Читать книгу Czerwona gorączka - Andrzej Pilipiuk - Страница 3

Оглавление

Gdzie diabeł mówi dobranoc

Wiadomości oglądałem jednym okiem. Pokazywali stację regulacji klimatu gdzieś w Arizonie i ciała dwu mężczyzn zastrzelonych przez policję. Denaci mieli długie czarne brody, ubrani byli niby po naszemu, ale jakoś tak... staroświecko. Facet w mundurze pokazywał ich broń, osobliwe archaiczne flinty z zamkami skałkowymi.

– ...przypuszczalnie obaj zastrzeleni należą do sekty ortokoranistów i przybywają z Eurabii. – Dziennikarz rozmawiał z rzecznikiem prasowym miejscowej delegatury FBI. – Na ile udało się do tej pory ustalić, przebyli pieszo około tysiąca kilometrów, które dzielą nas od wybrzeża. Znaleźliśmy zatopioną na płytkiej wodzie dwuosobową żaglówkę, którą prawdopodobnie pokonali Atlantyk.

Przebitka na niedużą, mocno wysłużoną łajbę wyciągniętą na brzeg. Szczęka lekko mi opadła. Ja bym czymś podobnym nie wypłynął nawet na jezioro.

– Jaki był ich cel?

– Tu, w Arizonie, mieści się ranczo Nowy Watykan, w którym od kilku lat rezyduje były informatyk korporacji Radium, niejaki Otto Kaszkovsky, katolikom znany jako papież Paweł VII.

Dali następną przebitkę, tym razem z materiałów archiwalnych. Grupa w dziwnych czerwonych kapeluszach z frędzlami wchodzi do sporej szopy. Drzwi zamykają dwaj mężczyźni w pasiastych spodniach i wdziankach o niebywale staromodnym kroju, krzepko dzierżący halabardy. Kolejna przebitka – kilkutysięczny tłum obozujący wokół ranczo, z komina szopy unosi się biały dym.

– Co ich skłoniło do podjęcia próby zamachu na tego człowieka? – zapytał dziennikarz.

– Przypuszczamy, że ma to związek z jego wypowiedzią sprzed dwu lat, kiedy to postulował podjęcie akcji zbrojnej przeciw Eurabii i rekatolicyzację istniejących tam szejkanatów – wyjaśnił agent.

Holościana zamigotała błękitem. Wczep zawsze mi trochę szwankował, więc pstryknąłem pilotem. Na ekranie pojawiło się wnętrze centralnego archiwum, korytarz długi na kilometr, dziesiątki stalowych regałów zastawionych teczkami, skoroszytami, pudłami i opasłymi tomami akt. Peter jak zwykle krzywo ustawił kamerę wideofonu.

– Witaj, Anzelmie. – Wykonał ceremonialny ukłon. – Mógłbym złożyć ci wizytę?

– Nie ma sprawy. Kiedy?

– Dziś wieczorem. Wydaje mi się, że trafiłem na coś naprawdę ciekawego. Znajdziesz godzinkę? Albo może dwie?

– Dla ciebie zawsze. – Zakreśliłem w powietrzu gest braterstwa. – Zjemy, wypijemy, pogadamy. Masz jakieś życzenia?

– Gdybyś mógł zdobyć trochę prawdziwego mięsa. – Uśmiechnął się z zażenowaniem. – Przejadła mi się ta mielonka z kultur tkankowych.

– Nie ma sprawy.

– A zatem będę o szóstej.

Mój kuzyn Peter był dziwnym typkiem. Chudy, można by powiedzieć „zasuszony”, choć to słowo nie pasowało do dwudziestolatka. W zasadzie w naszej korporacji potrzebny był jak piąte koło u wozu, ale cóż – w końcu rodzina. Potrzebny czy nie, prawa dziedziczenia i prawo przodków nakazywały go zatrudnić. Wielki Ojciec dopiero po trzech miesiącach wymyślił mu sensowne zajęcie – wysłał do archiwów i kazał szukać informacji genealogicznych. W wolnych chwilach chłopak miał się zajmować badaniem historii firmy. Można powiedzieć, że z całej Rodziny tylko ja potrafiłem docenić walory nieprzeciętnego umysłu.

