Читать книгу Aparatus - Andrzej Pilipiuk - Страница 3

Оглавление

Za kordonem. Lwów

Lato dobiegało końca. Porucznik Zygmunt Winnicki obudził się przed szóstą. Słońce stało już wysoko, jego promienie sączyły się przez niedokładnie zaciągnięte story. Blask wydobywał z półmroku żelazne łóżko zasłane przydziałowym kocem, stolik i leżącą na nim kartkę...

Oficer jęknął. Zza okna dobiegały tupot i pokrzykiwania. Anglicy ćwiczyli musztrę. Budynek zajmowany dotąd przez Polaków był prawie pusty. Czasem tylko echo niosło stukot podkutych oficerek. Zaświadczenie o demobilizacji leżało, tak jak je rzucił, na podłodze.

Jeszcze przez trzy miesiące będzie dostawał żołd. A potem? Wracać do kraju? Do Polski? Do jakiej Polski?

Uderzył z wściekłością pięścią w ścianę.

– Sprzedali nas zawszeni judasze...

Zerwał się na równe nogi. Przeszedł po pokoju. Wracać? Dokąd? Do domu? Lwów już po raz drugi znalazł się pod sowiecką okupacją. Tym razem chyba na zawsze... O tym, co czerwoni wyrabiali podczas pierwszej, wiedział. Nasłuchał się opowiadań ludzi od Andersa. Widział niegojące się odmrożenia, blizny po śledztwach, które przeszli w kazamatach NKWD. A to przecież i tak byli ci szczęściarze, którym udało się wyrwać z piekła. Trzy czwarte jego kolegów z podchorążówki spoczywało w bezimiennych mogiłach Katynia i zapewne w innych podobnych miejscach. Więc co? Jechać do Polski? Do śmiesznego okrojonego kraju... zarządzanego przez komunistów, okupowanego przez Sowietów, wydanego na pastwę NKWD i podlegającym mu służb złożonym ze zdrajców... Co go tam spotka?

Zostać tu? Ponoć część Polaków ma być wcielona do powstających właśnie służb wartowniczych.

– Broniliśmy ich przed szkopami, a teraz mamy robić za dozorców w magazynach – prychnął.

Więc co ma robić? Poszukać roboty w cywilu? Jest kawalerzystą, może pracować w ujeżdżalni, w cyrku, furmanów tu nie potrzebują... A może trzeba jechać gdzieś dalej? Do Brazylii karczować dżunglę, do Argentyny wypasać krowy w pampasach? A może do USA, choć oni bardzo niechętnie patrzą na nowych imigrantów.

Kartka leżała na biurku tak jak wczoraj.

Mam dla Ciebie interesującą propozycję. Jeśli chcesz poznać szczegóły, bądź jutro o osiemnastej w holu hotelu Intercontinental.

St. Ulam

Zygmunt ziewnął. Stanisław Ulam... Pamiętał go dobrze, chodzili razem do szkoły. Świetny matematyk, ale jego szczurza twarz i lizusowski charakter nie wzbudzały sympatii. W dodatku tkwiło w nim jakieś dziwne cwaniactwo. Z drugiej strony... Od tak dawna nie spotkał żadnego krajana, a to przecież nieomal przyjaciel.

„Czego chce? Dowiedział się przypadkiem, że tu jestem?” – rozważał. „Nie, to przecież teraz wielka szycha... To nie przypadek. Szukał mnie? Po co? Iść czy nie iść? Może jednak trzeba. Zrobił karierę w Ameryce, może byłby w stanie mi pomóc, jeśli zdecyduję się tam wyjechać? W końcu obaj jesteśmy ze Lwowa. Żydek i batiar, śmiechu warte...”

– A gdybym się kiedyś urodzić miał znów, to tylko we Lwowie – zanucił pod nosem.

Roześmiał się i splunął przez okno.

– Jeszcze nie umarłem – mruknął.


Spotkanie z Ulamem, jak się okazało, nie było tak proste. W holu hotelu Intercontinental czekało dwóch amerykańskich oficerów. Przywitali Zygmunta bardzo uprzejmie, po czym wsadzili do samochodu z przyciemnionymi szybami i długo krążyli po Londynie. Wreszcie wjechali na dziedziniec jakiejś instytucji. Potem, nagle tracąc dotychczasową uprzejmość, dokładnie go zrewidowali. Dopiero upewniwszy się, że nie ma przy sobie żadnej broni, poprowadzili go niekończącymi się korytarzami.

„Durnie” – myślał, maszerując po grubym dywanie. „Szkolono mnie w walce wręcz. Scyzoryk mi zabrali, a przecież gdybym tylko zechciał, mógłbym Ulamowi skręcić kark i byłoby po zabawie...”

Wreszcie z ukłonem otworzyli drzwi i wpuścili go do sporego saloniku. Stół nakryto dla dwu osób. Przy kominku stał Staszek. Postarzał się przez te dziesięć lat, ale Zygmunt poznał go od razu.

