Читать книгу Norweski dziennik. Obce ścieżki - Andrzej Pilipiuk - Страница 6

Zeszyt czwarty

Оглавление

29 lipca 1984, niedziela.

Bodø – południowy Norrland

Całą noc Ciapek nie dawał mi spać. W końcu, brutalnie wypędzony, znalazł się w rupieciarni. Śniadanie upływało nam w miłej atmosferze, choć hrabia Derek wydawał się nieobecny. Jajecznica stygła na talerzu, a on siedział w zadumie, z widelcem w dłoni, i wpatrywał się w okno. Żaden cień jego myśli nie umknął mojemu wzrokowi. Słyszałem też echo, wyraźne jak nigdy dotąd. Czymkolwiek było to, co wyczułem w nocy, dziś milczało pogrzebane głęboko w jego podświadomości.

– Wybaczcie, powinienem powiedzieć to wczoraj – odezwał się wreszcie.

– Mów, hrabio...

– Rozliczne interesy wzywają mnie do Szwecji. Właściwie to już wczoraj z Fauske powinienem był tam pojechać, ale spotkałem ciebie, Tomaszu, i postanowiłem opóźnić podróż. Mam następującą propozycję: jedźcie ze mną.

– Ja chętnie – zdeklarowałem się natychmiast.

Cholernie dużo pytań cisnęło mi się na usta. Skoro zapraszał...

– Ja, jeśli nie sprawi wam to różnicy, zostanę – powiedział Maciek. – Nie to, żebym nie lubił jeździć, ale...

– Nie masz wizy? – domyślił się Derek. – Żaden problem. To się da załatwić.

– Chyba nie masz takich uprawnień?

Zabrzmiało to nieoczekiwanie poważnie. Gość się roześmiał.

– Takich uprawnień faktycznie nie posiadam, ale jako poseł szwedzkiego Riksdagu mogę zapewnić ci nietykalność we wnętrzu mojego samochodu, a tym bardziej w bagażniku. Zresztą granica jest praktycznie niestrzeżona.

– Tu mam drzewka i zwierzątka...

– ...oraz małą robótkę ziemną – hrabia wykazał się głębokim zrozumieniem wschodniej duszy.

– Tak jakby. Jakoś nie lubię miast.

– No trudno, nie będę cię przecież zmuszał.

– Dziękuję.

Poczułem się trochę niepewnie. Dlaczego chciał zostać?

Zapakowałem wszystko, co mogło mi się przydać, a zwłaszcza wyjściowe ubranie, wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy. Byliśmy kawałek za Fauske, gdy w skrytce na rękawiczki, koło kierownicy, zapikał radiotelefon. Hrabia odebrał. Słuchał przez chwilę z wyrazem zaskoczenia na twarzy.

– Do licha – powiedział wreszcie po rosyjsku. – Tam bardziej przydałby się książę Henry niż ja... Zaprosiliście go już?... Zwracam honor... Tak, oczywiście, że będę... Jest ze mną Tomasz Paczenko... Do zobaczenia.

Odłożył słuchawkę.

– Korekta planów – oznajmił. – Nie dojedziemy dzisiaj do Szwecji.

– Coś się stało?

– Jestem pilnie potrzebny księciu Sergiejowi w Mo-i-Ranie. Ty także jesteś tam mile widziany, szczególnie przez jedną kicię.

Kolejne olśnienie. Wiedziałem już, od kogo przejąłem manierę nazywania wszystkich znajomych dziewczyn kiciami. Nie pojawił się żaden przebłysk, ale byłem pewien, że kiedyś musieliśmy się spotkać, Derek i ja.

– Aha. Zdążyłem dwa dni pomieszkać w domu, od kiedy wyrwałem się z tego małego raju.

– Czyżbyś nie miał ochoty ponownie go odwiedzić?

– W tym właśnie problem, że mam na to szaloną ochotę, ale tak się zwalać na głowę ludziom, którzy się mnie dopiero co pozbyli?

– Nie przesadzaj. Z pewnością byli tobą zachwyceni.

– Można to tak określić. Dlaczego miałem zobaczyć to, co trzymają w sejfie?

– Masz na myśli takie okrągłe, do noszenia na głowie?

– Tak.

– Bez odpowiedzi. Na razie. Kiedyś się domyślisz, gdy czas będzie odpowiedni.

Ruszyliśmy znaną mi już trasą na południe.

– Jeśli mogę być niedyskretny, to co się tam właściwie stało? – zaciekawiłem się.

– Aż tyle mi nie powiedzieli, ale coś mi się zdaje, że panowie z firmy na trzy litery, pierwsza K, ostatnia B, usiłują wstawić swojego szpiega do osady.

– Czy drugą literą jest G? – zażartowałem.

Spoważniał momentalnie.

– Tak. Pewnie zastanawiasz się, co my dwaj będziemy tam robić. Ja stanę się zapewne członkiem zespołu, który go sprawdzi, a ty w tym czasie dotrzymasz towarzystwa księżniczce Tatianie.

