Читать книгу Kuzynki - Andrzej Pilipiuk - Страница 6

Оглавление

Złota polska jesień... Małe mieszkanko w starej, stuletniej kamienicy. Trzydzieści cztery metry kwadratowe, dwa pokoiki, parkiet pamiętający jeszcze monarchię austro-węgierską. Sztukateria, a raczej jej resztki, na suficie. Mosiężne klamki. Drzwi pomalowano w przeszłości kilka razy olejną farbą, ale udało się je odskrobać. Niewielkie lokum, w sam raz dla młodej dziewczyny.

Stuletnią walizkę – wołowa skóra na palisandrowym szkielecie – wrzuciła na pawlacz. Nad drzwiami zawiesiła srebrny krzyżyk przywieziony z Aksum. Stolik po poprzednich właścicielach nakryła koronkową, dziewiętnastowieczną serwetą. Z antykwariatu przydźwigała mosiężny samowar, wyprodukowany w rosyjskim mieście Tuła, pochodzący z tego samego okresu co serweta. Umieściła go na szerokim parapecie. Na ścianie skrzyżowała wydobyte ze skrytki szable. Przeleżały w ziemi pół wieku, zawinięte w nasączone parafiną szmaty. Jednak, podobnie jak ciężki rosyjski nagan, zniosły tę próbę zaskakująco dobrze. Rewolwer został na wszelki wypadek przestrzelany, a teraz leży na swoim miejscu, w torebce. Ciemnozielone zasłonki i wąskie łóżko z twardym materacem dopełniły wystroju wnętrza. Skórę renifera, grubą jak mech, przywiozła z Warszawy.

Lustro w wąskiej drewnianej ramie odbija obraz dziewczyny leżącej na skórze. Spoczywa na brzuchu, machając niefrasobliwie stopami. Przegląda w zadumie repertuary teatrów. Nazwiska wykonawców niewiele jej mówią. Ale przecież ma mnóstwo czasu, by nadrobić zaległości... Pod łóżkiem stoi wieża Grundig i dwie kolumny. Głos Fiodora Szalapina, odtworzony ze starej płyty, oczyszczono komputerowo z szumów i trzasków. Ech, carska Rosja. Tam były teatry...


Kolumna pojazdów wojskowych nie jest przesadnie długa. Z przodu gazik, za nim dwa transportery opancerzone. Teren w zasadzie bezpieczny. Nudny, rutynowy patrol. Polski batalion KFOR przybył tu rozdzielać walczące strony i dopilnować wynegocjowanych warunków przerwania ognia. Nieoficjalnie polscy żołnierze mieli pilnować, by zwycięscy Albańczycy nie wyrżnęli do reszty pokonanych Serbów. Jednak gdy wojskowi przybyli w te strony, zobaczyli, iż haniebnie się spóźnili. Teren, którego mieli pilnować, okazał się zupełnie jednolity etnicznie. Tylko dziesiątki zwłok w masowych grobach świadczą, że kiedyś było inaczej... Ustalenie sprawców w zasadzie nie powinno być trudne. Szkoda tylko, że świadkowie nie żyją...

Kapitan Gołębiowski, siedząc w jeepie, wodził wzrokiem po okolicy. Ostry podjazd i przełęcz. W dolinie leżała wioska.

– Coś się dzieje – rzucił w radmora.

Pojazdy przyspieszyły. Na pagórku koło wsi zebrali się chyba wszyscy mieszkańcy osady. Otaczali kręgiem kogoś. Gołębiowski chwycił lornetkę i zlustrował zbiegowisko.

– Malinowski, ubezpieczenie – wydał rozkaz.

– Tak jest – potwierdził porucznik.

– Przestępstwo w toku. Interweniujemy – podał instrukcje. – Zaraz zarżną tam jakąś dziewczynkę. Rawicz!

– Tak jest.

– Wkraczamy.

Pojazdy zatrzymały się na pylistej wiejskiej drodze, wzniecając tumany kurzu.

– Kompania, naprzód – Gołębiowski wydał polecenie. – I nie żałować kolb.

Wrogi tłum rozstąpił się niechętnie. Malinowski oparł dłonie na uchwytach karabinu. W razie czego gotów był natychmiast pokryć zbiegowisko ogniem. Tylko kilku pasterzy uzbrojonych w kije usiłowało zatrzymać Polaków. Poszły w ruch kolby. Gołębiowski oparł kałasznikowa o biodro i wypruł krótką serię w niebo.

Więcej nikt nie próbował stanąć im na drodze. Czterech groźnie wyglądających typów nadal szarpało drobną blondyneczkę. Jeden najwyraźniej szykował się, by udusić ją kawałkiem łańcucha krowiaka... Rawicz odepchnął starego mężczyznę. Coś błysnęło, upadając na ziemię. Gruba srebrna moneta? Kapitan złapał za ramię omdlewającą dziewczynkę.

Tubylcy otaczali ich zwartą masą. Rawicz pociągnął serią po ziemi. Pociski zatańczyły centymetry od butów i bosych stóp wieśniaków. Rykoszety zagwizdały im między nogami. Nie poruszyli się ani o krok.

– Rozejść się! – huknął kapitan po albańsku.

Nikt nie zareagował. Jeden z transporterów zawył silnikiem i wjechał wprost w tłum.

– Spalimy wieś – odezwał się Malinowski przez megafon.

