Читать книгу Zagadka Kuby Rozpruwacza - Andrzej Pilipiuk - Страница 7

Rosyjska ruletka

Оглавление

Opowiadanie napisane wspólnie z Konradem T. Lewandowskim

Redaktor naczelny „Obleśnych Nowinek” wyjechał akurat na urlop, w efekcie przybyły z ulicy młodzieniec o wyglądzie przeuczonego wiecznego studenta, z rodzaju tych, co to w kółko zmieniają wydziały, nie mogąc poprzestać na jednym, ani nawet trzech fakultetach, został skierowany do jego zastępcy. Z równym skutkiem mógłby zostać wysłany na rozmowę ze ślepym o kolorach. Zastępca – pucołowaty człowieczek w drucianych okularach i z bokobrodami – był bez wątpienia wytrawnym potakiwaczem, jakich wielu wyprodukowała świeżo miniona epoka PRL, jednak rozmowa z interesantem zdecydowanie przerastała jego możliwości intelektualne. Zwłaszcza że w perspektywie stała konieczność podjęcia samodzielnej decyzji.

– Może zaproponuje pan listę tematów, o których chciałby pan napisać? My rozpatrzymy i damy odpowiedź.

– A jakich tekstów potrzebujecie? – młody człowiek zdecydowanie odmawiał okazania zrozumienia dla kompetencyjnej męki zastępcy naczelnego.

– Ma pan coś gotowego?

– Nie. Napiszę artykuł na wskazany temat – tłumaczył cierpliwie młodzieniec.

– Na każdy?

– Tak.

Pełniący obowiązki naczelnego ciągle nie rozumiał.

– Ale o czym chciałby pan pisać?

– A czego w tej chwili potrzebujecie?

– No ale co chciałby pan nam zaproponować, panie...

– Tomaszewski. Radosław Tomaszewski.

– Skoro nie wie pan, co pan chce napisać... – Zastępca zmarszczył niskie czółko, omal mu druciane bryle nie spadły. Powoli zaczynał dochodzić do wniosku, że ma do czynienia z sabotażystą nasłanym przez konkurencję.

– Szukam pracy – młodzieniec zaczął z innej beczki.

– Aaa, to trzeba było tak od razu! Nie mamy wolnych etatów.

– Dlatego chciałbym zacząć od stałej współpracy. Czy macie zapotrzebowanie na jakiś temat?

– Nasi dziennikarze sami szukają tematów – odrzekł wyniośle zastępca naczelnego.

– Myślałem, że je wymyślają...

– Co proszę?

W tym momencie postanowiła interweniować sekretarka, przysłuchująca się rozmowie przez szparę w uchylonych drzwiach. Weszła do gabinetu i zaczęła coś szeptać szefowi do ucha. Do Tomaszewskiego dotarły słowa „stażysta”, „egzorcyzmy” i „Lubelszczyzna”.

– Tak, ale przecież tamten nie wrócił... – zaoponował zastępca redaktora naczelnego „Obleśnych Nowinek” i w tym momencie w jego oczach zapłonął wreszcie błysk inteligencji. On i sekretarka jak na komendę spojrzeli na Tomaszewskiego, uśmiechając się czarująco...


Drzwi ozdobione sugestywnym napisem „Witamy w krainie, gdzie obcy zginie” otworzyły się ze zgrzytem nigdy nieoliwionych zawiasów. Jakub oderwał mętne spojrzenie od kufla z „Perłą” i popatrzył w stronę wejścia. W drzwiach stanęła wysoka sylwetka odziana w mundur rosyjskiej kawalerii z pierwszej wojny światowej.

Jakub rozpoznał we wchodzącym swojego druha Semena. Posunął się kawałek, robiąc miejsce na ukradzionej z parku ławce. Stary kozak zmrużył oczy podrażnione dymem papierosów najpośledniejszego gatunku.

Wnętrze knajpy, jak zwykle w dzień targowy, wypełniał tłum ludzi. Jedni oblewali udane interesy, inni przepijali zarobione pieniądze. Ci, którym handel poszedł kiepsko, pili na zeszyt. Teraz, trochę po północy, towarzystwo osiągnęło odpowiedni stopień napojenia. Ajent za ladą z zadowoleniem liczył zyski. Tego dnia naprawdę poszaleli. Z płynnego towaru został mu tylko denaturat i truskawkowa pryta na siarce.