– Chodzi o to, aby odwrócić jej uwagę?

– Nie, za dużo się naczytałeś książek czy co? – parsknął.

– Tak jakby.

– Zapomnij. Tak swoją drogą, to ona ci się podoba?

– Hrabio, co to ma do rzeczy?

– Tak tylko pytam. Stanowilibyście ładną i dobraną parkę. Gdyby oczywiście księżniczka nie była taka głupia.

– Owszem, podoba mi się, ale to nie ma szans na przyszłość... – zaplątałem się w zdaniu. – Jej wuj...

– Krwi ceny ciągle będzie mało – zabrzmiało jak cytat z czegoś. – Może tak, a może i nie. W razie czego spróbuję na niego wpłynąć.

– Tylko że...

– Mów.

Tysiące pytań zebrało się w mojej głowie, teraz czekały, by je uwolnić.

– Czy my, mam na myśli naszą rasę, możemy się krzyżować z homo sapiens?

– Nie tylko z homo sapiens. Aha, jeszcze jedno. Nie działają na nas hormonalne środki antykoncepcyjne. To znaczy na kobiety naszego gatunku. Ale prawdopodobieństwo, że jakąś spotkasz, jest w zasadzie zerowe. Jest ich bardzo mało. W zasadzie powstają tylko w przypadku ciąży mnogiej.

– Jak to nie tylko z homo sapiens? – zdenerwowałem się.

– Teoretycznie białka mamy tak zbliżone, że moglibyśmy krzyżować się z końmi.

Złapałem się za głowę.

– Tak po prostu? Po zoofilsku?

– Aha.

– I co z tego wyjdzie? Konioludzie?

– Nie. Tacy jak my.

– Rad bym dowiedzieć się czegoś więcej na ich temat. Na przykład czy mam jakąś rodzinę.

Przez chwilę w zadumie patrzył na szosę.

– Wszyscy nie żyją. – Poczułem, że kłamie, choć może nie do końca. Sądzi, że moi rodzice zmarli, ale nie ma stuprocentowej pewności.

Znowu długo siedział, nic nie mówiąc. Skończył, nie chciał rozwijać tego tematu. Postanowiłem spróbować od innej strony:

– Dużo jest innych?

– Trudno ocenić – mruknął. – Potomkowie twojego pradziadka Anzelma, czyli z rosyjska Ałmaza Paczenki, moja rodzina, stara kobieta w Hiszpanii. Ale nie tracę nadziei. Jeszcze jedno. Nie wolno nam krzyżować się między sobą. Nie wolno pod żadnym pozorem. Jeśli zdarzy ci się spotkać dziewczynę naszej rasy, to musisz o tym pamiętać.

– Potomkowie Ałmaza? – podchwyciłem. – Mam jakichś krewnych?

Westchnął.

– To wszystko musisz sobie sam przypomnieć. A także masę innych rzeczy.

– A gdyby do tego doszło? Z tą dziewczyną...

– Wybacz, już i tak wiesz za dużo. Hitlerowcy nazywali naszą rasę die Pferdemenschen. Konioludzie. Dorwali jednego. W Alpach. Wyglądało to dość okropnie, choć nie można tym stworzeniom odmówić pewnej gracji. Lepiej zostańmy przy naszych bezpiecznych pięćdziesięciu procentach.

– Ale z każdym pokoleniem cechy gatunkowe będą coraz słabiej czytelne. Krew się rozwodni.

– Zwykłe normy genetyki w tym przypadku nas nie obowiązują. Wszystkie nasze cechy znajdują się w sporym fragmencie DNA. Jest kopiowany w całości. Modyfikacji podlega tylko ta część genotypu, która pochodzi od homo sapiens. Ale i tak wszyscy jesteśmy do siebie trochę podobni.

Widziałem jego twarz w lusterku i w głębi moją. Mówił prawdę, byliśmy do siebie dość podobni.

– Skąd przybyli ci, którzy nas stworzyli? Bo przecież to jest sztuczne, skonstruowane... – zaplątałem się.

– Mamy pewne podejrzenia.

Nic nie dawało się z niego wycisnąć. Wiecznie niedomówienia.

– Hrabio? – podjąłem jeszcze jedną próbę.

– Tak?

– Dlaczego jestem taki ważny? Skoro są inni mojej rasy? Jestem ważny dla ciebie i dla księcia.

– A czemu sądzisz, że jesteś ważny? – zdziwił się.

– Wyciągnąłeś mnie z Polski, zapewniasz wszystko, co potrzeba do życia.

– Nie wierzysz w bezinteresowność – raczej stwierdził, niż zapytał.

– Czasami.

– Liczymy, że przypomnisz sobie pewne nazwisko. Twój dziadek mógł ci je przekazać przed swoją śmiercią.

– Jakie nazwisko?

– Jak sobie przypomnisz, to pogadamy. – Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały nieruchome.