Porucznik uchodził w batalionie za niezłego świra. Teraz jego szaleństwo mogło się wreszcie przydać... Znowu nikt się nie poruszył. Spokojnie przeładował rosyjski granatnik i posłał pocisk w stronę najbliższej chałupy. Wybuch zmiótł całą ścianę. Pasterze rozstąpili się powoli i niechętnie. Transporter podjechał do grupy. Kapitan wniósł nieprzytomną dziewczynkę do środka, za nim wskoczyli żołnierze. Kolumna ruszyła. Malinowski, siedząc na dachu, lustrował teren. Wieśniacy stali, milcząc wrogo. Wreszcie, widząc, że łup wymknął się definitywnie, upuścili na ziemię ściskane w dłoniach kamienie.

– Zasrani mordercy – parsknął kapitan.

W ciasnym wnętrzu pojazdu trudno było znaleźć choćby odrobinę miejsca. Położył dziewczynę na ławce. Obmacał pospiesznie jej ramiona i żebra, szukając złamań kości lub ran. Ktoś podał mu nóż szturmowy. Rozciął ostrożnie sznur krępujący jej dłonie w nadgarstkach. Wiązali naprawdę mocno, bydlaki, skóra była przecięta w kilku miejscach. Zadrapanie na czole, krwawiące stłuczenie od kamienia na skroni...

Wyglądało na to, że zdrowo ją sponiewierali, ale nie odniosła poważniejszych obrażeń. Rawicz podał mu gąbkę namoczoną w wodzie. Kapitan ostrożnie spróbował zmyć krew. Dziewczynka otworzyła oczy. W jednej chwili wróciła jej świadomość. Odetchnęła z ulgą.

– Kurde, ale księżniczka – mruknął któryś z żołnierzy.

Kapitan dopiero teraz mógł spojrzeć, kogo uratowali. Miała może szesnaście lat. Piękne blond włosy, posklejane potem i krwią, opadały jej falą na ramiona. Cudownie niebieskie oczy połyskiwały pod grubymi brwiami, tylko o ton ciemniejszymi niż grzywka. Delikatne wargi były rozbite, dłonie okryte siniakami i zadrapaniami. Podarta bluzka odsłaniała drobne, dziewczęce piersi. Ponad nimi zielonym tuszem wytatuowano herb oraz jakiś napis. Kapitan okrył ją delikatnie zdjętym z półki kocem przeciwwstrząsowym. Mrugnęła kilka razy.

– Dziękuję za ratunek – odezwała się cicho po angielsku.

Uśmiechnęła się do nich wszystkich. Żołnierze byli zdumieni ciepłą barwą melodyjnego głosu dziewczyny. Spróbowała usiąść, ale kapitan popchnął ją łagodnie na posłanie.

– Jak się nazywasz? – zapytał.

Na sekundę jakby się zawahała.

– Monika Stiepankovic.

– Musisz odpocząć – rzekł. – Zabieramy cię na razie do bazy, tam będziesz bezpieczna.

– Na tej ziemi, kapitanie, nigdy nie będę bezpieczna – w głosie dziewczyny dało się wyczuć smutek i rezygnację.

Zamknęła oczy. Okrył ją dokładniej kocem. Spojrzał na swoich żołnierzy.

– Dziękuję wam – powiedział poważnie. – Może nie była to akcja bojowa, za którą dają ordery, ale uratowaliśmy cielaczka...


– A więc tu trzymacie to, na co poszło sześć milionów złotych z naszej dziury budżetowej – mruknął prezydent, patrząc na solidne stalowe drzwi.

– I jeszcze pójdzie – dodał generał. – System ciągle jest na etapie testowania. Ale gdy wreszcie go odpalimy... – Jego oczy rozbłysły marzycielsko.

Na szarych płytach, pociągniętych farbą antykorozyjną, naklejono, odrobinę krzywo, kartkę papieru. Spis osób, które miały prawo przekroczyć ten próg. Lista nie była długa, tylko dwa nazwiska. Prezydent przeleciał ją wzrokiem.

– Jakoś mnie tu nie umieszczono – powiedział w zadumie.

– Cóż, dla pana, i tylko dla pana, zrobimy wyjątek – uśmiechnął się generał.

Wsunął kartę mikrochipową w szczelinę czytnika, a potem przez dłuższą chwilę wprowadzał kod. Drzwi otwarły się z cichym sykiem. Wokół obwiedzione były czarną gumową uszczelką. Prezydent zwrócił na to uwagę.

– W razie czego przewidujemy zalanie korytarza wodą – wyjaśnił generał. – Albo wypełnienie go gazami bojowymi najnowszej generacji. To stal samohartująca, drzwi nie da się przeciąć nawet szlifierką kątową...

– Stal samohartująca? – zdziwił się gość.

– To specjalny stop. Atomy węgla ułożone są w nim tak, że w miarę cięcia wzrasta opór. Po wgryzieniu się na kilka milimetrów metal osiąga twardość diamentu. Odpowiednie wstawki ceramiczne uniemożliwiają sforsowanie palnikiem acetylenowym. Ściany też są zbrojone – uprzedził kolejne pytanie. – Można próbować dynamitem, ale potrzebne byłoby co najmniej ćwierć tony...

Weszli do śluzy. Drzwi z cmoknięciami zamknęły się za nimi. Generał wprowadził kolejny kod, po czym wkroczyli do rozległego pomieszczenia. Nisko zawieszony sufit z betonu nosił jeszcze ślady desek szalunków. Było mroczno i pachniało ozonem. Naprzeciw stały potężne stalowe szafy pokryte wskaźnikami.

– Banki pamięci? – zaciekawił się prezydent.

– Owszem. Ich pojemność liczy się w terabajtach... Proszę niczego nie dotykać, wszystko jest zabezpieczone ładunkami wybuchowymi.

