaleźć odpowiednie słowa – nie jestem księdzem. Ani ja, ani mój towarzysz nie należymy też do waszego bractwa, którego znakiem rozpoznawczym, jak rozumiem, jest ten różaniec.
Na twarzy Nilsa nie drgnął żaden mięsień. Oczy spoglądały spokojnie i bez strachu.
– Przedmiot ten to droga memu sercu pamiątka – wyjaśniłem. – Ja i moja towarzyszka – wskazałem wciąż nieprzytomną Helę – spotkaliśmy księdza Jona w górach. Ponieważ my także szliśmy ku Nidaros, zaproponował, byśmy mu towarzyszyli. Wzięliśmy udział w mszy, którą odprawił w jaskini opodal wsi Horg. Niestety, ktoś go wydał. Rankiem następnego dnia zdobyto szturmem naszą kryjówkę. Nie zdołaliśmy stawiać długiego oporu. Księdza Jona spalono na stosie, mnie zaś obito okrutnie kijami i porzucono w grocie koło miejsca kaźni w mniemaniu, iż skonałem. Towarzyszkę moją zabrał jako niewolnicę kat. Dziś dopiero z pomocą przyjaciela udało mi się ją uwolnić.
– Nie uwierzy, zabije nas – szepnął Staszek po polsku.
– Może jakoś zdołamy go przekonać – westchnąłem. – W razie czego rąbnij faceta kijem, łapiemy dziewczynę i chodu, zanim dojdzie do siebie.
Gospodarz milczał. Czas dłużył mi się nieprawdopodobnie.
– Jesteście katolikami?
– Tak.
Przeniósł pytające spojrzenie na mojego przyjaciela.
– Ja też.
– Odmów Zdrowaś Maryjo – polecił mi. – Możesz po polsku. – Skrzywił się lekko. – Znam wiele języków, w młodości bywałem wiele razy w Gdańsku.
Zatkało mnie. Rozumiał wszystkie uwagi, które wymieniliśmy... Zacząłem odmawiać półgłosem modlitwę po polsku. Poczekał, aż skończę, i uśmiechnął się. Następnie wyjął spod stołu dłoń. Trzymał w niej nieprawdopodobną wręcz armatę. Pistolet? Dwie toczone stalowe lufy spoczywały w szerokim łożu z orzechowego drewna. Dwa zamki kołowe po obu stronach lśniły ponuro. Kaliber draństwo miało taki, że kciuka mógłbym używać jako wycioru... Musiał mieć to zawieszone gdzieś pod blatem.
– No cóż – powiedział, ostrożnie spuszczając oba kurki. – Wieści o tragicznym losie księdza Jona dotarły do Trondheim następnego dnia po jego egzekucji. Widząc różaniec w twoim ręku, wziąłem cię za kolejnego duchownego przysłanego do nas... Los i opatrzność widać sprawiły, żeśmy się spotkali. I to akurat w chwili, gdy moja pomoc była wam najbardziej potrzebna. Pech sprawił, że niechcący poznaliście jedną z moich tajemnic.
Zrozumiałem, że mówi o tym zagadkowym bractwie.
– Nie powiemy nikomu – zapewniłem. – Poza tym, cóż, wskazane jest, abyśmy jak najszybciej opuścili miasto...
Pomyślałem o tej cholernej łasicy i ugryzłem się w język. Jeśli znikniemy, to tym razem chyba wypruje nam flaki na żywca. A może i nie. Ostatecznie mieliśmy odnaleźć Alchemika Sebastiana, a on wyjechał do Bergen.
– W moim domu nikt was nie znajdzie – zapewnił Nils. – Lecz jeżeli chcecie ruszać dalej, nie będę was zatrzymywał. Mogę dać wam dwa konie. Oddacie je w Oslo memu przyjacielowi. Jednak szczerze odradzałbym ucieczkę lądem. Mistrz Leif z pewnością wpadnie w szał, widząc, że uprowadziliście mu niewolnicę, i to w dodatku tak urodziwą. Umykając gościńcem, moglibyście rychło wpaść w pułapkę.