Dojechaliśmy. Tym razem sprawdzono mnie bardzo pobieżnie, ci na bramie poprzestali na przejrzeniu paszportu. Widocznie byłem tu już traktowany jak swój. Książę Sergiej wyszedł nam na spotkanie, był silnie wzburzony. Przywitaliśmy się.

– Dobrze, że jesteście, hrabio – powiedział gospodarz. – Waszemu osądowi mogę zaufać.

– Jakie są fakty?

– Dzisiaj rano przyjechali do mnie dwaj policjanci. Przywieźli ze sobą chłopaka, w wieku około czternastu lat, którego odłowili na ulicach miasta o świcie. A przywieźli do mnie, gdy się skapnęli, że poza rosyjskim nie zna żadnego europejskiego narzecza. Poręczyłem za niego i oddano go do mojej dyspozycji pod warunkiem, że zwrócę chłopaka, jeśli sam nie dojdę do żadnych wniosków.

– Aha. Za kogo się podaje?

– Zgadnij.

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Twierdzi, że nazywa się Mikołaj Melechow. Mikołaj Grigoriewicz Melechow. Syn Leny.

– O! Tomaszu, co z tobą? – zapytał Derek, patrząc na mnie uważnie.

– Przebłysk pamięci – powiedziałem. – To nazwisko wydało mi się nagle bardzo znajome.

Derek uśmiechnął się triumfalnie.

– Gdyby tak było, świat byłby bardzo mały – mruknął książę.

– Za bardzo? – zaniepokoiłem się.

– Nie, niekoniecznie – odparł hrabia.

Sergiej taktownie czekał na wyjaśnienia. Ale one nie nastąpiły. Derek po prostu milczał.

– Rozumiem. Jak oceniasz prawdopodobieństwo? – zapytał wreszcie książę.

– Lena zamilkła przed trzynastu laty. Imię męża trzeba sprawdzić.

– Ja pamiętam. Zgadza się.

– No cóż. Wobec tego idziemy obejrzeć naszego ptaszka. Ty, Tomaszu, też możesz iść z nami. Może zauważysz coś, co umknie naszej uwadze. A może jeszcze coś sobie przypomnisz. Gdzie Melechow?

– Siedzi w wieży. Fadej go obserwuje.

– Miał jakieś życzenia?

– Tak, poprosił o herbatę i coś do czytania. Dostarczyliśmy mu „National Geographic” i „Psie serce” Bułhakowa. Obejrzał obrazki, a teraz czyta książkę.

– Dobrze.

Podążyliśmy przez labirynty pałacu. Na piętrze się rozdzieliliśmy. Ja i książę poszliśmy do niedużego pokoju, w którym znajdował się ekran zajmujący znaczną część ściany, a także konsoleta z kilkoma przyciskami i pokrętłami służącymi do regulowania dźwięku oraz obrazu. Siedział przy niej Fadej. Na monitorze zobaczyłem wychudłego, drobnego chłopaka, który siedział w głębokim fotelu bokiem do drzwi i czytał. Ubrany był w dziwny strój, przywodzący nieco na myśl drelichowe ubranie robotnika. Twarz miał podłużną, o arystokratycznych rysach.

– I jak? – zainteresował się książę.

– Bez zmian, Wasza Wysokość. Jest na osiemdziesiątej stronie.

Drzwi na ekranie otworzyły się, do pomieszczenia wszedł Derek. W uchu tkwił mu przewód słuchawki.

– Hrabio, próba łączności – powiedział Fadej do mikrofonu.

Derek mrugnął do kamery.

Teraz do naszego pokoju wkroczyło dwóch mężczyzn. Wyglądali cudownie normalnie i przeciętnie. Od razu wyczułem, że coś z nimi nie tak. Derek zbliżył się do więźnia i chrząknął lekko. Chłopak zareagował bardzo gwałtownie. Poderwał się z miejsca, ale książki nie wypuścił.

– Nerwowy – zauważył półgłosem jeden z „normalnych”.

– To się zdarza – powiedział drugi.

– Ja, jak się zaczytam, to identycznie reaguję – dodałem.

– Może na początek się przedstawię. Jestem Derek Tomatow, ideolog emigracyjny i pisarz. Z racji swojej pracy często miewam kontakty z ludźmi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji jak ty.

– Nazywam się Mikołaj Grigoriewicz Melechow-Riazański.

– Dobrze. Zacznę może od pytania fundamentalnego. Co cię tu sprowadza?

– Przyjechałem do jedynego krewnego, o którym wiem, prosić go o opiekę.

Na twarzy Dereka odbiło się zaskoczenie.

– Do jakiego krewnego? – zapytał.

– Do Jego Wysokości księcia Sergieja, mojego wuja. Jestem synem Leny Orłow.

– Co zrobisz, jeśli powiem, że podejrzewamy, iż przysłało cię KGB?