Moje zadania polegały na poszukiwaniach dawnych złóż ropy naftowej. Szyby, które nasi przodkowie porzucili przed dwustu czy dwustu pięćdziesięciu laty, były dla firmy bezcenne. Marnotrawni byli ci dawni Amerykanie, choć po prawdzie nie mieli zbyt dobrych technologii wydobycia. Z górotworów, które uważali za całkowicie wyeksploatowane, byliśmy w stanie wycisnąć jeszcze miliony galonów ropy, tak potrzebnej w produkcji polimerów. Niedoceniany przez Wielkich Szefów humanista Peter bardzo mi się przydawał. Podczas gdy inni gonili w piętkę, ryjąc na terenie działania dawnych gigantów, ja po cichu i bez rozgłosu wwiercałem się w miejsca wskazane przez kuzyna.

Buszowaliśmy na polach naftowych czynnych pod koniec dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku. Gdy konkurenci musieli się zadowolić złożami wyeksploatowanymi w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach, my regularnie trafialiśmy na takie, gdzie w piaskowcach pozostawało dziesięć, czasem nawet piętnaście procent pierwotnych zasobów cennego surowca. Dwa razy trafiły się nawet dwudziestoprocentowe. Wyniki finansowe pozwoliły mi na szybki awans – w wieku niespełna trzydziestu lat byłem człowiekiem numer dwadzieścia siedem w firmie. Jeśli dobrze pójdzie, przed pięćdziesiątką mam szansę zostać najmłodszym w historii członkiem Rady.

Kuzyn pojawił się punktualnie. Podjąłem go godnie, pieczenią z renifera i trzydziestoletnim czerwonym winem kalifornijskim. Spałaszował z pół kilograma mięsa, a potem z kieliszkiem w dłoni podszedł do okna. Dłuższą chwilę patrzył na pogrążający się w mroku krajobraz.

– Lasy Zachodniego Teksasu – mruknął. – Ileż w tym poezji... Zwłaszcza teraz, jesienią.

– Pozytywny efekt mieszkania na peryferiach miasta. – Wzruszyłem ramionami. – Jeśli ci się tu podoba, w sąsiednim budynku jest kawalerka do kupienia. Od ręki, okazyjnie, tylko szesnaście milionów dolarów.

Skrzywił się lekko, po jego twarzy przebiegł cień.

– Jeśli nie masz tyle, załatwię ci kredyt.

– Odsetki by mnie zjadły. Zresztą nie wiem, czy długo zagrzeję tu miejsce. Być może niebawem przyjdzie pora wyruszyć na misję.

Oczy zabłysły mu wewnętrznym ogniem, jak zawsze, gdy wspominał o swojej religii.

– Opowiadaj – zachęciłem.

– Włącz urządzenia antypodsłuchowe – polecił. – Pogadamy o czymś naprawdę ciekawym.

Pstryknąłem pilotem. Szyby zmętniały, ściany zaczęły delikatnie wibrować.

– Wiem, gdzie jest ropa – zaczął bez wstępów. – Wielka ropa i w doskonałym gatunku. Na lata, może nawet dziesięciolecia eksploatacji.

Spojrzałem na niego spod oka. Stał, nadal patrząc przez okno. Wreszcie odwrócił twarz w moją stronę. Nie żartował. Nigdy nie żartował.

– Czy to pewne? – zapytałem.

Jak do tej pory nie pomylił się ani razu, choć w kilku przypadkach zdobyte dane okazały się niekompletne. Nie jego wina, bałaganiarscy byli nasi przodkowie i tyle.

– Venture capital. Złoża, o których myślę, nie zostały zbombardowane akerogenem, ale zawsze istnieje ryzyko infekcji. Trzeba pojechać i zrobić kilka odwiertów.

– Daleko?

– Jak cholera. – Wyszczerzył zęby. – Jednak powinno się kalkulować. Zresztą od liczenia ty tu jesteś.

– Głęboko?

– Tysiąc osiemset metrów mniej więcej.

Bywało lepiej, bywało gorzej. Uruchomiłem hologlobus. Przed nami przesuwała się plastyczna mapa Bliskiego Wschodu. Arabia Saudyjska, Kuwejt, Irak... Ich złoża zostały zainfekowane jeszcze w dwa tysiące trzydziestym czwartym akerogenem – bakteriami wyhodowanymi w amerykańskich laboratoriach, rozkładającymi cenny surowiec na dwutlenek węgla i temu podobne bezużyteczne związki. W Kazachstanie niezwykle rzadko trafiały się czyste miejsca, ale tam siedziała nasza konkurencja.

– Źle szukasz – powiedział, biorąc pilota do ręki.

Dolałem Peterowi wina.