– Witaj – odezwał się fizyk, idąc w stronę gościa. – Przepraszam za te formalności, ale dla Amerykanów jestem na tyle ważny, że wolą dmuchać na zimne...

Zygmunt ścisnął dłoń kolegi.

– Wiem, jaki jesteś ważny. – Wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. – Widziałem cię w gazetach na zdjęciach prezentujących uczestników projektu Manhattan – powiedział. – Dedukuję zatem, że to twoje obliczenia wsparły program budowy bomby atomowej. Skoro pojawiasz się tu incognito, a nasi przyjaciele przywiązują tyle wagi do twego bezpieczeństwa, pewnie nie spocząłeś na laurach i szykujecie już następną niespodziankę... Jednak jeśli szukacie pilota, który zrzuci tę niespodziankę na przykład na Moskwę, to pomyliłeś adresy. Ja jestem kawalerzystą, nie lotnikiem...

– Coś szykujemy – powiedział powściągliwie Ulam. – Nawet niejedno. Ale ty jesteś mi potrzebny nie jako lotnik czy żołnierz, tylko raczej jako przyjaciel i człowiek ze Lwowa.

„No, z tą przyjaźnią to ciut przesadził...” – Zygmunt uśmiechnął się sarkastycznie w duchu.

– Brzmi ciekawie... – rzucił, by podtrzymać rozmowę.

– To, co zaraz powiem, jest tajne. Ściśle tajne. Musisz podjąć decyzję, czy w ogóle chcesz o tym wiedzieć. Jeśli nie chcesz, po prostu zjemy sobie, wypijemy i powspominamy młodość.

– Czy...

– I oczywiście informacja ta w żadnym wypadku nie może wyjść poza te mury.

– Jestem gotów.

– Szukam człowieka, który wykona dla mnie pewne zadanie. W tym celu konieczna będzie wizyta we Lwowie.

Serce Zygmunta uderzyło tak mocno, że poczuł ból przeszywający klatkę piersiową.

– Co dokładnie trzeba zrobić? – zapytał. – I dlaczego wybrałeś mnie? Nie macie przeszkolonych szpiegów, agentów...

– Dlatego, że znasz miasto jak własną kieszeń, a do tego liznąłeś trochę fizyki i zacząłeś studia inżynierskie. Powiedzmy, że trzeba odnaleźć pewne urządzenie. Dość spore, więc jego wywiezienie nie będzie możliwe. Należy zatem wykonać na miejscu dokumentację, a oryginał zniszczyć, by nie dostał się w ręce Sowietów.

– Oryginał, czyli co?

Ulam zawahał się na chwilę.

„Nie ufa mi” – zrozumiał Zygmunt.

– Generator elektryczny o nowatorskiej konstrukcji – powiedział wreszcie fizyk jakby niechętnie. – Efekt prac Grupy Delta.

– Nigdy nie słyszałem o takiej organizacji. – Wzruszył ramionami i parsknął: – Mam się przedostać za kordon i włamać do sowieckiego laboratorium? Chyba trochę przeceniasz moje możliwości. Do tego potrzeba zawodowego szpiega. Takiego jak z waszych powieści po dziesięć centów...

– Ależ nic z tych rzeczy. Grupa Delta nie istnieje od mniej więcej dwudziestu lat. Pomysłodawcą był generał Rozwadowski. Miał bardzo dalekosiężne pomysły na totalne przezbrojenie polskiej armii. Doceniał też osiągnięcia nauk technicznych i rozważał, jak można by je wykorzystać. Przypuszczalnie stworzył kilka ściśle tajnych zespołów, które nad tym pracowały. Lwów nie był jedynym ośrodkiem.

– Delta... – zadumał się Winnicki. – Na ile pamiętam grecki alfabet, istniały jeszcze co najmniej trzy. Alfa, beta...

– To bez znaczenia. Robiły zupełnie co innego.

– A członkowie Grupy Delta?

– Żyje już tylko jej najmłodszy zidentyfikowany przez nas uczestnik, matematyk Stefan Banach.

– Zatem trzeba przedostać się do Lwowa, odnaleźć go i o wszystko zapytać. Dlaczego nie zrobicie tego poprzez amerykańską agenturę?

– Próbowaliśmy. Nie bardzo chciał rozmawiać z naszymi wysłannikami. Zasłaniał się złożonymi przed laty przysięgami. Nie będę owijał w bawełnę. Mój dawny mistrz umiera na raka.

– Z jakiego powodu ta grupa została rozwiązana?

– Aresztowanie generała, śmierć Szczepanika i wkrótce potem Rychnowskiego zakończyły jej działania. Zabrakło najtęższych mózgów, zabrakło wsparcia ochrony aparatu państwowego. Wreszcie ktoś w sztabie generalnym podjął decyzję o zamknięciu projektu. Ale wcześniej zdołali dokonać naprawdę sporo.

– Prądnica...