Brwi gościa uniosły się. Zdziwienie, ale ciut zbyt wystudiowane. Jakby przewidział ten wariant sytuacji i zareagował w sposób zaplanowany.

– Ja? Z KGB?

– Aha. Taka jest hipoteza robocza. Co więcej, mamy tu piwniczkę zaopatrzoną w różne urządzenia pomocne w wydobywaniu szczerych wyznań.

– A ja myślałem... To znaczy na filmach o szpiegach wstrzykiwali różne preparaty wymuszające mówienie prawdy...

– Eliksiru prawdy nie udało się jeszcze uzyskać, choć próby trwają. Ale wykrywacze kłamstw posiadamy. Mamy też rozległy park, w którym można pogrzebać po cichu dowolną ilość szpiegów.

– To wasze prawo. Mogę dać słowo, że przybyłem tu z własnej woli, ale nie wiem, czy moje słowo coś dla was znaczy. Nie jestem w stanie udowodnić swojego pochodzenia. Ba, nie jestem w stanie potwierdzić tożsamości, bo dokumenty, które posiadam, zostały wydane przez wrogie wam imperium.

Mówił na pozór pewnie, ale zauważyłem kroplę potu na skroniach.

– Nie denerwuje cię, że tak wypytuję? – Derek zmienił punkt natarcia.

Chłopak, zanim mu odpowiedział, zamyślił się na chwilę.

– Nie. To chyba moja szansa? Powinienem chyba być wdzięczny, że w ogóle ze mną rozmawiacie.

Do pokoju, który widzieliśmy na monitorze, wszedł młody, na oko dwudziestoletni mężczyzna, wysoki, o ciemnych włosach i oczach. Był bardzo przystojny. Gruzin? A może Ormianin.

– Kto to? – zapytałem szeptem księcia Sergieja.

– Henry Gagarin – wyjaśnił. – Wielki człowiek i nasza chluba. Jakieś uwagi? – zwrócił się do reszty.

Jeden z mężczyzn zmarszczył czoło.

– Gdy skończą, warto byłoby wycisnąć z chłopaka trochę wiadomości o nim i jego dotychczasowym życiu.

Fadej skinął głową i przez mikrofon przekazał dyspozycje Derekowi.

Książę Henry tymczasem zaczął rozkładać na niewielkim stoliku zawartość przyniesionej przez siebie walizki. Było tam kilka strzykawek, buteleczki z jakimiś odczynnikami. Mikołaj popatrzył na to ciekawie, po czym siląc się na spokój, zapytał:

– Chcecie mi wstrzyknąć ten eliksir prawdy?

Derek roześmiał się tak, że wszystkim ciarki przeszły po plecach. Książę Henry, widząc przestrach badanego, pospieszył z wyjaśnieniami:

– Nie, to zestaw pobraniowy.

– Mam być królikiem doświadczalnym?

Książę popatrzył na Dereka z przyganą. Ten wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Takie są metody”.

– Chcę pobrać próbki tkanki do badań genetycznych – wyjaśnił Henry.

Skalpelem wyciął odrobinę włosów koło ucha Mikołaja. Zatamował zręcznie krwawienie z ranki. Próbki umieścił w buteleczkach, pożegnał się i wyszedł.

Trochę mnie to zastanowiło. Przecież mógł najzwyczajniej w świecie pobrać krew do badań...

– Wróćmy do pytań – powiedział Derek. – Gdybyś teraz mógł opowiedzieć swój życiorys...

– Bardzo chętnie. Szczegółowo?

– Tak żeby zmieścić się, powiedzmy, w dwudziestu minutach.

– Urodziłem się piętnastego marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku w Pskowie. Gdy miałem pięć lat, moja matka zginęła w wypadku samochodowym. Ojciec czegoś się domyślał, bo powiedział w czasie pogrzebu do swojego przyjaciela, że wszystkich nas w końcu wytłuką. Przez następne lata nic się właściwie nie działo, tyle tylko, że gdy miałem dziewięć lat, aresztowano go. Za szpiegostwo. Tak przynajmniej mi powiedziano. Trafiłem do domu dziecka...

– Imienia Lermontowa – dokończył za niego Derek.

– Skąd pan wie?

– Domyśliłem się po początkowych literach tego uroczego numeru inwentarzowego, który masz nadrukowany nad kieszenią koszuli.

– Przebywałem tam do czerwca tego roku, kiedy to udało mi się szczęśliwie prysnąć.

– Mógłbyś krótko opisać budynek i panujące w nim stosunki?

– Był trzypiętrowy. Zamieszkiwała go straszliwa hołota, podzielona na kilka stad prawdziwego bydła... – westchnął patetycznie.

Hrabia uśmiechnął się.

– W zimie był wiecznie niedogrzany, to była jeszcze przedrewolucyjna budowla. Parkiety, tam gdzie się zachowały, były mozaikowe, ale bardzo zniszczone. Przez cały czas znajdowałem się na marginesie życia grupy, po pierwsze, byłem synem szpiega, a po drugie, nie pasowałem jakoś do tej masy.