– Widzę, że dobrze chronicie wasze odkrycie...

Ruszyli wąskim przejściem.

– Widzi pan, to władza... Nie wspominając o tym, że samo oprogramowanie jest ściśle tajne.

Przeszli pomiędzy blokami. Z sufitu obserwowały ich kamery. Wreszcie dotarli do samego środka sali. Niewysoka blondynka z grubym warkoczem siedziała na obrotowym krześle przy komputerze. Na dźwięk ich kroków odwróciła się. Na jednym policzku miała delikatną, jasną bliznę.

– Panie prezydencie, to panna Katarzyna Kruszewska, mózg naszego przedsięwzięcia.

– Miło mi poznać. – Podał jej dłoń.

Dziewczyna miała może dwadzieścia lat. Uścisk jej ręki okazał się niespodziewanie mocny. Zachęciła ich, by spoczęli na krzesłach, sama też usiadła.

– System w gotowości – zameldowała. – Jak do tej pory osiągnęliśmy poziom zgodności rzędu diewięćdziesięciu trzech procent.

– To dużo czy mało? – Prezydent spojrzał pytająco na generała.

– Żeby kogoś skazać, nie wystarczy. Ale żeby się dokładniej ptaszkom przyjrzeć, w zupełności – uśmiechnął się szef CBŚ.

– W ciągu kolejnych sześciu miesięcy osiągniemy pewnie dziewięćdziesiąt pięć, może dziewięćdziesiąt siedem procent – wyjaśniła panna Kruszewska. – Kwestia wyeliminowania błędów w programach...

– Czy da się to zrobić?

– To systemy samouczące oparte na sieciach neuronowych. Mają potężną moc obliczeniową. Poważną barierą jest tu współpraca z człowiekiem. Dane z baz komputerowych już wchłonęły i przetworzyły, ale jest ich ciągle za mało...

– Rozumiem – powiedział prezydent, choć nic nie rozumiał.

Generał wyczuł to bezbłędnie.

– Może dokonamy małej prezentacji możliwości systemu? – zaproponował.

Dziewczyna kiwnęła głową.

– Jestem gotowa.

Na kilku klawiaturach wprowadziła kolejne kody. Ekran rozbłysnął zielenią.

– System otwarty – poinformowała.

– Dobrze. IPN szuka jednego człowieka... – Generał wyjął z teczki starą fotografię.

Podał ją prezydentowi. Zdjęcie przedstawiało mężczyznę w hitlerowskim mundurze. Przekazał je dziewczynie. Położyła wizerunek na płycie skanera. Po chwili twarz, powiększona i wykadrowana, pokazała się na ekranie.

– Najpierw system przestrzennego odwzorowania punktów. – Kliknęła ikonkę.

Fotografia stała się trójwymiarowa. Twarz lekko obróciła się w prawo i w lewo.

– To ekstrapolacja – ciągnęła. – Możliwość błędu wynosi, niestety, około dziesięciu procent... ale gdybyśmy dysponowali trzema zdjęciami, mielibyśmy całkowitą pewność... Dobrze, teraz postarzanie... – Jak na przyspieszonym filmie, twarz zaczęła się zmieniać. – Jeśli żyje, ma około osiemdziesiątki i wygląda mniej więcej tak. – Pokazała gestem ekran. Spoglądał na nich zasuszony staruszek. Ciągle można było dopatrzyć się dalekiego podobieństwa. – Uruchamiam bazę. – Kliknęła kolejną ikonę.

Wyświetlił się wykres kołowy.

– Jest identyfikacja – zaraportowała. – Kapo obozowy z Oświęcimia, używał nazwiska Hans Schwinke. Urodzony w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku we Wrocławiu... Teraz, niestety, trzeba poczekać...

Nastawiła w elektrycznym czajniku wodę na herbatę. Prezydent rozglądał się wokoło, choć nie było tu wiele do zobaczenia. Wszystkie stalowe szafy, doskonale identyczne, różniły tylko numery seryjne. Lampki kontrolne paliły się jasnym, równym światłem. Nic nie migotało, z kabli nie strzelały pęki iskier.

System cicho pisnął i wyświetlił urywek filmu. Wielki tłum, kilkanaście tysięcy osób na stadionie. Jedna z twarzy obwiedziona była czerwonym kółkiem. Po chwili, wykadrowana, pojawiła się obok. Podobieństwo było uderzające.

– Prawdopodobieństwo identyfikacji siedemdziesiąt trzy procent – podała.

– Co to za film?

– Nazistowska kronika. Wiec NSDAP we Wrocławiu w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku...

Na ekranie ukazało się kilka kolejnych fotografii wykonanych w obozach koncentracyjnych.

– Najciekawsze zaraz się zacznie – powiedziała. – System podaje wyniki chronologicznie... Mamy go.

Zdjęcie było odrobinę niewyraźne, raster wskazywał, że pochodzi z gazety.

– Zasłużony dyrektor pegeeru w Rowach koło Ełku. Fotografia z „Trybuny”. Artykuł opisuje jego dokonania w dziedzinie chowu tuczników, początek lat sześćdziesiątych...

Po chwili zaczęły pojawiać się dokumenty.

– Teraz system szuka wszelkich jego śladów w archiwaliach pochodzących z tej okolicy. Jednocześnie wstecz i w przód.

– Czy da się ustalić jego nazwisko?

– Oczywiście. To już zrobione. Teraz przeczesuje dane równocześnie wedle personaliów i fotografii.

Zdjęcia pojawiały się teraz częściej. Mniej więcej co minutę. Jednocześnie system wyświetlał jakieś dokumenty.