– Szkoda, że jesteśmy tak daleko od naszej ojczyzny – mruknąłem. – Ta dziewczyna jest szlachcianką. Wasz kat powinien zapłacić życiem za jej zniewolenie.
– Gdy Norwegia odzyska wolność, gdy powrócą władcy wywodzący się z naszego ludu, gdy wrócimy do praw ustanowionych przez naszego świętego króla Olafa, zadbamy, by Duńczycy i ich sługusi ponieśli surowe kary za swoje zbrodnie – oznajmił Nils uroczyście.
– Wypijmy za to. – Wstałem, ujmując kielich.
Wino było bardzo słodkie, ale lekkie i przyjemne w smaku. Pewnie importowane. Tu, w Norwegii, nie rosły chyba winogrona.
– Zatem, jeśli panie pozwolisz, skorzystamy z twojej gościny – rzekł Staszek. – Odczekamy kilka dni, aż się uspokoi, i dopiero ruszymy w drogę.
– Oczywiście. A jeśli chcecie opuścić Nidaros, polecam drogę morską. Mój przyjaciel Peter może zabrać was na południe. To człowiek godny zaufania i ma od dawna na pieńku z naszym namiestnikiem oraz Duńczykami. Problem w tym, że powinien przybyć do miasta już dobre dwa tygodnie temu. Być może coś go zatrzymało. Polecam go waszym modlitwom. Zaś co do bractwa...
– Nic nie chcę wiedzieć. – Uniosłem dłoń. – Usłyszałem nazwę przypadkowo, różaniec znalazłem także przypadkiem w miejscu męczeńskiej śmierci księdza Jona. Zachowałem go jako relikwię, na pamiątkę po tym człowieku.
– Przypadek... Pomyśl sam. Bóg nie może nam się ujawniać, więc uwielbia posługiwać się zbiegiem okoliczności. Nasz przyjaciel Jon z talii losów wyciągnął kartę męczeństwa. Na szczęście byłeś przy tym i wieści o jego bohaterstwie możemy usłyszeć z ust naszego brata w wierze, a nie z plugawych gąb protestanckich oprawców. Opatrzność czuwała nad tobą, przeżyłeś, by zdać nam tę relację. Potem trafiłeś do mnie. To niczym kamyczki mozaiki, które nieoczekiwanie ułożyły się w logiczną i sensowną całość.
– Nie wydaje mi się, żebym był wysłannikiem opatrzności – zaoponowałem.
– Bóg lubi używać ludzi jako nieświadomych narzędzi wykonujących Jego wolę.
– Ale... – zaczął Staszek.
– Uwierzcie mi, nic nie jest przypadkiem. Ja w każdym razie widzę w waszym pojawieniu się wyraźny znak.
Nie przekonał mnie, ale nie widziałem sensu się kłócić. Przegryźliśmy po kawałku chleba, potem zaprowadził nas na kwaterę. W dziwnych budyneczkach po drugiej stronie podwórza znajdowały się jakby mnisze eremy.
Większość cel miała zniszczone dachy, Nils wybrał dwie w miarę nadające się jeszcze do zamieszkania. Pokazał nam, gdzie leży drewno na opał. Mebli radził poszukać w opuszczonych komórkach.
Przeważnie składały się z jednego pomieszczenia poprzedzonego maleńką sionką, być może spełniającą funkcję wiatrołapu. Podłogi wylepiono gliną, tylko w trzech pokoikach znaleźliśmy ślady wyłamanych desek. W każdym znajdował się niewielki piec. Wnętrza urządzono bardzo oszczędnie. Sprzętów prawie nie było. Jedynie ślady na ścianach świadczyły, że kiedyś stały tu łóżka. To, co znajdowaliśmy, przeważnie nadawało się już tylko na opał. Kulawe zydle, stoczone przez robactwo skrzynie i kufry. Czas i wilgoć zatarły kolory, z pierwotnej pstrokacizny barw niewiele zostało. Drewniane misy i dzieżki popękały, spaczyły się. W niektórych kufrach leżały jeszcze resztki ubrań, jakichś pledów i kilimów. Pocięte przez myszy, cuchnęły stęchlizną. Wszystkie były zmięte, porozrzucane, jakby ktoś szukał tu usilnie pieniędzy, a może i klejnotów.