– Wschodnia Eurabia, południowo-wschodnie pogranicza szejkanatu Lechistan – podpowiedział, przesuwając holo. – Ziemie dawniej określane jako Małopolska.

– Aha... – Popatrzyłem na obraz regionu. – Dużo tam tego wydobywano?

– Nieszczególnie. Ważne jest co innego. Po zbombardowaniu pól naftowych na Bliskim Wschodzie złoża na interesującym nas terenie zostały zbadane, jednak do eksploatacji nie doszło, bo już w dwa tysiące trzydziestym siódmym powstała tam Islamska Republika Ludowa. Przez co najmniej sto lat pies z kulawą nogą się tym nie interesował.

– Czekaj... – Nigdy nie byłem zbyt mocny z historii. – Ta Republika Ludowa to byli talibowie?

– Ortokoraniści.

Milczałem, trawiąc informacje. Ortokoraniści, muzułmańscy fundamentaliści. Tacy jak ci dziś zastrzeleni w Arizonie. Ci najgorsi, najbardziej fanatyczni, stanowiący obecnie nie więcej niż jedną trzecią wszystkich muzułmanów.

– Żadnej elektryczności, żadnych silników spalinowych, żadnych wczepów biocybernetycznych – mówił Peter, patrząc na mapę. – W porównaniu z nimi nasi amisze to dalece zaawansowana cywilizacja techniczna.

– Hmm... – Zadumałem się głęboko.

– Mamy więc kraj, który na dziesięć lat pogrążył się w chaosie straszliwej wojny domowej, a potem został wraz z resztą Europy podporządkowany ich prawom. Aż do dzisiaj. Kraj cofnięty w rozwoju do średniowiecza. Kraj, który nie potrzebuje większości surowców notowanych na międzynarodowych giełdach i który nie uznaje żadnych kontaktów handlowych z resztą świata tymi surowcami zainteresowaną.

– Ale obecnie...

– Nowy kalif dwanaście lat temu ogłosił zakończenie polityki izolacji Eurabii. Stosunki dyplomatyczno-handlowe zostały nawiązane dopiero przed sześciu laty. Można już robić z nimi interesy. Szejkanat Lechistan to główny dostawca węgla kamiennego dla naszego przemysłu farmaceutycznego – wyjaśnił. – Nasi biznesmeni już tam buszują, lecz jeśli w to wejdziemy, będziemy pierwsi w kolejce do ropy.

– Węgiel łatwiej wydobyć niż ropę.

Rzeczywiście, venture capital. Ale kto wie.

– Na razie przynajmniej nie mamy żadnej konkurencji – dodał. – Bardzo niewiele firm gotowych jest podjąć ryzyko. No i jest jeden problem, ci zakichani ortokoraniści nie potrzebują większości naszych towarów. Z procesorów mogą zrobić biżuterię dla żon, leczenie chorych jest zabronione, bo cierpienie Allach zsyła jako karę za grzechy.

– Więc i naszych leków nie wezmą... To czym im zapłacimy? Kosmetykami?

– Złotem. Tym z kanadyjskich kopalni. Tu masz dane dotyczące wydobycia surowców w dawnej Polsce i zeskanowany pamiętnik inżyniera, który pracował przy badaniach, a potem uciekł do USA. – Podał mi kryształ pamięci. – Przejrzyj sobie w wolnej chwili. Będę leciał, nadchodzi godzina modlitwy wieczornej.

Pożegnałem go mocnym uściskiem dłoni. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi windy, uruchomiłem komputer. Małopolska... Obecnie szejkanat Lechistan. Holościana rozjarzyła się blokami informacji. Najbardziej izolowana, najbardziej konserwatywna część Eurabii. Pierwsze inwestycje amerykańskie przed rokiem. Główne produkty eksportowe: węgiel kamienny, len, drewno. Cła wywozowe, lista firm, dokumenty wymagane, koncesje.

Władze szejkanatu, jak się okazało, wydawały zezwolenia na poszukiwania kopalin. Kilkanaście miesięcy temu spółka Radium z Kalifornii badała tam resztki złóż uranu, konsorcjum Cuprum Mines z Kanady nawet posiadało tam świeżo uruchomioną małą kopalnię azurytu. Ropa...

Załóżmy, że jest tam ropa w ilościach pozwalających na kilkuletnią eksploatację. Czy da się ją wywieźć? Rurociągi? Kiedyś może i były. Po dwustu latach można o nich zapomnieć. Cysterny? Odpada. W krajach ortokoranistycznych używanie silników spalinowych jest zakazane. Z drugiej strony jakoś muszą transportować węgiel ze Śląska do terminali okrętowych w Al-Gedanija. Wozami zaprzężonymi w woły? Mało prawdopodobne.