– Żadnych kolegów?

– Jedna przyjaciółka. Też wydawała się nie przystawać do reszty. Co tu dużo mówić. Przez pierwsze kilka lat w czasie wakacji mogliśmy się nudzić na miejscu, ale gdy skończyliśmy oboje dwanaście lat, zaczęto nas wysyłać na czyny społeczne.

– Dokąd?

– Za pierwszym razem nad Morze Aralskie, do pomocy na plantacjach bawełny. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie. – Za drugim razem zwiedzaliśmy sobie Kazachstan. Ja konkretnie siedziałem we wsi Dolon. Pracowałem przy wypasie owiec.

W pomieszczeniu, w którym siedziałem, zawrzało. Parę osób krzyknęło. Nie zrozumiałem, o co chodzi, więc zapytałem. Pospieszyli z wyjaśnieniami, jeden przez drugiego:

– Semipałatyński poligon jądrowy.

– Prawie dwieście naziemnych wybuchów!

– A potem? – zapytał Derek.

– Za trzecim razem nigdzie mnie nie wysłano, to znaczy wysłano mnie znowu do Środkowej Azji, ale zamiast tam znalazłem się tutaj.

– Opowiedz.

– Zaprowadzili nas na dworzec. Dużo ludzi, tłok, akurat podstawiali pociąg do Moskwy, wszyscy się tam pchali, a po drugiej stronie stał pociąg do Leningradu. Wsiadłem do niego, znalazłem pusty przedział i wcisnąłem się pod ławkę.

– O której godzinie odchodził?

– Siedem po dwunastej... Jakoś tak.

– Więc nie planowałeś tej ucieczki?

– Działałem pod wpływem chwili. Dojechałem do końcowej stacji niewykryty. Potem przeszła mi trochę euforia. Nie wiedziałem, co robić dalej. Zwiedziłem sobie Leningrad, zaszedłem aż do portu. Byłem nad morzem tylko raz, jako dziecko. Chciałem sobie przypomnieć. Zobaczyłem, jak ciężarówki wjeżdżają na pokład promu. To mnie zafascynowało. Czułem znowu coś w rodzaju natchnienia. Zacząłem polować po mieście na TIR-a. Łaziłem przez kilka godzin, aż wypatrzyłem jednego. Parkował przy restauracji i kierowca chyba jadł obiad. Miałem trochę pieniędzy, kilka rubli, kupiłem dwa chleby i butelkę kwasu chlebowego. Potem wlazłem na drzewo, z drzewa zeskoczyłem na dach i nożem wyciąłem dziurę w plandece. W sumie to nie było trudne. Wcisnąłem się do środka i zaszyłem dziurę dratwą.

– Skąd miałeś igłę z nitką? – zdziwił się Derek.

– Zawsze noszę ze sobą. Podobnie jak nóż.

– Co było przedmiotem przewozu?

– TIR przewoził tę przeklętą bawełnę w belach. Zrobiło się paskudnie duszno. Kołysanie trwało wiele godzin. Zasypiałem kilkakrotnie, ale budziłem się. Wszystko było takie męczące. Wreszcie, po prawie dwudziestu godzinach, samochód zjechał z promu. Rozprułem zaszewkę i wyjrzałem. Zdziwiłem się. Zobaczyłem bardzo białe domy i kolorowe tablice z reklamami. I wszystko napisane łacińskim alfabetem. Przez chwilę bałem się, że jestem w Pribałtice, ale potem postanowiłem zaryzykować. Wdrapałem się na dach i zeskoczyłem. Zwichnąłem nogę w kostce, wysoko było, co najmniej cztery metry. Gdy płynąłem promem, przypomniałem sobie, że wuj Sergiej mieszka w mieście, które nazywa się Mo, wiedziałem też, że leży ono w Norwegii. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, ale domyśliłem się, że muszę wędrować na północny zachód. Tymczasem zrobił się wieczór i musiałem znaleźć sobie jakieś schronienie. Bałem się, że jeśli zwrócę się do władz, to odeślą mnie od razu z powrotem. Na peryferiach jakiegoś miasta natrafiłem na wielkie złomowisko. Przenocowałem w rozwalonym samochodzie. Znowu miałem szczęście, bo w skrytce znalazłem podartą mapę samochodową Skandynawii. Udało mi się nawet znaleźć Mo-i-Ranę. Następnego dnia była niedziela...

– Który dzień lipca?

Przybysz wyjął z sakwy nieduży, ale bardzo gruby notes i kartkował go przez chwilę.