Semen z rozmachem klepnął koło Jakuba i wydobył zza pazuchy słoik po ogórkach. Przyjaciel ostrożnie przelał mu połowę zawartości swojego kufla.

– Co cię sprowadza? – zapytał.

– Ano dwie sprawy. – Przybysz zdjął papachę i otarł rękawem czoło. – Duża i mała.

– No to zacznij od dużej – uśmiechnął się egzorcysta, pociągając łyk piwa.

Kozak też zwilżył gardło.

– Kudłacz znowu wlazł w szkodę – powiedział. – Ludziska ze Starego Majdanu szukali cię w tej sprawie.

– A ja, widzisz, tu na trochę zakotwiczyłem – westchnął Jakub. – Od czasu do czasu trzeba nerki popłukać...

– Kotwiczysz w tej knajpie już trzeci dzień – mruknął kozak. – Co zamierzasz z tym zrobić? O kudłaczu mówię...

– A co, beze mnie sobie nie poradzili?

– Pogonili go pochodniami, ale zaszył się w lesie i pewnie jeszcze wróci.

Egzorcysta kiwnął głową.

– Przelazł sukinkot przez wąwóz. Nie upilnowały małpiszony.

– Nie wiem, dawno nie zaniosło mnie do Dębinki – mruknął Semen. – Nie lubię tej krainy latających siekier.

– A czego ode mnie chcą? – Jakub znowu stracił wątek.

– Chcą, żebyś wykończył kudłacza. Kilkaset złotych zebrali na nagrodę dla ciebie. No i balanga będzie jak zwykle. Stawiają napoje.

Brwi egzorcysty uniosły się z uznaniem.

– Znaczy bardzo im za skórę zalazł – mruknął. – Jakie straty?

– Josifowi poszalał na plantacji truskawek. Z ćwierć hektara wydeptał, ile zeżarł, trudno powiedzieć. Markowi rozpierniczył tartak. Przeszedł po suszącej się tarcicy, dwadzieścia metrów sześciennych dechy diabli wzięli. Na opał to się już tylko nadaje. Tomaszowi wlazł do stodoły. Zeżarł coś z pięć metrów kartofli, wysuszył zacier z beczki i rozwalił aparaturę. Pawłowi ze spichrza wyżarł ze trzy worki owsa, a potem jeszcze rozdeptał warchlaka... U mnie czochrał się o traktor. Będę musiał kupić nowy... O przewróconych płotach nie wspomnę... Zniszczenia, tak czy siak, wielkie.

Wędrowycz kiwnął ponuro głową. Strasznie mu się nie chciało wychodzić z knajpy.

– A u ciebie – dorzucił kozak – jabłonkę złamał i część śliwek poobrywał. Zielonych. Może mu zaszkodzą?

– Kudłacze mają odporność na różne takie – powiedział Jakub. – Pamiętam, jak kiedyś taki oskubał dwie grusze z owoców i popił surową wodą. Człowieka by zabiło, a on dwa dni potem raczył się jeszcze chmielem z plantacji i też nic. Żołądek jak koza. Nawet gazety z kiosku potrafi wyżreć, jak go głód przyciśnie. Więc chcecie, żebym go skasował?

– Tak. Miszczuk nawet wspominał, że ci pancerfausta użyczy.

– E... – machnął ręką egzorcysta. – Zrobię tradycyjnie. Dawno nie było okazji, to trzeba z honorem pójść. Tak jak za ojców to robiono. Dzidą i szabelką...

Semen skinął głową.

– Takaż i moja wiedza – powiedział. – I ludziska też tak myślą, dlatego wynajęli ciebie, bo Józwa chciał iść z pepeszą... Ale mu nie dali.

– Znam tę jego pepeszę – uśmiechnął się Jakub. – Pamiętam, jak poszedł z nią na dzika. Ledwo go wtedy odratowali. Wpakował cały talerz amunicji, a ani jeden pocisk nie trafił do celu... A ta druga sprawa?