Znów wywołałem hologlobus. Powiększyłem mapę. Eureka! Kraj przecinały na krzyż dwie linie kolejowe. Jedna wiodła z Nowego Kairu w Zjednoczonej Republice Germańskiej do El-Moskwija. Druga przecinała szejkanat z północy na południe. Zapewne nią transportowano węgiel i inne surowce w stronę morza. Sczytałem kryształ pamięci.

Surowiec wydobywano kiedyś w miejscowości o nazwie Ropienka. Duże, niewyeksploatowane złoża namierzono na południowy wschód od osady. Do Al-Krakau i linii kolejowej około sześćdziesiąt kilometrów. Taki odcinek da się od biedy pokonać wozami zaprzężonymi w konie. Chyba żeby złoże okazało się naprawdę bogate, wtedy można by się pokusić o budowę rurociągu przesyłowego, rozmarzyłem się.

Opłacalność inwestycji? Nie znałem cennika frachtu kolejowego w Eurabii ani w szejkanacie, ale skoro kalkuluje się wywóz węgla, to tym bardziej opłaci się przewóz dziesięciokrotnie droższej ropy.

Tak czy inaczej, można pomyśleć o tym na poważnie. Przerzucić na miejsce świdry, małą stację diagnostyczną, radar geologiczny... Diabli nadali. Cztery, może pięć ton sprzętu. Jak go dostarczyć na miejsce? Wrzuciłem zapytanie do Sieci. No proszę, była firma lotnicza, która od czasu do czasu realizowała loty z Islandii do Eurabii. Sprawdziłem cennik i włosy lekko stanęły mi na głowie.

Drogą morską? Uuuu... Wyłączne prawo wpływania na Morze Fatimy miały okręty należące do Carboenergetic. No to kicha. Nasze korporacje przed kilkudziesięciu laty stoczyły małą wojenkę. Choć oficjalnie panował pokój, nie lubili nas chyba jeszcze bardziej niż my ich. Czyli trzeba samolotem. Skontaktowałem się z magazynierem i złożyłem zamówienie na sprzęt. Najbliżej Islandii była ekspozytura firmy w Ottawie. Skompletowanie wyposażenia mogło potrwać najwyżej trzy dni.

Dochodziła jedenasta wieczorem, kiedy zadzwoniłem do Petera. Jeszcze nie spał.

– Wchodzę w to – powiedziałem, gdy tylko zobaczyłem go na ekranie. – Pojedziesz ze mną?

– Tak. Kiedy?

– Kończę załatwiać transport. Myślę, że najwcześniej w przyszłą środę. Muszę jeszcze wpaść na kurs załadować sobie pod elektrohipnozą arabski. Ze trzy, może cztery seanse będzie trzeba poświęcić. I ty też powinieneś.

– Jasne. Będę gotów na czas. – Na jego twarzy odmalowała się niespodziewana ulga, jakby jakiś ciężar spadł mu z serca. – Załatwię tylko jutro kilka spraw...


Wiał ostry północny wiatr, zacinał śnieg. Podkręciłem ogrzewanie w kurtce i schowałem się za ciężki betonowy blok. Wzdłuż lotniska ciągnął się długi rząd fundamentów wyrzutni. Ktoś pojawił się obok mnie. Peter.

– Robi wrażenie, no nie? – Uśmiechnął się, klepiąc ścianę zasłaniającą nas od wiatru.

– Robi. To pozostałości bazy rakietowej? – upewniłem się. – W tym gruzowisku ciągle są setki ton żelaznych zbrojeń. I to z naprawdę niezłego...

– Pomyśl o tym raczej jak o zabytku, a nie o surowcu do recyklingu – ofuknął mnie. – Przed dwustu laty między innymi tu trzymano rakiety z głowicami atomowymi gotowymi do odpalenia, gdyby talibowie coś kombinowali.

– Część systemu obronnego „Północny Pierścień”. – Gdzieś mi się kołatały wiadomości z lekcji historii. – Ile czasu to trwało? To znaczy jak długo tu stacjonowali?

– Prawie pięćdziesiąt lat. Nasi przodkowie przez dwa pokolenia żyli w strachu przed rakietami ze Wschodu. Mieliśmy ogromne szczęście, że ortokoraniści wyrżnęli wreszcie talibów. Gdyby nie to, cholera wie co by się mogło stać.