– Pierwszy lipca – odparł. – Na złomowisku nie było nikogo. Nie wiedziałem, jak daleko mam do Mo, przypuszczałem, że może to być nawet kilkaset kilometrów, więc wpadłem na pomysł, że spróbuję wygrzebać ze złomu jakiś rower. Wygrzebałem niejeden i tak pomału, dobierając części, zmajstrowałem coś, co mogło jeździć. Klucze też znalazłem. Część połamana, ale jak z jednej strony ułamany, to z drugiej jeszcze można używać. Znalazłem nawet opony w całkiem znośnym stanie, ale dętki były do niczego.

– I co zrobiłeś?

– Napchałem ciasno gazety pod oponę.

W oczach hrabiego odmalował się podziw.

– Czym żywiłeś się po drodze?

– Wszystkim. Część szosy biegła wzdłuż rzeki, więc łowiłem ryby.

– Jak?

– Ościeniem. Wycinałem gałązkę, ostrzyłem. Nauczyłem się tego w Kazachstanie. Potrafię też robić wersze, ale trzeba poczekać, żeby się nałapało. A ja nie mogłem czekać. Każdą chwilę poświęcałem na jazdę. Głównie nocą. Bałem się ludzi. Potem skończyły się ryby. Polowałem na żaby, zbierałem ślimaki. Nie nasyciłem się tym, ale przynajmniej trochę oszukałem żołądek. Raz znalazłem miejsce, gdzie z ciężarówki spadło trochę kartofli, chyba z osiem kilo. No a w górach skończyło się jedzenie i prawie padłem z głodu, aż trafił mi się ten pies.

Do naszego pomieszczenia wrócił jeden z tych normalnych facetów.

– Sprawdzone – powiedział. – Jest w Pskowie taki dom dziecka.

Fadej, który stukał coś na klawiaturze komputera, chrząknął, żeby zwrócić na siebie uwagę.

– Czas odjazdu pociągu też się zgadza. Ale nie mogę znaleźć w spisie telefonów żadnej firmy handlującej radziecką bawełną z Harpandą, bo tam, zdaje się, dotarł.

– Widocznie nie jest wprowadzona do naszej bazy danych – zauważył książę. – Co ze złomowiskiem? Trzeba to też sprawdzić.

– Na przedpołudnie wystarczy – rzekł w końcu Derek. – Sądzę, że niedługo będą wyniki badań genetycznych.

– Wyniki. Jeśli potwierdzą...?

– Nasze przesłuchanie i tak się przyda. Widzisz, ci mili panowie z KGB mogli równie dobrze wziąć prawdziwego Mikołaja Melechowa i po praniu mózgu poszczuć go na resztę ludzkości. Ta rozmowa to coś w rodzaju testu.

– I jak, zdałem?

– To pytanie chwilowo pozostanie bez odpowiedzi. Mogę zabrać twój notatnik do przejrzenia?

– Tak, proszę. Zapisywałem w nim, co mi się przytrafiło, od kilku lat...

– Jeśli to sekrety, wolałbym nie ingerować w twoją prywatność.

– Sekrety trzymam w głowie.

– W takim razie czuję się uspokojony. Oddam za godzinę. Co masz zamiar zjeść na obiad?

– A co jest?

– Wszystko.

Brwi chłopaka uniosły się. Wyczuwałem w nim w pewien sposób bratnią duszę. Ja też tak unosiłem brwi.

– Szparagi?

– Żaden problem. A do tego?

– Kawior?

– Na przystawkę.

– Dajcie, co uważacie za pasujące do szparagów. Ja nie znam zasad układania jadłospisu. Wiem tylko, że takie istnieją.

– Wobec tego proszę tu siedzieć i czekać na jedzenie. Zaufamy ci i nie będziemy zamykali drzwi.

– To także rodzaj testu?

– I tak nie zdołasz stąd zwiać.

Derek pożegnał się i wyszedł.

– I jak? – zapytał go książę, gdy tylko pojawił się u nas.

– Wygląda na autentyk. Przeproszę was na kilka minut. Chcę przejrzeć te zapiski.

– Panie Tomaszu, gdybym mógł was prosić... – zaczął książę.

Nazwał mnie panem!

– Jestem do dyspozycji.

– Proszę wziąć konia i pojechać po moją bratanicę. Wprawdzie ochroniarz ma radiotelefon, ale to tak nieprzyjemnie po nią dzwonić. Technika odhumanizowała życie. Przyjemniej jej będzie, gdy...

– Rozkaz.

Ach, te piękne feudalne nawyki. Nie ma to jak żywy posłaniec. W stajni pod czujnym okiem Fadeja osiodłałem konia. Księżniczka raczyła zażywać kąpieli w morzu. Wyjechałem poza osadę i pognałem kłusem. Wiatr rozwiewał włosy, chłodził czoło. Końskie boki ściskane kolanami. Stopy dobrze zaparte w strzemionach. Rozkosz najwyższego rzędu.

Trzy dziewczyny pluskały się w wodzie dość daleko od brzegu. Mykoła Żurawlewycz i ochroniarz siedzieli na wydmie, bawiąc się celownikiem laserowym, a konie tarzały się w piasku nieopodal, dokazując jak rozbrykane szczeniaczki.