Znaleźliśmy wąską ławę do spania oraz drugą, z przepróchniałymi nóżkami. Powoli skompletowaliśmy resztę wyposażenia, a następnie pościągaliśmy tam, gdzie Nils wyznaczył nam kwatery. Zamiotłem w środkowym pokoiku. Hela nadal była zupełnie nieprzytomna, przenieśliśmy ją tam razem z łóżkiem. Stary przyniósł dwa sienniki.
– Jeśli będziemy mogli w czymś pomóc... – zacząłem. – Nie chcemy darmo chleba wyjadać.
– Trochę koniecznych prac zawsze się znajdzie – powiedział spokojnie. – Dom trzeba opatrzyć na zimę. Jeśli będę potrzebował pomocy, zażądam jej. Na razie wracam do siebie. Ugotuję jakiej polewki, będzie na wieczerzę.
Poszedł.
– I co o tym sądzisz? – zapytałem.
– Chyba nie ma zamiaru nas nocą pozarzynać – mruknął Staszek. – Ale widać, że trochę mu narobiliśmy kłopotu.
– Zmyjemy się najszybciej jak tylko się da.
– Hela zostanie na noc sama? Nie będzie potrzebować kogoś do pomocy? – Popatrzył z powątpiewaniem.
– Liczę, iż dojdzie do siebie na tyle, że nie będziemy musieli przy niej czuwać. Zobaczmy, co z nią...
Gdy weszliśmy, dziewczyna jęknęła cicho przez sen i uchyliła oczy. Nie spodobało mi się jej spojrzenie, najwyraźniej nie doszła jeszcze do siebie. Rysy jej stwardniały. Mięśnie odpowiedzialne za mimikę dziwnie się ponapinały. Aż trudno było ją rozpoznać... Usiadłem na krawędzi łóżka.
– Już w porządku – powiedziałem. – Jesteś w bezpiecznym miejscu.
– Gdzie jestem? – Spojrzała na mnie.
Zmartwiałem i wymieniłem spojrzenia ze Staszkiem. Nasza towarzyszka mówiła w dziwnym języku. Przypominał niemiecki, ale wymowa była inna. Jidysz czy co? Co, u diabła?
– Trondheim, Norwegia – odparłem wolno i wyraźnie. – Nidaros...
Wyraz głębokiego zdumienia na buzi Heli wskazywał, że nie ma pojęcia, o czym mówię.
– Twarz pańska wydaje mi się znajoma – powiedziała. – Jak się tu znalazłam?
– Rozmawialiśmy w lesie. Las, góry, jaskinia, ksiądz Jon... – podsuwałem.
– Tak, pamiętam... Zapomniałam tylko na chwilę. To był czas wiewiórki.
– Czas wiewiórki? – nie zrozumiałem.
– Ciężko się patrzy przez cudze oczy. Moja wojna już dobiegła końca. I jej. My przegraliśmy i oni też. To wszystko bez znaczenia... – Zadumała się.
– Wojna? Chodzi ci o powstanie? – domyśliłem się. – Przypomnij sobie. Jesteśmy w szesnastym wieku! Skrat, łasica...
– Jestem Staszek – przedstawił się mój towarzysz.
– Estera – szepnęła i przymknęła oczy.
Oddech wyrównał się. Zapadła w sen. Wpatrywałem się w leżącą przede mną dziewczynę z rosnącym zdumieniem.
– Co jest? – syknął Staszek. – Jesteś pewien, że uwolniliśmy tę, o której mi opowiadałeś?
– Ciało jest ewidentnie to samo – powiedziałem. – Problem z osobowością.