– Facet do ciebie przyjechał. Z Warszawy.

Brwi Jakuba uniosły się w lekkim zaskoczeniu.

– A on niby kto? – zapytał. – Klient czy może pacjent?

– Ani to, ani to. Mówił, że dziennikarz czy jeszcze nie dziennikarz. Sam wiesz, że ja tego miejskiego akcentu nie trawię. Nie szło po prostu wyrozumieć.

– I co on? Poszedł w diabły?

– Nie. Najpierw robił zdjęcia we wsi, ale go pogonili, a teraz czeka na ganku, aż wrócisz.

– No cóż. W takim razie trzeba iść – mruknął Jakub, wstając zza stolika.

Dopił piwo i trzasnął kuflem o ścianę. Na szczęście.

– Barman! – zakrzyknął.

– Jestem ajentem – jęknął facet zza lady. – Tyle razy cię, Jakub, prosiłem...

– Konia!

W pięć minut później osiodłana chabeta czekała przed lokalem. Wędrowycz zręcznie wskoczył na siodło i pokłusował w ciemność.


Klacz uderzona w boki obcasami gumofilców zręcznie przeskoczyła płot i opadła na podwórze. Jakub zeskoczył z konia. Nieznajomy siedział na ganku. Drzemał wyraźnie. Staruszek uśmiechnął się lekko i wyciągnąwszy zza paska odrapany rewolwer, strzelił dziennikarzowi nad uchem. Ten poderwał się i widząc przed sobą uzbrojoną postać w czarnej esesmańskiej kurtce, przeżegnał się odruchowo.

– Hy, znaczy religijny człowiek – mruknął Jakub.

Gość, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, wyciągnął dłoń na powitanie.

– Jestem Radosław Tomaszewski...

– A ja jestem Wędrowycz. Jakub Wędrowycz – oświadczył gospodarz z godnością.

Złapał gościa za rękę, uścisnął, a potem odwrócił ją grzbietem do dołu i popatrzył na linie.

– Hy. Ciekawe rzeczy tu napisane. Ale to i owo trzeba by poprawić – mruknął. – Najlepiej brzytwą albo kawałkiem szkła...

– Napisałem list, że przyjadę.

– A, list – mruknął egzorcysta. Z kieszeni wydobył straszliwie pomiętą kopertę. Była jeszcze zaklejona. Z cholewy buta wyciągnął bagnet i rozpruł ją artystycznie. Przez chwilę wpatrywał się w równe rządki liter.

– To znaczy twój list? – Pokazał papier przybyszowi.

– Nie, to z urzędu skarbowego. – Tomaszewski rzucił okiem na blankiet. – Tu piszą, że przyślą policję.

– A niech spróbują. – Egzorcysta rzucił papier na ziemię i jął przeszukiwać kieszenie. Niebawem znalazł kawałek następnego pisma. – To chyba był twój – mruknął. – Dobry papier do skrętów. Cholera, chyba zapomniałem wcześniej przeczytać... Najlepiej opowiedz własnymi słowami. I nie stójmy tak. – Nacisnął klamkę, otwierając drzwi.

Z wnętrza domu powiało wonią dawno niepranych skarpetek, ogryzionych kości, rdzy oraz myszy. Jakub zapalił światło i myszy uciekły. Reszta została na miejscu, chociaż skarpetkom niewiele brakowało, by pobiec śladem gryzoni.

– To jaka gazeta cię nasłała? – zagadnął gospodarz.

– Tygodnik „Obleśne Nowinki” – odpowiedział natychmiast przybysz.

– Obleśne nowinki... – wycedził Jakub. – Hmmm. Dawno nie zrobiłem nic specjalnie obleśnego, ale jeśli przywiozłeś viagrę, to tu po sąsiedzku mieszkają takie młode dupcie...

– Mam coś bardziej ekologicznego. – Tomaszewski sięgnął do torby i wydobył butelkę z żółtawym płynem, w którym pływały drewniane szczapki.

– Bimber? – Wędrowycz ocenił zawartość okiem fachowca.

– Sam destylowałem – pochwalił się gość.

– De... co?