– Mam odwieźć księżniczkę do pałacu – powiedziałem.

– Zaraz ją zawołamy – odparł ochroniarz.

Z dżinsowej torby wydobył zwierciadło i błysnął nim kilkakrotnie w stronę dziewcząt, co nie było właściwie potrzebne, bo już wracały, najwidoczniej ciekawe, jakie nowiny przywożę. Księżniczka w kostiumie wyglądała uroczo. Poczułem ciepłe mrowienie wzdłuż kręgosłupa.

– Witaj, Tomaszu – powiedziała na mój widok. – Jak się cieszę, że cię widzę.

– Witajcie, Wasza Wysokość. Ja także jestem szczęśliwy, mogąc znowu tu gościć.

Założyła szorty i koszulę, a mokre włosy związała gumką. Pomachała koleżankom i złapawszy konia, wdrapała się na siodło, to znaczy siodła nie było, no, wdrapała się na konia.

– Zabawnie to powiedziałeś – stwierdziła, gdy jechaliśmy obok siebie.

– Co takiego?

– Gdy się witamy, nie mógłbyś mówić zwyczajnie: cześć?

– Gdzieżbym śmiał.

– Moja przyjaciółka Tamara ma sąsiada, który ilekroć ją spotyka, mówi do niej zawsze: „Witaj, księżniczko”. Jeśli już musisz przestrzegać etykiety w tak fanatyczny sposób...

– Zastosuję się.

– I jak ten mój kuzyn? Prawdziwy czy kukułcze jajo?

– Hrabia Derek jest Mikołaja prawie pewien, ale czekają na wyniki badań genetycznych. Posłali po ciebie, może chcą go kropnąć?

Roześmiała się.

– Gdyby okazał się farbowany, to raczej oddadzą go kontrwywiadowi do dalszego rozpracowania. Ale myślę, że KGB nie przysłałoby tak młodego szpiega.

– Nikomu nie można ufać.

Mrugnęła do mnie.

– Ja jednak zaryzykuję – powiedziała.

Oblałem się rumieńcem. Poczułem się niemal, jak gdyby to mnie zdemaskowano, tyle tylko, że nie byłem szpiegiem.

Obiad mijał w milczeniu. Książę Sergiej błądził myślami gdzieś daleko. W sąsiednim pokoju agenci sprawdzali informacje zawarte w notatniku Mikołaja, choć hrabia Derek twierdził, że nie ma to większego sensu, bo jeśli chłopak został nasłany, z całą pewnością postarano się o dopracowanie szczegółów legendy. Byliśmy przy drugim daniu, gdy do jadalni wszedł wysoki chłopak, podobny nieco do księcia Gagarina. Niósł talerz i usiadł przy stole na wolnym miejscu. Widać było, że jest tu zadomowiony. Wzrokiem przesunął obojętnie po twarzach obecnych, aż zatrzymał się na mojej. Było w nim coś w rodzaju zapytania. Księżniczka nachyliła się do niego i szepnęła:

– To Tomasz Nikitycz Paczenko.

Chłopak spojrzał na mnie życzliwie.

– Zurikiel Amiredżibi – przedstawił się i natychmiast wziął do jedzenia.

Wszyscy czekali cierpliwie, aż skończy. Gdy wytarł usta serwetką, sam zaczął mówić:

– Nie znaleźliśmy śladów stosowania żadnych znanych nam narkotyków. Włosy są suche i łamliwe, a do tego mają odbarwienia. Cebulki w złym stanie, to jakaś choroba wpływająca źle na skórę głowy. Zdaje się, że to tylko anemia, choć książę podejrzewa wpływ jakiejś słabej toksyny lub promieniowania. We krwi także nie znaleźliśmy żadnych podejrzanych substancji, ale charakteryzuje się dużą, zbyt dużą ilością leukocytów, a zbyt małą trombocytów. Chłopak ma problemy z krzepliwością.

– A badania DNA? – zapytał książę Sergiej.

– Żądacie, książę, aby w ciągu godziny przeprowadzić testy, które w normalnym trybie wymagają tygodni. Nie da rady, na wyniki trzeba poczekać. Wybaczcie, muszę wracać do pracy.

– Weź dla Henry’ego chociaż ciasto.

Zurikiel owinął serwetką niewielki pieróg i wyszedł. Wróciliśmy do pokoju obserwacyjnego. Mikołaj posilał się, smakując starannie każdy kęs. Widać było, że jedzenie sprawia mu ogromną przyjemność. Starał się przy tym zachowywać nienaganne maniery.

– Wie, że jest obserwowany – zauważyłem.

Przyznali mi rację. W chwilę później zjawił się Amiredżibi.

– I? – zapytał Derek.