– Nie żyje – westchnęła. – Zmarł dwa miesiące temu w miejscowym domu starców.

– Cholera, wymknął się – mruknął prezydent zawiedziony. – Co jeszcze potrafi ta maszyna?

– Identyfikować odciski palców, ślady zapachowe, próbki DNA. Na przykład, jeśli mamy fotografię zagranicznego dyplomaty, który okazał się szpiegiem, możemy odnaleźć wszystkie opublikowane w Polsce zdjęcia, na których się pojawia, i zidentyfikować ludzi stojących obok.

Prezydent wyglądał na odrobinę zmieszanego.

– Pamięta pan ostatnie nasze uderzenie w gang porywaczy z Kampinosu? – zapytał generał.

– Owszem.

– To też baza – uśmiechnęła się Katarzyna. – Mieliśmy podejrzenia co do jednego człowieka. CBŚ zdobyło jego zdjęcia z podstawówki i liceum. Zidentyfikowaliśmy wszystkich stojących obok niego kumpli, prześledziliśmy komputerową bazę ksiąg wieczystych, wiemy, gdzie znajdują się nieruchomości należące do nich i ich rodzin. Na podstawie bazy danych sądowych wyszukaliśmy ich kolegów spod celi, szybko narysowaliśmy przypuszczalny schemat siatki. Biznesmena porwano w Warszawie. Na szczęście nad ulicą, którą jechał, była kamera. Baza sczytała wszystkie numery rejestracyjne samochodów, potem ustaliliśmy ich właścicieli.

– Rany, to musiało być...

– Około jedenastu tysięcy pojazdów. Baza czesze taką ilość danych w dwadzieścia dwie sekundy. Potem porównaliśmy listy właścicieli z personaliami członków hipotetycznej siatki. Wytypowaliśmy dziewięć adresów, w tym dwa mogły pasować. Jednostki antyterrorystyczne uderzyły symultanicznie i, jak się okazało, w jednym z budynków przetrzymywano porwanego mężczyznę. Niestety, ryzyko błędu wynosiło aż dwadzieścia osiem procent... ale stopniowo to niwelujemy. Baza uczy się na własnych błędach i ciągle doskonali metody wyszukiwania i porównywania danych.

– Ciągle mamy problemy – westchnął generał. – Na przykład większość urzędów stanu cywilnego nie udostępniła jeszcze swoich ksiąg w postaci elektronicznej... Wydział zdobywania fotografii pracuje pełną parą, skanując zdjęcia klasowe z kronik szkolnych w całym kraju. Mamy ich, niestety, tylko dwa procent... Przeszukanie archiwów „Gazety Wyborczej” i „Trybuny” nie było problemem, lecz starsze roczniki gazet trzeba wczytywać z mikrofilmów. Wprawdzie biblioteki bardzo chętnie współpracują z nami, ale za udostępnianie danych wypadałoby wreszcie coś im zapłacić...

Prezydent powiódł wzrokiem po stalowych szafach.

– Generale, pani Katarzyno, obiecuję, że zrobię wszystko, by zapewnić środki finansowe na dalszą rozbudowę systemu... Będą kłopoty, skoro to ściśle tajne, ale na początek przekażę wam trzy miliony złotych z rezerwy specjalnej. Pani należy zapewnić ochronę...

– Najlepszą ochroną jest tajemnica – rzekł z uśmiechem generał. – Tożsamość panny Kruszewskiej znają obecnie tylko trzy osoby. Wszystkie trzy siedzą w tym pomieszczeniu. O istnieniu bazy wie nieco większa liczba specjalistów, ale prawdziwe możliwości systemu znają tylko bardzo nieliczni. A możliwości ciągle rosną... Nikt nie wie, jaki pułap osiągną...

Prezydent kiwnął głową.

– I proszę dopilnować, żeby tak pozostało – powiedział poważnie.

Pożegnali się i wyszli. Dziewczyna została sama. Wyciągnęła spod biurka kartonowe pudło z mikrofilmami i umieściła pierwszą rolkę w specjalnym czytniku. W sąsiedni włożyła kolejną. Generał, gdyby widział, co robi jego pracownica, zdziwiłby się zapewne niepomiernie. Dane, które wprowadzała, roczniki „Kuriera Warszawskiego” z początków dziewiętnastego wieku, w żaden sposób nie mogły być wykorzystane w bieżącej pracy jego resortu.

Czy mógł przypuścić, że jego najbardziej zaufana pracownica po godzinach wykorzystuje system do realizacji swoich prywatnych celów? A jednak domyślał się...


Stary kustosz powoli wędrował amfiladą sal. Gmach Muzeum Narodowego w Warszawie był o tej porze niemal pusty. O szyby bił ciężki jesienny deszcz. Do godziny zamknięcia ekspozycji brakowało jeszcze kwadransa. Wkroczył do galerii sztuki starożytnej. Wątpliwe, aby ktokolwiek miał się tu jeszcze dziś pojawić. Przeszedł wzdłuż gablot, ciesząc oczy nagromadzonymi skarbami pokoleń, które odeszły w zapomnienie. Sprawdził na czujnikach wilgotność powietrza. Pilotem uruchomił system alarmowy, zatrzasnął ciężkie drzwi. Przeciągnął sznurek przez kółko ze stalowego drutu i wgniótłszy go w plastelinę, odcisnął swoją pieczęć.