– Miała być polska szlachcianka. A tymczasem mamy przedstawicielkę mniejszości...
– Mów po ludzku.
– No, Żydóweczkę znaczy. Co za sztuczka? Na przykład wsadzili jej w mózg dwa scalaki naraz i przełączyło się? – zaniepokoił się. – Myślisz, że i nam to grozi?
– Chyba to nie tak... Poznała mnie, ale nie bardzo pamiętała. To może oznaczać, że coś przebija.
– A może reinkarnacja? – podsunął.
– Nie rozumiem?
– No, to proste, kiedy kopiowali jej osobowość na scalak, to nagrali przy okazji poprzednie wcielenia. Potem nastąpił defekt scalaka i przebija bez hipnozy.
– Reinkarnacja to bzdura.
– A te wszystkie książki o życiach po życiu i tak dalej? Masa tego po księgarniach się wala. A raczej walała... Hmmm... Właściwie to będzie się walać.
– Gadałem z psychologiem, który próbował to robić. I wiesz, co się okazało? W jednym przypadku na dwadzieścia miał pacjenta, który pod hipnozą gadał z sensem. Cała reszta to było zwykłe bredzenie. Nie wierzę w reinkarnację. A nawet jeśli istnieje, to sądzisz, że byli w stanie to wgrać?
– To zależy chyba wyłącznie od tego, czy te wcześniejsze wcielenia mamy jakoś zapisane w mózgu, czy nie – zawahał się. – A może Hela została zabita wtedy w Horg? Łasica ją odtworzyła, ale w pośpiechu wsadziła inny kryształ?
– Chyba nie. To może być to samo ciało. Z tego, co wiem, kat zabrał ją stamtąd żywą. Jednak my też wyglądamy identycznie jak przed śmiercią. Dane o parametrach ciała są chyba zapisane w tym krążku. Choć głowy nie dam.
– Możliwości są zatem trzy. Znajome ciało i niewłaściwy scalak, dwa scalaki w jednym mózgu i przeskoki kontroli, jeden scalak, ale jakieś błędy zapisu.
– Może to nie błędy. Może dodali jej coś celowo, cudze wspomnienia, żeby lepiej radziła sobie z zadaniem. Albo żeby lepiej nas rozumiała. Nie wymagaj od zakichanych ufoków ziemskiej logiki. Zresztą przebicia miała już wcześniej – przypomniałem sobie. – Zaraz po pierwszym wybudzeniu pamiętała, jak wygląda żarówka. A zmarła dobre kilkanaście lat przed eksperymentami Szczepanika i Jabłoczkowa, że o Swannie i Edisonie nie wspomnę. Może to skutki uboczne związane z działaniem tego narkotyku, którym została nafaszerowana?
– Opium. To, zdaje się, coś jak heroina? Podobnie działa w każdym razie.
– Ta sama grupa środków oszałamiających – potwierdziłem jego domysły.
– Kumple z liceum pewnie by mi o tym umieli sporo opowiedzieć, stukali co weekend... Ale wydaje mi się, że te makopochodne nie wpływają na pracę mózgu, tak żeby przyspieszać czy coś...
– Opiaty wywołują krótką euforię, a potem długotrwały stan odprężenia i otępienia – wyjaśniłem. – Otumaniona jest... Może w mózgu sterowanym scalakiem to działa jakoś inaczej?
– Ekstra... A zatem co robimy dalej?
Spojrzałem na śpiącą i zagryzłem wargi.
– Po prostu nie wiem – westchnąłem. – Jeśli ma wbite dwie osobowości w jeden mózg, to... Zresztą i tak nawet jakbyśmy wiedzieli, które wcielenie wolimy, to ani nie mamy prawa o tym decydować, ani nie mamy żadnego wpływu.
– Próbujemy ją dobudzić czy co? – zapytał.
– Lepiej niech sama dojdzie do siebie. Sądzę, że potem będzie potrzebować jeszcze cebrzyka z ciepłą wodą i ręcznika... Brudna, jakby ją po glebie tarzali.