– No cóż, porównaliśmy zdjęcia, szkoda, że takie stare. Wykrój oczu, kształt nosa, uszu pasują. Zrobiliśmy pomiary antropologiczne. Wszystko się zgadza, oczywiście o tyle, o ile jesteśmy w stanie to stwierdzić. Wygląda na to, że on – wskazał gestem postać na ekranie – faktycznie jest tym, za kogo się podaje. Ale dopiero za kilka tygodni, gdy wykonamy badania genetyczne, będziemy mieli stuprocentową pewność. – Skłonił się.

Rozejrzałem się po niewielkim pomieszczeniu. Wszystkie twarze wyrażały radość. Tylko w oczach hrabiego Dereka pojawił się chłód. Mimo to razem z księciem Sergiejem poszli obwieścić nowinę najbardziej zainteresowanemu. Potem nastąpiło istne urwanie głowy, bo jakoś wszyscy doszli do wniosku, że jest to świetna okazja, żeby poświętować. Z wioski przyjechało trochę gości i zaczęła się feta. Gdzieś w połowie uroczystości, gdy było już mocno po dziesiątej, Derek podał mi kartkę. Wymknąłem się na korytarz i rozprostowałem ją. Była na niej wyrysowana droga. Droga przez pusty (poza salonem) i ciemny dom. Ruszyłem według wskazówek. Zaprowadziły mnie do innej wieży, gdzie na najwyższym piętrze znajdował się niewielki pokoik, urządzony jak kajuta statku. Na ścianach wisiały mapy morskie oraz sekstans. Na kanapie siedziała księżniczka. Miała na sobie swój zielony dres, a włosy spięła skromnie z tyłu.

– Jesteś – powiedziała.

– Hrabia dał mi kartkę.

– To dobrze. Siadaj, proszę.

Zająłem miejsce obok niej i po chwili wahania objąłem ją ramieniem. Przylgnęła do mnie. Tego akurat się nie spodziewałem. Odsunąłem się zakłopotany. Chyba oboje czuliśmy to samo. Coś się skończyło, zanim jeszcze się zaczęło.

– Wybacz, zaprosiłam cię tutaj, żeby porozmawiać o twoim kraju, ale nie mam już jakoś ochoty słuchać. Chce mi się natomiast mówić, i to mówić o sprawach, które nie powinny zostać nigdy ujawnione. Książę Henry już poszedł?

– Tak, zaraz po tym, jak skończył badania. Nie zdążyłem z nim zamienić nawet kilku słów.

– Poleciał pracować w swoim laboratorium na tym sprzęcie za milion dolarów.

W jej głosie wyczułem dziwny sarkazm.

– Ile on ma lat?

– Dziewiętnaście, jesienią skończy dwadzieścia. Od czterech lat zajmuje się genetyką, a ten cały Zurikiel mu pomaga. Cudowne dzieci.

– Czy te informacje nie wchodzą...? Nie są poufne?

– Nie, o tym wszyscy wiedzą. Obaj korespondują z kilkoma poważnymi naukowcami. Mają warunki do rozwoju umiejętności i zdaje się, że ich badania co nieco wnoszą. Wybacz, mówię i mówię, a ty pewnie jesteś zmęczony.

– Chętnie posłucham twojego głosu.

Mówiła jeszcze długo. Ale nie o Polsce, opowiadała o tym, jak szczęśliwe wiodła życie dawno temu, w tym domu, w otoczeniu przyjaciółek. Zwłaszcza Julie Ann i Marie. Gdy wreszcie skończyła, odprowadziłem ją do sypialni, a potem poszedłem do saloniku piętro niżej i usiadłszy w fotelu, zapadłem w drzemkę. Obudził mnie w środku nocy gospodarz i przekonał, żebym położył się w pokoju, który zajmowałem kilka dni temu. Nie byłem nawet specjalnie senny, a do tego przyśniły mi się wyjątkowo dziwaczne rzeczy. Coś o Indianach i tańcach wokół ogniska.

*

Semen stał na wzgórzu ponad osadą. Indianie tańczyli wokół ogniska. Zaprawili się jakimiś tajemniczymi substancjami, które raczej nie były przeznaczone dla białego człowieka. Łucję poczęstowali, ale ona według ich wierzeń w ogóle nie zaliczała się do ludzi. Widział, jak wiruje pomiędzy nimi. Taniec zawierał sceny pełne symboli, rozpadał się na sekwencje, których nie rozumiał, ale które dla nich posiadały ukryty sens. Nieoczekiwanie poczuł wręcz fizyczne szarpnięcie. Spojrzał w dół. Łucja poddała się rytmowi. Mimo że robiła to pierwszy raz w życiu, wiedział, iż nie popełnia żadnych błędów, nie stawia ani jednego fałszywego kroku. Zespolona z tym ludem.

W obrzędzie brali udział dorośli oraz te dzieci, które miały za sobą rytuały inicjacji, więc w myśl tutejszych praw stały się dorosłe. A pomiędzy nimi źrebię... Equoidae edoni, forma człekokształtna...

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Norweski dziennik. Obce ścieżki

Подняться наверх