Popatrzyłem na złomy betonu z dużo większym szacunkiem.

– Jutro znajdziemy się w średniowieczu – powiedział Peter. – Jesteś gotów?

Wzruszyłem ramionami.

– Gdy byłem w twoim wieku, pracowałem już przy odwiertach w Afryce i na Antarktydzie. Bywało, że miesiącami siedzieliśmy w namiotach, gotując sobie na kostkach paliwa zupy z koncentratu. Trudne warunki to dla mnie nic nowego. Martw się raczej o siebie. Nieczęsto opuszczałeś archiwa.

– Martwię się. Ale Bóg jest po naszej stronie.

– Jeśli interesuje się wydobyciem ropy – zażartowałem.

– Helikopter wyląduje za kilka minut – zmienił temat, ale w spojrzeniu kuzyna wyczytałem naganę.

Rzeczywiście, chwilę potem na resztki pasa startowego usiadła ciężko wiekowa wojskowa maszyna. Popatrzyłem na pociemniałe ze starości burty, porysowane szybki iluminatorów i zaślepione strzelnice. Kojarzyłem ten model. Mój ojciec latał na takich w czasie wojny z Meksykiem.

Widocznie dwadzieścia, może trzydzieści lat temu wojsko spisało helikopter ze stanu i od tego czasu służył prywatnej firmie. Ciekawe, jaki został mu resurs przebiegu reaktora? Pracownicy lotniska uruchomili automatyczne wózki. Tylny właz otworzył się i nasze kontenery jeden po drugim zaczęły znikać we wnętrzu luku bagażowego. Spojrzałem na zegarek.

– Mamy jeszcze jakieś dwadzieścia minut – uspokoił mnie Peter. – Zresztą nie odlecą bez ciebie.

Co fakt, to fakt.

Poszedłem do kantyny i kupiłem jeszcze trochę rzeczy na drogę. Gdy wróciłem, Peter rozmawiał z jakimś staruszkiem, ciężko wspartym na lasce. Mężczyzna miał ze sto dwadzieścia lat. Na spłowiałym kombinezonie widniało kilka baretek. Jedną rękę zastępowała mu cybernetyczna proteza.

– Pan Anzelm? – Ścisnął mi prawicę. – Mam na imię Otto, jestem głównym pilotem.

– Miło mi. – Przywitałem się z uśmiechem, mimo że poczułem ukłucie niepokoju.

Człowiek w tym wieku, nawet przy neurowspomaganiu, nie powinien chyba siadać za sterami? Z drugiej strony, jeśli latał od lat, musiał mieć ogromne doświadczenie.

– Ile czasu potrwa lot do El-Gammel? – zapytałem głównie po to, by przerwać kłopotliwe milczenie.

– Kilkanaście godzin – wyjaśnił. – Muszę trzymać się korytarza wyznaczonego przez punkty namiarowe. Kalif wydał bardzo surowe przepisy ruchu.

– A mają nas czym zestrzelić, gdybyśmy zboczyli z trasy? – zażartowałem.

– Kto ich tam wie.

Najwyraźniej wziął moje pytanie serio.

– Kilka załóg przepadło w Eurabii. Brudasy – nawet się nie zająknął, używając tak rasistowskiego określenia – może i udają zacofanych, ale widywałem w czasie służby rzeczy, które temu przeczą. Najprostszy przykład: niby nie wolno im używać elektryczności, jednak zagłuszają sygnały radiowe tak skutecznie, że nawet łącza satelitarne nie chcą działać. W każdym razie lepiej nie ryzykować.

Wsiedliśmy do kabiny. Drugi pilot okazał się niemal stuprocentowym cyborgiem. Z dawnego ciała została mu tylko głowa. Ciekawe, czemu nie wybrał eutanazji.

Stary uruchomił reaktor i silniki zagrały. Startowaliśmy tradycyjnie, na sprężonym powietrzu, dopiero kilometr nad lądowiskiem odpalił silniki plazmowe. Sądząc po migających kontrolkach, reaktor był na ostatnich nogach...


Wystartowaliśmy późnym popołudniem. Teraz była noc. Mknęliśmy nad rozległą powierzchnią wysrebrzoną światłem księżyca. Morze Fatimy, kiedyś nazywane Bałtykiem. Przed nami ciemną kreską rysował się ląd. Tam w dole nie widać było żadnego światła. Elektryczność to dla tych wariatów jeden z przejawów istnienia Złego.