– Gdybyśmy wtedy zrobili dobre mydło – westchnął.
Hela jęknęła i otworzyła oczy. Pochyliłem się nad nią.
– Czy pamiętasz, jak się nazywasz?
– Helena Korzecka. Gdzie jestem? Zaraz, to pan, panie Marku? – Teraz dopiero popatrzyła na mnie zupełnie przytomnie.
– Tak, to ja – odparłem z ulgą. – A to Staszek. Nasz towarzysz i przyjaciel.
– Miło mi. – Wyciągnęła drżącą dłoń.
Staszek ujął końce jej palców i ucałował.
– Punkt dla ciebie – w głosie chłopaka zadźwięczał podziw. – Udało ci się ją zrestartować...
– Przecież niczego nie zrobiłem – westchnąłem. – Posłuchaj – zwróciłem się do dziewczyny. – Pamiętasz, co działo się ostatnio? Gdy się obudziłaś?
– Byłam u kata. – Usta Heleny zacisnęły się w wąską kreskę. – Co za bydlę... – Zaczerwieniła się.
– Spokojnie, wykradliśmy cię – mówiłem powoli i wyraźnie. – Problem w tym, że gdy ocknęłaś się jakiś czas temu, nie mogliśmy się z tobą porozumieć.
– Przez ostatnie dni nie zawsze byłam sobą – szepnęła. – Czasem patrzyłam jak przez mgłę. Czasem byłam... Żydówką. – Nagle, przechyliwszy się przez krawędź łóżka, zwymiotowała prosto na podłogę.
Chłopak skoczył po jakieś szmaty i zaraz zabrał się za wycieranie. Hela zamknęła oczy.
– Przepraszam – szepnęła.
I znowu odpłynęła.
– Kurde, antysemitka czy co? – zdziwił się chłopak. – Choć ja pewnie też bym się głupio poczuł, gdybym się obudził jako, dajmy na to, Chińczyk czy Cygan...
– Inna tradycja – mruknąłem. – Pewne rzeczy odbiera silniej, bo... – przypomniał mi się jakiś na wpół zapomniany artykuł. – W jej czasach to chyba nie kwestia narodowościowa, a raczej religijna. Jest katoliczką, więc sama myśl, że mogła zmienić religię, musi być dla niej obrzydliwa. Takie to były czasy, zero ekumenizmu.
Poklepałem delikatnie dziewczynę po twarzy. Powoli dochodziła do siebie. Dałem jej popić wody z drewnianego kubka.
– Przepraszam – wymamrotała ponownie. – To opętanie... Ja... potrzebuję księdza.
– Nie wiemy, czym... kim jest ta druga – powiedziałem. – Też niewiele z tego rozumiemy, ale to nie jest opętanie czy obłęd. Myślę, że nie da się tego ani leczyć, ani egzorcyzmować. Zresztą i tak nie mamy tu żadnego księdza, a co dopiero mówić o egzorcyście. Musisz po prostu ignorować to, co pojawia się w twojej głowie...
– Nie wiemy, jak egzorcyzmy podziałałyby na scalak. Zapewne wcale, jednak... odnoszę wrażenie, że w tych czasach prawa zdrowego rozsądku nie zawsze działają – wtrącił Staszek.
– Te wspomnienia. Jej życie. To taki inny świat! Zupełnie odmienny od naszego, od mojego...
– Postaraj się nie zwracać na nie uwagi. Pomyśl o sobie. O waszym dworku, o swoim dzieciństwie, przejażdżkach karetą i innych przyjemnych chwilach.
– Mieliśmy tylko powóz – szepnęła. – Karety są za drogie. Ja myślałam, że moja wojna jest ważna i krwawa, ale zobaczyłem siebie... ją... jak podkładam... jak podkładamy bomby w ruinach, jak strzela z takiego lekkiego, delikatnego pistoletu do tych w żołnierskich kurtkach... Zobaczyłam całe wielkie miasto obrócone w jedno gruzowisko i...