– Bez względu na wszystko, nie może wpaść w ręce Sowietów. Twoje zadanie jest proste. Namierzyć, wykonać dokumentację, sfotografować. Jeśli się da, wymontować najważniejsze elementy. Resztę zniszczyć.

– Dlaczego to aż takie ważne? – zapytał wprost porucznik.

– Bo... to coś w rodzaju perpetuum mobile. Zupełnie nowatorska konstrukcja. Niezwykła. Pracuje na całkiem innych zasadach niż dotychczasowe aparaty. Wykorzystuje rozwiązania, które... – nie dokończył. – Pozyskuje energię... – raz jeszcze zawahał się. Przeszedł kilka kroków. – Pozyskuje elektryczność z grawitacji kosztem niewielkiej deformacji czasoprzestrzeni – wypalił wreszcie.

– Proszę!?

– Działa niezależnie, bez konieczności dostarczania z zewnątrz paliwa. Banach, jeśli nawet coś wie, nic nam już nie powie. Musisz samodzielnie ustalić, gdzie to ukryto.

– Powinienem mieć więcej danych. Nazwiska, adresy... Jakiś punkt zaczepienia.

– Z tego, co udało się nam ustalić, wiem, że do grupy należał profesor Steinhaus, też matematyk. Ale mózgiem był inżynier Franciszek Rychnowski, być może również Szczepanik, a niewykluczone, że i jego synowie, choć chyba raczej byli na to za młodzi. Wszyscy poza Banachem już nie żyją.

– Rychnowski? Ten wariat!?

– Tak, właśnie ten. I nie uważaj go za wariata, nawet jeśli niektóre z jego pomysłów były kontrowersyjne... To wybitny umysł. Jeśli przy okazji akcji uda ci się zabezpieczyć dodatkową dokumentację ich prac, wypłacimy sutą premię.

– Premię...

– Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach... Ale oczywiście za pomyślne wypełnienie misji...

– Nie jestem dżentelmenem, tylko synem lwowskiego batiara – uśmiechnął się Zygmunt. – Mój ojciec dorobił się w czasie wojny, sprzedając Rosjanom wódkę na szklanki.

– Wywiad USA gotów jest wyłożyć trochę pieniędzy za ten wynalazek. Powiedzmy, dla ciebie jakieś sto tysięcy dolarów, jeśli oczywiście dokumentację wykonasz na tyle starannie, że urządzenie uda się odtworzyć w Ameryce. Za wszelkie papiery dotyczące innych badań dorzucą drugie tyle. Co najmniej drugie tyle.

Zygmunt zamilkł zaskoczony oszałamiającą wysokością kwoty. Fiuuu... To aż tyle płaci się szpiegom!?

– Jak przedostanę się do miasta? – zapytał, przechodząc do konkretów. – I jak mnie stamtąd ewakuujecie? Lekarz orzekł, że...

– Wiem. Po uszkodzeniu stawu biodrowego musiałeś przerwać trening cichociemnego. Nie martw się, nie będziemy zrzucali cię ze spadochronem.

– Jak zatem...

– Lwów jest w tej chwili miastem prawie zamkniętym dla cudzoziemców. Trwa masowe wysiedlanie Polaków, zdaje się, że Sowieci wolą, by nikt postronny się temu nie przyglądał. Działa tam jedynie misja szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Ale na przełomie października i listopada we Lwowie organizowana jest międzynarodowa konferencja poświęcona kolektywizacji rolnictwa. Pojedziesz jako obywatel USA.

– Już widzę, jak mnie wpuszczą.

– Jako członek Komunistycznej Partii USA – uściślił.

– To jest taka? – Zygmunt wytrzeszczył oczy.

– Ano jest. Przynajmniej na razie. Są w USA myślący ludzie, którzy już zastanawiają się, jak zrobić z hołotą porządeczek. W każdym razie możemy podstawić cię jako delegata tej jaczejki na zjazd miłośników kołchozów.

– Jeśli wykonam zadanie...

– Przekażesz dokumentację wskazanym ludziom i spokojnie pojedziesz do USA. Obywatelstwo załatwię ci od ręki. Będziesz sobie siedział i robił, na co masz ochotę. Zechcesz pracować, też nie będzie z tym kłopotu. No to jak będzie? Pojedziesz? – Spojrzenie Stanisława zmiękło.

Do tej pory przekazywał instrukcje. Teraz prosił. Zygmunt zawahał się. Myśli tłukły mu się w głowie. Jechać... Czemu nie? Zobaczy raz jeszcze swoje miasto... Może przy okazji uda mu się ustalić, co naprawdę stało się ze stryjkiem. Może jakimś cudem odnajdzie kuzynkę Martę... A jeśli zrobi się niebezpiecznie? Co najwyżej nie wykona zadania. Przecież go nie rozstrzelają.

Ulam nie naciskał. Czekał cierpliwie na decyzję.

– Pojadę.

Aparatus

Подняться наверх