Za oknami zapadł już wilgotny wrześniowy wieczór. Uszy muzealnika wychwyciły szum drzew szarpanych wiatrem. Wszedł na piętro. Sale z obrazami flamandzkich mistrzów... Wreszcie część poświęcona sztuce polskiej. Ze ścian patrzyły na niego portrety ludzi, którzy umarli dawno temu. Lubił czasem przystanąć, by popatrzeć im w oczy. Nie musiał czytać podpisów pod obrazami. Znał je wszystkie na pamięć. Zbliżał się do ostatniej sali, gdy nieoczekiwanie usłyszał fragment gniewnego monologu. Ktoś mimo późnej pory nadal zwiedzał muzeum. Kustosz uniósł ze zdumieniem krzaczaste brwi. Popatrzył na zegarek. Nie sądził, że jeszcze się na kogoś natknie. Do zamknięcia pozostał kwadrans.

Zatrzymał się w progu. Młoda dziewczyna, stojąca koło wiszącego na ścianie obrazu, usłyszała jego kroki i obejrzała się zaskoczona. Widząc pracownika muzeum, uspokojona powróciła do kontemplowania dzieła.

Kustosz uśmiechnął się lekko.

– Widzę, że podoba się pani ten portret? – zagadnął przyjaźnie.

Odwróciła się. Jasny warkocz zalśnił jak złota smuga.

– Przychodzę tu, by czerpać inspirację – powiedziała.

– Wie pani, kogo przedstawia ten obraz? – zainteresował się.

Opis umieszczony był przy wejściu do sali...

– To Stanisława Kruszewska – powiedziała spokojnie. – Moja daleka praprababka, można powiedzieć. A raczej kuzynka. – Zamyśliła się. – Cioteczna praprababka? Trudno to wyrazić słowami, gdy dzieli nas różnica piętnastu, może osiemnastu pokoleń... Jestem Katarzyna Kruszewska.

On też się przedstawił.

– Może to przypadkowa zbieżność nazwisk? – zasugerował.

– Zgadza się nazwa wsi i herb, którym pieczętowali się moi przodkowie – wyjaśniła. – Habdank, tak samo jak ona... Owszem, Kruszewskich jest kilka rodzin, ale tylko jedna tego herbu... Z katalogu wynika, że portret namalowano w roku tysiąc sześćset siedemdzeisiątym ósmym.

– Owszem. – Kiwnął głową. – Artysta, niestety, nieznany, choć mamy kilka podejrzeń.

Dziewczyna na portrecie była ciemnowłosa, a lekko wystające kości policzkowe nadawały jej odrobinę orientalny wygląd. Na piersi miała niewielki srebrny krzyżyk wysadzany rubinami.

– Skąd wiadomo, kiedy powstał ten obraz? – zapytała. – Znalazłam informację, że Stanisława Kruszewska była poszukiwana w związku z zabójstwem swojego męża w roku tysiąc sześćset dziewiątym. Zdaje się, szlachetny małżonek sprzedał ją pewnemu przedstawicielowi mniejszości narodowej, który parał się intratnym zajęciem dostarczania młodych dziewcząt do tureckich haremów...

– Po kilku latach jakimś cudem wróciła z niewoli i zarżnęła go jak wieprzka – uzupełnił z uśmiechem. – Przypuszczam, że to zbieżność imion. Skoro w tysiąc sześćset dziewiątym miała, powiedzmy, około dwudziestu lat, to w chwili powstania obrazu musiałaby mieć koło dziewięćdziesiątki. A co do datowania, z tyłu jest rok powstania, namalowany identyczną farbą jak przód... Poza tym krój stroju wskazuje na lata siedemdziesiąte siedemnastego stulecia. Może to jej wnuczka? Albo ktoś z innej linii rodu? Herb się zgadza...

Kiwnęła w roztargnieniu głową. Tę możliwość sprawdziła dokładnie w kilku różnych herbarzach. Istnienie następnej Stanisławy Kruszewskiej odnotowano dopiero w osiemmnastym wieku...

– No cóż, pora już chyba zamykać galerię. – Spojrzała na zegarek.

– Faktycznie – zreflektował się.

– Przepraszam, zajęłam czas...

– Drobiazg, cała przyjemność po mojej stronie.

Pożegnali się, odeszła. Kustosz podszedł do portretu. Wyłączył pilotem alarm i odchylił obraz od ściany. Wszystko się zgadzało. Data znajdowała się na swoim miejscu.

– Ciekawe – mruknął sam do siebie.


Głęboka kupiecka piwnica przy krakowskim Rynku Głównym. Mury pamiętają szesnaste stulecie. Na pociemniałych cegłach ciągle widać odciski palców ludzi, którzy je lepili. Ściany trwają, podczas gdy ślady ich budowniczych dawno pokryły piaski czasu. W piwnicy urządzono pub. Tego sobotniego wieczoru wypełnili go raczej niezwykli goście. Gdzieś tam na mieście dogasa konwent miłośników fantastyki.

W lochu królują żupany, kontusze i delie. Futrzane czapy lecą pod sufit. Połyskują guzy, zza słuckich pasów sterczą malowniczo krócice. Szlachta pije. Szlachta się bawi. Szlachta ścina szablami świece... U szczytu stołu siedli Król Polski, pisarz – imć Jacek Komuda, oraz jego wydawca w mundurze szwedzkiego oficera. Piją, strzelają z krócic, warcholą. Panuje radość.

Było też kilku zwykłych klientów, ale na widok takiej bandy „niebezpiecznych i uzbrojonych” świrów wymknęli się do sąsiedniej piwnicy. Szerokiej drogi, zakichani socjaliści, pubów ci u nas dostatek...