– Dość! – Klasnąłem Heli przed nosem. – Wieś, chłopi, konie, łąki. O tym masz pamiętać. Nieważne, co robiła tamta. Teraz jesteś sobą. Tu, z nami, bezpieczna. Tamto minęło, zresztą nie przytrafiło się tobie.
– Nie denerwujcie się, panie, już mi lepiej...
Chyba za mocno na nią huknąłem. Przestraszyła się. Usiadła z trudem na łóżku.
– Powinnam się umyć...
– Zaraz poprosimy gospodarza o balię z wodą i jakiś ręcznik – obiecałem.
– Gdzie jesteśmy?
– U pewnego introligatora w Trondheim. To katolik, uratował nas i ukrywa.
– Kat...
– Mieszka zaledwie kilka domów stąd, ale nie bój się. Nikt nie wie, że tu się schroniliśmy. Odpocznij jeszcze. Potem, jeśli zechcesz, wszystko sobie opowiemy...
– Coś bym zjadła... Głodnam.
Zawsze była drobna, ale zauważyłem, że na tym katowskim wikcie bardzo wychudła.
– Zaraz coś przygotujemy.
Poszedłem ze Staszkiem do kuchni.
– Ty, z jakiej ona jest epoki? – szepnął zdumiony. – To znaczy nie osobowość podstawowa, tylko ta druga? Strzelała do kogoś w mundurze, no nie? Agentka Mossadu czy ki diabeł?
– Skoro podkładała bomby i strzelała z pistoletu, który Heli, nawykłej do krócicy, wydał się lekki i delikatny, to może wskazywać na drugą wojnę światową. Ale lepiej nie pytać.
– Żeby się znowu nie obudziła druga osobowość?
– Właśnie. Boję się, że każdego ranka może pojawiać się ten sam problem... Diabli nadali, tu by się przydał psychiatra od rozszczepienia osobowości.
– Albo mały, zielony, trzynogi technik od dostrojenia scalaka... Choć ten cały Skrat nie miał trzech nóg.
– Tak. Kiedy się pojawi łasica, trzeba będzie ją o to zapytać.
– Hmmm... Nie ufam jej.
– Heli?
– Nie, łasicy oczywiście. Hela... Kurczę, strasznie fajna dziewczyna. Taka sympatyczna i do rzeczy. Nie jest ładna, ale ma w sobie coś... Takie dziwne ciepło.
– Tylko się nie zakochaj.
– Dlaczego nie? – Wytrzeszczył oczy. – Niby trochę za młoda, ale dwa, trzy lata...
– Mmmm. No właśnie, dlaczego nie? Załatw jej ręcznik i miskę z wodą na dobry początek przyjaźni...
Hela pogryzała pajdę chleba. Była głęboko zamyślona. Milczałem, czułem, że chce sobie to wszystko poukładać w głowie.
– Panie Marku...
– Mów, proszę.
– Staszek... Stanisław. On jest taki jak pan?
– Masz na myśli, że pochodzi z mojej epoki? Tak. Byliśmy razem, gdy spotkaliśmy Skrata. Jeśli chodzi ci o pokrewieństwo dusz czy zbieżność charakterów, mam wrażenie, że jest podobny do mnie. To porządny chłopak, choć może wydać ci się początkowo zupełnym dzikusem. Tak jak ja.
– Oj, co prawda, to prawda. – Uśmiechnęła się, zerkając jakby zalotnie. – W waszych czasach swoboda zachowania posunięta była chyba aż do kompletnego barbarzyństwa.
– Zatem przyjmijmy, że to porządny barbarzyńca i z czasem uda się go ucywilizować. – Wzruszyłem ramionami. – Tak czy inaczej, musimy się jakoś dogadywać, skoro los skazał nas, byśmy wypełnili zadanie razem.
– Dobrze.
Staszek przyniósł nieduży cebrzyk z letnią wodą i kawał grubo tkanego płótna mający posłużyć jako ręcznik. Wyszliśmy na dziedziniec, zostawiając Helę samą.