Bywałem w dżunglach Ameryki Południowej, robiłem odwierty na lodowcach. Parokrotnie w życiu znalazłem się w miejscach, z których do Webnetu musiałem logować się przez przekaźniki stratosferyczne. Ale w tak dzikim miejscu jak Lechistan jeszcze nigdy.


Śmigłowiec podchodził do lądowania w gęstej mgle. Gdzieś tam w dole było lotnisko, piloci odnaleźli je jedynie dzięki namiarowi archaicznej radioboi. Zapewne mieli w kabinie kamery termowizyjne. My siedzieliśmy, patrząc w okno, za którym przetaczały się kłęby mlecznobiałych oparów. Dopiero jęk amortyzatorów oznajmił nam, że zetknęliśmy się z ziemią.

Opodal miejsca lądowania wznosiły się stare budynki. Pokryte liszajem ściany, kompletnie zmętniałe szyby, dziura po wyrwanych w zamierzchłej przeszłości drzwiach, na dachu wyrosła trawa. Właśnie od strony budynków nadciągnęło kilku wynędzniałych mężczyzn w strojach, które uznałem za kombinezony robocze. Ciągnęli za sobą na linach sporą platformę opartą na dużych drewnianych kołach.

Pilot otworzył tylny luk. Wchodzili do wnętrza helikoptera po czterech i używając szerokich skórzanych pasów, z trudem, ale ostrożnie wyciągali kolejne kontenery.

– To niewolnicy? – zapytał Peter.

– Takie tu parszywe zwyczaje panują. – Stary pilot wzruszył ramionami.

Zeskoczyłem na straszliwie zerodowaną betonową płytę lotniska. W zamierzchłej przeszłości namalowano tu wielki czerwony okrąg. Wokół stały metalowe żerdki, między którymi rozciągnięto linki, a na nich powiewały szmatki pokryte robaczkami arabskiego pisma.

– Technika to w ich mniemaniu sprawka diabła – odezwał się pilot z kabiny. – To jedyne miejsce, gdzie wolno nam wylądować, miejsce nieczyste i skażone. Napisy na „fladrach” to sury Koranu mające odegnać złego ducha. Są bardzo skuteczne, za każdym razem udaje nam się wystartować. – Zaśmiał się cicho.

Wzdrygnąłem się mimowolnie.

– Pora na mnie – powiedział. – Uważajcie na siebie. Bywało, że ludzie stąd nie wracali...

Podziękowałem i po chwili helikopter odleciał. Niewolnicy ciągnęli gdzieś platformę; ja i mój kuzyn staliśmy otoczeni powiewającymi szmatkami.

– Czekamy? Idziemy? – zapytałem.

– Nie wiem. Może zastrzelą nas, jeśli samowolnie przekroczymy ten krąg?

Przed budynek wyszedł jakiś człowiek w turbanie na głowie. Pomachał do nas zachęcająco. A więc jednak trzeba było iść. Przez wyrwę po drzwiach weszliśmy do sporej hali.

Mężczyzna czekał przy szerokim, obitym blachą stole. Powyżej na ścianie wymalowano w kilku językach „kontrola celna”. Położyliśmy walizki.

– Nazywam się Omar – powiedział po angielsku. – Czy mówią panowie po arabsku?

– Owszem – potwierdziłem w fusha.

Tę najbardziej powszechną, literacką wersję języka miałem nieźle opanowaną. Niestety, nauka metodą elektrohipnozy nie obejmowała dialektów. Obawiałem się, co będzie, kiedy znajdziemy się na prowincji.

Wymieniliśmy nasze imiona. Poprosił o wyłożenie zawartości walizek na blat. Spod stołu wyjął tekturowe pudło. Szybko przejrzał wszystko, dzieląc przedmioty na dwa stosiki.

– Wwóz kamer i aparatów fotograficznych jest zakazany. Możecie je odebrać przy odlocie. – Urzędnik obojętnie przełożył je do kartonu. – Za używanie zminiaturyzowanego sprzętu tego typu grozi u nas kara śmierci.

– Mamy zezwolenie na użycie elektroniki... – zacząłem.

Wzruszył ramionami.

– Tylko do celów poszukiwań geologicznych i tylko za zgodą lokalnego imama – uzupełnił.

– Dokumentacja fotograficzna jest absolutnie niezbędna – zaprotestował Peter.

– I po co się ciskać? – zapytał Omar spokojnie. – Kupcie sobie w sklepie nasze aparaty, normalne, na kliszę.