Tylko jeden gość pozostał na swoim miejscu, przy małym stoliku pod ścianą. Siedzi, sącząc piwo z trzylitrowego dzbana. Na blacie położył zeszyt zapisany notatkami i wzorami chemicznymi. Nieliczni światowi eksperci, gdyby rzucili na nie okiem, niewątpliwie na długie chwile pogrążyliby się w głębokiej konsternacji. Mężczyzna jest ubrany w długi brązowy płaszcz. Pod szyją nosi kryzę z marszczonego jedwabiu. Posiwiała broda opada aż na piersi.

Teraz odłożył wieczne pióro Parker i z ukontentowaniem przygląda się bawiącej się zgrai. Szlachta zahacza go wzrokiem. Nie jest jednym z nich, a mimo to pasuje strojem do toczącej się w lochu zabawy. Ciekawe dlaczego. Może też lubi w starym królewskim mieście przywdziać, choć na parę godzin, tradycyjny polski strój? Nie będą mu przeszkadzać, jeśli zechce bawić się z nimi, sam podejdzie...

Cieszy oczy. Odwykł od takich widoków. Skinieniem wąskiej dłoni przywołuje kelnera.

– Piwo dla wszystkich – wydaje dyspozycję, podając mu szeleszczący banknot.

Dwornym ukłonem dziękuje za toast na swoją cześć. A potem znowu popada w pogodną zadumę...


Przyjemnie wałęsać się po krakowskich Plantach w mglisty jesienny poranek. Drobna, ciemnowłosa dziewczyna szła, omijając liczne kałuże. Po wczorajszej ulewie bardzo się ochłodziło. Owinęła się szczelniej długim jasnobrązowym płaszczem z wielbłądziej wełny. Marzła, ale po latach spędzonych pod rozpalonym słońcem Afryki była to miła odmiana. Kraków powoli zmieniał się na lepsze. Nie był już taki ciemny i ponury, jak zapamiętała ze swojego ostatniego pobytu. Przyjemnie było zajrzeć w stare kąty, choć – jak się okazało – nie wszystkie przetrwały. Wyburzenia oraz remonty bardzo odmieniły oblicze miasta.

Drzewa gubiły liście. Minęła Barbakan. Przymknęła na chwilę oczy. Bez trudu wyobraziła sobie mury obronne z czerwonej cegły i szarego wapienia. Zapragnęła popatrzeć na Bramę Floriańską od środka.

Na ławce opodal siedział mężczyzna ubrany w drogi garnitur. Na przegubie jego dłoni lśnił złoty szwajcarski zegarek. Facet pił przez całą noc, teraz z wolna dochodził do siebie.

– Hej, moja śliczna, co tak samotnie wędrujesz? – zagadnął niczym doświadczony podrywacz.

Coś w zachrypłym głosie przykuło jej uwagę. Odwróciła się i popatrzyła uważnie. Chytra, jakby szczurza twarz; trochę utył, ale rozpoznała go.

– Dymitr – mruknęła. – Nie sądziłam, że jeszcze żyjesz...

Teraz on drgnął i spojrzał na nią przekrwionymi oczkami.

– Pani – wychrypiał – jestem szczęśliwy, mogąc powitać...

Chciał wstać, ale grawitacja przeważyła i nie zdołał podnieść się z ławki. Na jego fizjonomii odmalował się chytry, służalczy uśmieszek.

– Widziałeś naszego mistrza? – zapytała.

W jego wzroku pojawiło się zrozumienie.

– Nie masz już dość? – Uniósł brew.

Pokręciła głową.

– Dlatego jestem tutaj... – wyjaśniła. – Wróciłam, by go odnaleźć...

– Mieszkasz w Krakowie? – Kiwnęła niechętnie głową. – Nie widziałem starego. Od tamtego dnia.

Bez pożegnania ruszyła dalej. Popatrzył w ślad za nią. W spojrzeniu Dymitra pojawiło się dziwne pożądanie.

Przy ulicy Świętego Tomasza, koło budynku Akademii Muzycznej, natknęła się na urzędującego w tej okolicy ekshibicjonistę, ale widocznie rozpoznał ją z daleka, bo szczelniej otulił się płaszczem przeciwdeszczowym i czmychnął w zaułek. Cóż, niektórzy ludzie nie lubią, gdy się do nich strzela... Spojrzała na zegarek. Ciągle jeszcze miała sporo czasu, ale przyspieszyła kroku.

Szósty zmysł podpowiadał jej, że niebawem coś się wydarzy...


Biblioteka Narodowa projektowana była jeszcze w czasach realnego socjalizmu. Nic więc dziwnego, że w jej zakamarkach przewidziano istnienie kilku nieprzydatnych w obecnych czasach pomieszczeń. Oczywiście postarano się je wykorzystać. W schronie przeciwatomowym po wyburzeniu ścianek działowych znalazły się najcenniejsze starodruki. System kamer, zamontowany przez SB w celu podglądania czytelników, posłużył ochronie do monitorowania czytelni. Dział prohibitów, gdzie w zamyśle architekta pracownicy tajnych służb PRL-u mieli przeglądać zakazane książki produkcji kapitalistycznej, zaadaptowano na czytelnię mikrofilmów...

Blondynka z warkoczem ulokowała się w ściśle tajnym, opancerzonym pomieszczeniu, pierwotnie spalarni książek, których w żadnym wypadku nie należało przechowywać. Pracownicy biblioteki od razu zwrócili uwagę, że to słodkie dziewczę, niemogące liczyć sobie więcej niż dwadzieścia lat, nie jest normalnym gościem. Pojawiła się zupełnie niespodziewanie pewnego jesiennego poranka. Z nieoznakowanej półciężarówki wyładowała sześć metalowych, zaplombowanych kontenerów. Weszła do biblioteki jak do własnego domu. Dysponowała kartą magnetyczną, która otwierała wszystkie zamki. Skrzynki kazała wstawić do nieużywanej spalarni. Na drzwiach zawiesiła tabliczkę z napisem „Wstęp wzbroniony”. Z czytelni zaiwaniła sobie pudełko rewersów.