Patrzyłem na sypiące się elewacje, porastające mchem gonty dachów... W tych czasach nie znano rynien, chyba dobrze, bo pewnie byłyby krzywe i zardzewiałe. Gdyby tak gruntownie wszystko odnowić, pośrodku dziedzińca posadzić duże drzewo, zasiać trawniczek, ustawić grill ogrodowy, powstałby uroczy malutki hotelik. Tylko komu coś takiego potrzebne w tej chorej epoce? Zresztą miasto się wyludnia...
– Muszę się urwać na parę godzin – oznajmiłem Staszkowi, patrząc na niebo.
– Dobrze. A...
– Mamy trochę naszych rzeczy pod łódką. Warto zabrać, żeby nikt ich nie zaiwanił. Wcześniej czy później trzeba będzie pożegnać ten gościnny dom. Dobry miedziany kociołek przyda się w drodze.
– Masz rację.
– Gdybym nie wrócił...
– Nawet tak nie żartuj!
– Jeśli mnie dorwą, to pamiętaj: dziewczyna jest teraz najważniejsza. To ją masz ratować, nie mnie.
– Cholera. No nic, w razie czego łasica cię wyciągnie chyba. Jeśli zdąży. – Widać było, że szuka w myślach jakiejś alternatywy. – Ale uważaj na siebie.
– Spoko.
Miałem bardzo złe przeczucia, lecz chęć ratowania naszego skromniutkiego dobytku przeważyła. Dotarłem do obozowiska brzegiem. Dłuższą chwilę obserwowałem wrak i jego otoczenie. Zasadzka? Chyba nie... Kat z pewnością szalał z wściekłości, ale miałem nadzieję, że nikt nie powiąże mnie i Staszka z odbiciem Heli. Jeśli nawet ktoś zauważył, jak włamujemy się do jego domu, to opracowanie portretów pamięciowych wybiegało już chyba poza możliwości ludzi tej epoki.
Pod łodzią wszystko zastałem w idealnym porządku. Nikt nas nie okradł. Zdjąłem skórę, którą zaraz starannie wytrzepałem. Podobnie uczyniłem z derkami. Zwinąłem wszystko w jeden zgrabny pakunek. Okopcony kociołek przetarłem piachem z brzegu rzeki, woreczek z kaszą wsadziłem do wnętrza. Tobołek z suszonymi jabłkami dopełniłem wędzonką i przerzuciłem przez plecy. Odszukałem nasze „wyjściowe” ubrania. Byłem gotów do drogi. Zaszedłem do domu pani Ilsy i zapukałem. Otworzyła mi po chwili.
– Chcę się pożegnać – powiedziałem. – Wraz z kuzynem ruszamy dziś w drogę.
– Dobrze – mruknęła. – Nie zalegasz z czynszem. Przyjdziecie znowu wiosną? Zatrzymać dla was tę kwaterę?
– Mamy taki zamiar – zełgałem gładko. – Z przyjemnością zamieszkalibyśmy ponownie u pani.
– Cena się nie zmieni. – Uśmiechnęła się.
Dobrze, że nie zażyczyła sobie zaliczki. Pożegnałem się i ulotniłem. Tłumoczek ze skór pod pachą, kociołek w drugiej ręce, wór na plecach. Nie można powiedzieć, żebym się dorobił. W dwudziestym pierwszym wieku więcej użytecznych rzeczy znalazłbym, penetrując jeden osiedlowy śmietnik. Nie, nie powinienem narzekać. Na początek dobre i to. Przeszedłem labiryntem tylnych uliczek. Wolałem nie ryzykować spotkania z katem. Wprawdzie strój i zarost musiały zmienić mój wygląd, ale mimo wszystko lepiej dmuchać na zimne.
Zapadał zmrok. Uśmiechnąłem się do swoich myśli. To był pracowity dzionek. Jeden z tych, po których człowiek przykłada głowę do poduszki bez poczucia straty czasu.