– Na co?

– Wiem, o czym mówi – wtrącił się mój kuzyn. – U nas w dwudziestym wieku też takich używano. W muzeach jest tego cała kupa. Zapisują obraz chemicznie na takiej fikuśnej światłoczułej błonie.

– O, w mordę. – Jasne, teraz sobie przypomniałem.

Shit! Przez jakiś głupi przepis mam używać urządzeń sprzed dwustu lat?! Choć z drugiej strony... To może być na swój sposób zabawne.

– Nie wolno fotografować ludzi ani zwierząt – dodał urzędnik. – To, co ożywił Allach, nie może znaleźć się na obrazie. Oczywiście szkicować też nie wolno.

– Coś podobnego... – zdumiałem się.

– Tu nie Taliban, my podchodzimy do słów Proroka poważnie – pouczył mnie surowo.

Zamknął karton, zakleił taśmą i opieczętował lakiem, odbijając w nim swój sygnet.

– Możecie to odebrać, wracając – powtórzył. – U nas nic nie ginie.

Wyciągnął formularze. Przepisał do nich dane z naszych paszportów.

– Mamy tu kilka rubryk, których wypełnienie wymaga współpracy panów – oznajmił. – Wyznanie?

– Jestem katolikiem – odparł Peter.

Urzędnik drgnął.

– Na podstawie umów między naszymi krajami nie możemy zabronić panu przebywania na naszym terytorium, jednak przypominam, że jakiekolwiek próby publicznego wyznawania tego kultu oznaczają karę śmierci wykonywaną w miejscu schwytania. Ma pan zakaz wwożenia jakiejkolwiek literatury religijnej. Proszę też uważać na prowokacje – dodał już łagodniej. – A pan?

– Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami.

Uniósł grube brwi w niemym zapytaniu.

– W naszym kraju zakazana jest indoktrynacja religijna dzieci – wyjaśniłem. – Po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia każdy ma prawo podjąć poszukiwania własnej drogi rozwoju religijnego i dopiero gdy będzie przekonany, że znalazł, deklaruje, do jakiego kościoła lub sekty chce się przyłączyć.

Arab wyglądał na głęboko wstrząśniętego.

– Inszallah, uczyli mnie o tym, ale nie sądziłem, że to naprawdę... – szepnął.

Wypytał nas jeszcze o przebyte choroby, pouczył o zakazie odbywania praktyk homoseksualnych i picia alkoholu. Potem musieliśmy podpisać oświadczenie, że zapoznaliśmy się z przepisami i przyjęliśmy ich treść do wiadomości.

– Co jeszcze mogę dla panów zrobić? – zapytał, składając papiery do tekturowej teczki.

– Musimy jakoś przetransportować nasze wyposażenie na dworzec kolejowy – zgłosiłem.

– To nie u mnie. Tym zajmuje się departament frachtu. Zapiszę panom na kartce adres. Na razie kontenery zostaną u nas w magazynie – gdy załatwicie zezwolenie, departament sam przewiezie je ciężarówkami i załaduje do pociągu.

– Macie ciężarówki? – zdziwił się Peter. – Bez elektryczności, lekkich reaktorów zimnej syntezy, silników spalinowych... Na czym one pracują?!

– Mamy silniki na skroplone powietrze. Trzeba je tankować co pięćdziesiąt kilometrów. Pracują w mieście i jego okolicach. Planujemy dopiero budowę sieci stacji gazowych, które umożliwią transport kołowy po terytorium całego szejkanatu – dodał z dumą. – Za kilka lat nawet kolej nie będzie panom potrzebna.

– No właśnie – podchwyciłem. – Jak to jest? Nie wolno wam używać prądu, a macie kolej? To jak utrzymujecie poduszki magnetyczne?

– Co? – zdziwił się Arab. – A, wiem, te wasze nie dotykają ziemi – przypomniał sobie. – U nas to zakazane. Gdyby Allach chciał, żeby pociąg latał, dałby mu skrzydła. – Znowu wzniósł oczy ku sufitowi. – Mamy normalne wagony.

– Nie rób z siebie głupka – warknął mój kuzyn. – To taka kolej jak u nas w czasach podbijania Dzikiego Zachodu. Wiesz, żelazne tory, lokomotywy na węgiel...

– Na drewno – sprostował urzędnik. – Węgiel w całości niemal idzie na eksport. Możemy wysłać wasz sprzęt koleją do Al-Krakau, tam zapakujecie go na wielbłądy i tak pokonacie ostatnie kilkadziesiąt kilometrów.