Nie wszystkie książki zostały wprowadzone do centralnego rejestru komputerowego, więc zaczęła pojawiać się dość regularnie w katalogach. Grzebała w fiszkach, wypisując ogromne ilości zamówień. Co dwie, trzy godziny zachodziła do stołówki. Już na trzeci dzień znano jej zwyczaje na tyle, że gdy tylko pojawiała się w drzwiach, kucharka zaraz zalewała wrzątkiem herbatę. Trzy łyżeczki liściastej Yunan na kubek. Dziewczyna pospiesznie wypijała prawie wrzący napój i wracała do swoich zajęć.

Pracownicy magazynów też pośrednio zetknęli się z tajemniczym gościem. Nieużywana nigdy winda techniczna, prowadząca do spalarni, pewnego dnia ożyła i od razu wypluła z siebie osiemdziesiąt blankietów zamówienia. Na każdym widniała zielona pieczątka oznaczająca bezwzględny priorytet. Teoretycznie takim stempelkiem mógł posługiwać się wyłącznie wąski krąg najwyższych rangą pracowników naukowych biblioteki, ale gdy ci z magazynów zwrócili się z zapytaniem do dyrekcji, uzyskali potwierdzenie. Pouczono ich także, że jakiekolwiek opóźnienia w wykonywaniu poleceń nieznajomej zaowocują wydaleniem z pracy. Poinformowano ich również, by nie zadawali żadnych pytań.

Pracownicy działu reprografii zdziwili się niewąsko, gdy któregoś dnia pojawiła się u ich drzwi. Położyła na biurku zamówienie na wykonanie mikrofilmów ośmiuset roczników starych gazet. Jednak gdy tylko wspomnieli o horrendalnych kosztach, bez słowa wyciągnęła książeczkę czekową.

Strażnicy na portierni przy wejściu służbowym szybko przestali się dziwić. Dziewczyna przychodziła do pracy o siódmej rano. Wychodziła zazwyczaj około dziesiątej wieczorem. Parę razy zdarzyło jej się zostać na noc. Było to sprzeczne z przepisami, więc ochrona zaprotestowała u dyrektora. On jednak skwitował ich wątpliwości bezradnym rozłożeniem rąk.

Pewnego dnia zagadkowa blondynka wytaskała ze spalarni sześć zaplombowanych kontenerów, odesłała ostatnie książki do magazynu, po czym pogwizdując pod nosem, opuściła bibliotekę. Dwaj milczący ludzie o nieruchomych twarzach zapakowali skrzynki do nieoznakowanej furgonetki i tajemnicze dziewczę znikło definitywnie.

Wydział reprografii jeszcze przez trzy tygodnie regularnie wysyłał rolki mikrofilmów do starej spalarni. Drzwi były otwarte, technik kładł szpule po prostu na stole. Co trzy dni cały zapas znikał, choć nikt nie umiał powiedzieć, kto je odbiera ani dokąd wysyła. Po kilku dniach wracały i od razu włączano je do zbiorów czytelni mikrofilmów.

Męska część pracowników, od kiedy zagadkowa dziewczyna przestała pojawiać się w katalogach i na korytarzach, znowu nabrała chęci do pracy... Oczywiście plotkowano na jej temat, jednak nikt nie wiedział nawet, jak miała na imię. Powszechnie sądzono, że to córka kogoś bardzo ważnego pisała pracę naukową. Dyrekcja, swoim zwyczajem, uchyliła się od wszelkich odpowiedzi...


Małe, przytulne mieszkanie. Trochę pieniędzy na koncie w zagranicznym banku, gdzie nikt nie zadaje niepotrzebnych pytań, a lepkie palce ministra finansów nie mają szans sięgnąć. Czego jeszcze można chcieć od życia? Przydałaby się praca zaspokajająca ambicje, przynosząca radość i dająca poczucie obcowania z ludźmi. Na przykład posada w szkole.

Dyrektor prywatnego liceum oderwał wzrok od biurka.

– Czym mogę służyć? – zapytał.

Usiadła na krześle. Skóra wysmagana etiopskim wiatrem trochę ją postarzała, ale nie na tyle, ile by chciała.

– W sprawie ogłoszenia – wyjaśniła. – Szuka pan lektorki języka francuskiego i angielskiego...

– Ma pani kwalifikacje?

Położyła na stole dyplomy poświadczające zdanie egzaminów państwowych. Ostatni wystawiono zaledwie wczoraj.

– Znam biegle angielski, francuski, niemiecki, fusha, amharski, gyyz, mandaryński... – Długo jeszcze mogłaby wymieniać, ale wolała nie odkrywać się aż tak bardzo.

Dyrektor spojrzał znad okularów. Jego wzrok długo badał twarz rozmówczyni zachowującą jeszcze ciągle ciepły kolor pustyni. Twarde mięśnie, prosta sylwetka świadcząca o sile i kondycji. Zamyślił się.

– Ile pani ma lat? – zapytał.

– Dwadzieścia jeden.

– Najstarsze uczennice będą tylko o dwa lata młodsze od pani – powiedział bardziej do siebie niż do niej.