Załatwianie dokumentów zezwalających na podróż trwało dziesięć dni i wiązało się z wniesieniem licznych opłat, które urzędnicy nazwali bakszyszem, a które jako żywo kojarzą się ze znaną z literatury historyczno-przygodowej łapówką. Przez cały ten czas siedzieliśmy w zasadzie pod kluczem, zabroniono nam opuszczać karawanseraj. Ale teraz jedziemy. O, w mordę! Jedziemy tą ich koleją. Rozklekotane, zardzewiałe wagony, które pamiętają jeszcze czasy niesławnej pamięci Unii Europejskiej, ozdobione gwiazdkami na tabliczkach znamionowych. Lokomotywy są chyba nowsze, bo nie sądzę, żeby przechowali gdzieś sprawne maszyny liczące sobie na przykład cztery stulecia. Choć w tym dziwacznym kraju i to nie jest wykluczone. Drewno jest mało kaloryczne: co jakieś trzydzieści kilometrów pociąg staje, by uzupełnić zapas opału i wody potrzebnej do kotłów. Szybkość też rozwijamy oszałamiającą, może dziesięć kilometrów na godzinę... – naskrobałem w kajecie.

Rozbolała mnie ręka, nienawykła do stawiania liter. Poruszyłem palcami, wygiąłem nadgarstek.

– Ma się to szczęście – mruknąłem.

– Co masz na myśli? – zapytał Peter, wygodnie rozparty w swoim hamaku.

– Szkolny klub miłośników tradycji – wyjaśniłem. – Tam nauczyłem się pisać długopisem.

– Raport dla korporacji?

– Raczej luźne wrażenia z podróży – sprecyzowałem i zabrałem się znowu do dzieła:

To już trzeci dzień w drodze. Przeceniłem szybkość składu. Zresztą długie postoje w każdej, najmniejszej nawet wiosce dodatkowo spowalniają podróż. Tym ludziom nigdzie się nie spieszy.

Architektura mijanych miejscowości przypomina tę ze starych sztychów. Domy otoczone są wysokimi murami, zapewne posiadają wewnętrzne podwórka. W ścianach widać otwory strzelnic. Szykowali się tu do wojny czy to tylko tak, przeciw sąsiadom? Nie wiadomo. Większość budynków nie jest otynkowana. Gdy na nie patrzę, odgaduję, że wzniesiono je głównie z materiałów pochodzących z rozbiórki starych budowli. Najczęściej używanym spoiwem łączącym cegły, kawałki drewnianych podkładów, bloczki betonu, wiązki słomy i kamienie jest glina. Wszystko wokół nas to prowizorka. Slumsy zbudowane z odpadów, przypominające gniazdo myszy wykonane z pociętego zębami papieru starych ksiąg. To, co cenne, stare, piękne, zostało zniszczone i przetworzone na brzydkie, ale użyteczne.

Nasz wagon jest ostatni w składzie. Na zardzewiałych burtach umieszczono napisy po arabsku. Nie wiem, co tam nasmarowali, ale domyślam się. Na każdej stacji i stacyjce kłębi się tłum sprzedawców. Mężczyźni, czasem kobiety ze szczelnie zasłoniętymi twarzami, słysząc zbliżający się pociąg, wylegają na perony, dźwigając wiklinowe kosze pełne wszelakich wiktuałów. Zanim obsługa lokomotywy załaduje świeżą porcję drewna, odchodzi tu handel wszystkim, czym się da. Pasażerowie sprzedają bele wzorzystych tkanin, tubylcy oferują głównie żywność. Tylko do naszego wagonu nikt nie podchodzi. Może dlatego, że jesteśmy niewierni, może napisy ostrzegają, że wieziemy urządzenia wykorzystujące elektryczność.

Budzimy lęk, ale i zaciekawienie. Nieczęsto pojawiają się tu przybysze z daleka. Tubylcy patrzą na nas, ale gdy odwzajemnimy spojrzenie, zasłaniają twarze i cofają się. Niektórzy wyciągają w naszą stronę amulety na sznurkach i łańcuszkach, jakby kamyki czy blaszki miały moc odbicia naszego nieczystego wzroku.

Zgniłymi kartoflami i kamieniami rzucają, gdy pociąg rusza w dalszą drogę – w takich chwilach lepiej siedzieć grzecznie w środku i słuchać, jak zaimprowizowane pociski biją w blachę.

Czerwona gorączka

Подняться наверх