– Dyrektorze, gdy prowadziłam interesy na południu Sudanu, umiałam sobie radzić z przemytnikami wielbłądów, więc ufam, że i z dziewczętami wychowanymi w cieplarnianych warunkach nie będę miała problemów.

Uśmiech przemknął mu przez twarz. Co mógł sobie wyobrazić?

– Potrzebujemy osób z udokumentowanym przygotowaniem pedagogicznym – uściślił. – I najchętniej z praktyką w zawodzie. Kształcenie młodzieży to odpowiedzialne zadanie... I w pewnym sensie trudniejsze niż praca z wielbłądami.

– Mam uprawnienia nauczycielskie – wyjaśniła. – A także dysponuję listem rekomendacyjnym od dyrekcji szkoły w Aksum, gdzie pracowałam.

Położyła mu na biurku dwa dokumenty. Spojrzał w zadumie na robaczki obcego pisma.

– Pani przybywa z...

– Z Etiopii. Mam pozwolenie na stały pobyt oraz podjęcie pracy. Wystąpiłam o naturalizację.

– Kuratorium nie będzie zachwycone. – Z frasunkiem patrzył na papiery. – To po etiopsku?

– W języku amharskim. Po drugiej stronie jest tłumaczenie przysięgłe na gyyz i francuski.

– Zaryzykujemy – podjął decyzję. – Na razie na trzymiesięczny okres próbny. Jeśli sobie pani nie poradzi...

Dziewczyny ze wszystkich epok są w zasadzie podobne do siebie, tylko z pokolenia na pokolenie coraz bardziej dziecinne. Nie będzie żadnych problemów.

– Jakie są pani zainteresowania? – Dyrektor wyjął z szuflady ankietę personalną.

– Turystyka, literatura, teatr...

– Teatr – podchwytuje dyrektor. – W najbliższym czasie organizujemy dwa wypady do Warszawy na przedstawienia.

– „Córka źle strzeżona” i „Jezioro łabędzie” lub „Gizelle” – odgaduje bez wahania.

Jego uśmiech oznacza, że odgadła prawidłowo. Uśmiech ten niesie też inną treść. Nowa nauczycielka zaczyna się dyrektorowi podobać. Trochę za młoda, ale będzie z pewnością znakomitym uzupełnieniem grona pedagogicznego.


Jak można wykorzystać dostęp do bazy danych obejmującej miliony obywateli naszego kraju? Można poszukać znajomych z podstawówki, rozpoznać osoby sfotografowane przypadkowo na wakacjach. Można uprzykrzyć politykom życie, identyfikując ludzi, w których towarzystwie zostali uwiecznieni. Można też realizować pomysły zgoła idiotyczne.

Generał dysponował oczywiście systemami kontroli pozwalającymi mu dyskretnie badać, czym zajmuje się jego podwładna. Szybko zorientował się, że nocami komputer używany jest do wyjątkowo dziwnych celów. Nic z tego, co robiła, nie było jednak nielegalne... Po głębszym namyśle zdecydował, że nie będzie interweniował. Póki wykonywała swoją pracę wzorowo i z zaangażowaniem, mógł przymykać oczy na drobne dziwactwa. Tego wieczoru znowu została na noc w pracy...

Katarzyna Kruszewska zasiada do komputera. Wypija łyk mocnej herbaty. Wstukuje długie i skomplikowane polecenie. Odnaleźć ludzi, którzy zostali sfotografowani w odstępie co najmniej dwudziestu lat, a nadal wyglądają tak samo...

Zadanie nie wydaje się specjalnie trudne, jednak w pamięci bazy znajduje się przeszło miliard różnych fotografii. Znaczny odsetek to zdjęcia zbiorowe... Dziewczyna wstaje. Poprawia warkocz. Loguje się z drugiego stanowiska. Na płytę skanera kładzie fotografie portretu Stanisławy Kruszewskiej kupione w kasie muzeum. Polecenie podobne. Odnaleźć wszystkie zdjęcia. Ignorować daty ich powstania.

Za blokami pamięci stoi łóżko polowe. Można się trochę zdrzemnąć. Komputer jest naprawdę szybki, ale wykonanie takiej pracy zająć musi minimum osiem godzin. Przyniesiona z domu poduszka, szary służbowy koc. Można spać... Aż do rana...

Jest tak zmęczona, że nawet herbata nie przeszkadza jej zapaść w głęboki sen.


Dwa tygodnie od powrotu do Polski. Cały regał wypełniają książki. Podniszczone i nowe, wygrzebane w antykwariatach i kupione w księgarniach. Niektóre to jej starzy przyjaciele. Inne dopiero musi poznać. Na razie osiemset pozycji. Wydanie „Marii” Malczewskiego z 1882 roku ma w środku jej ekslibris. Strony pożółkły, płócienna, złocona okładka uległa wyszmelcowaniu, ale przyjemnie jest trzymać to w ręce. Nie przywiązywała nigdy specjalnej wagi do otaczających ją przedmiotów. Wyjątek stanowiły tylko szable – pamiątka... Na głowni jednej z nich ciągle jeszcze widać rdzawy zaciek. Nie lubiła wracać myślą do tamtych spraw.

Teraz z książeczką w dłoni siedzi na szerokim parapecie. Odczytuje na głos ulubione ustępy. Jej myśli leniwie krążą wokoło wszystkich księgozbiorów, które kiedyś zgromadziła. Gładzi w zadumie wytarty grzbiet książki. Za trzy, może cztery lata trzeba będzie znowu opuścić Kraków. Już czuje smutek przed rozstaniem. Lubi to miasto. Ale nie może zostać. Książka... Może zabierze ją ze sobą?


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Kuzynki

Подняться наверх