– Pędziłem – Tomaszewski spopularyzował termin fachowy.

– Pędzi, znaczy swój... – mruknął do siebie Jakub i popatrzył życzliwiej na gościa. Bez słowa postawił na stole dwie musztardówki i wziął butelkę od dziennikarza.

– Po co te patyki? – Popatrzył pod światło.

– To dębowe drewno, dodaje smaku – wyjaśnił Tomaszewski.

– Zobaczymy... – Jakub wprawnym cięciem bagnetu odrąbał szyjkę butelki razem z korkiem. Nalał.

– Za interes – wzniósł toast dziennikarz.

– Niech będzie interes. – Wędrowycz wypił i mlasnął. – Czysty ten bimber, prawie jak sklepowa wódka – stwierdził.

Tomaszewski spokojnie opróżnił swoją musztardówkę.

– Musi być czysty – odparł. – Destylowałem według matematycznego wzoru...

Jakub omal się nie zakrztusił.

– Mogę zapisać. – Dziennikarz nie zwrócił uwagi na gospodarza. Wyjął kartkę, długopis i zrobił sobie trochę miejsca, przegarniając kości na środek stołu. Napisał: C = – 0,0984T2+13,78T-389,7.

– Co to takiego? – Wędrowycz z powagą podrapał się w głowę.

– Na podstawie tego wzoru, mierząc temperaturę pary zacieru wchodzącej do chłodnicy, oblicza się moc skraplającego się w danej chwili destylatu w procentach masowych – wyjaśnił Radosław. – Potem trzeba to jeszcze uśrednić, albo lepiej scałkować metodą trapezów i uzyskujemy moc gotowego bimbru. To równanie kwadratowe zwane Parabolą Przewodasa, jest fragmentem krzywej równowagi fazowej dla układu alkohol-woda. Daje prawidłowe wyniki w zakresie temperatur 79–99 stopni Celsjusza.

Jakub namyślał się chwilę, po czym wreszcie zrozumiał.

– Nu znaczy, z matematyki też można pędzić – stwierdził.

– Tylko z kamienia nie utoczysz... – odrzekł filozoficznie Radosław.

– Jak to nie?! – zaprotestował Jakub i wyciągnął litr karbidówki.


Tomaszewski obudził się w sianie.

Delikatnie mówiąc, czuł się szalenie obco i bardzo pragnął znaleźć się gdziekolwiek, byle z dala od własnej głowy. Albo lepiej pozbyć się głowy... Odzyskawszy zdolność postrzegania rzeczywistości, stwierdził, że jego kurtkę i spodnie pokrywa jasnobrązowa masa, która pachniała i smakowała jak musztarda. Chyba więc musiała być musztardą. Była także w kieszeniach i w portfelu... Sam Radosław był w stodole Wędrowycza. Skojarzywszy ten fakt, dziennikarz wytoczył się na zewnątrz.

Jakub trzymał w ustach pęk gwoździ, a w ręku młotek. Mocował wyrwane z zawiasami drzwi z powrotem do futryny.

– Czy to przypadkiem nie ja?... – gość mozolnie poszukiwał wspomnień. – Przepraszam...

– Yyc...ę nie...ało – odparł Wędrowycz z ustami pełnymi gwoździ. – Już myślałem, że mnie przepijesz – powiedział Jakub z uznaniem, gdy kwadrans później siedli do śniadania. Tomaszewski patrzył martwym wzrokiem na chleb i boczek. – Nu ty naraz zawołałeś, że teraz pokażesz mi, jak pije pismak z brukowca, ale zamiast pokazać, rozsmarowałeś na kocu słoik musztardy, potem się w ten koc zawinąłeś i wybiegłeś na podwórko, nie otwierając drzwi...

Radosław z wysiłkiem pokiwał głową i nic nie powiedział.

– Rozumiem... – Wędrowycz popatrzył na niego krytycznym wzrokiem. – Trzeba klina... – Wyjął drugą butelkę karbidówki.

Tomaszewski wykonał gest, jakby chciał uciec, tym razem przez ścianę.

– Tylko spokojnie – mówił Jakub, zbliżając się z pełną musztardówką do przywartego do ściany pacjenta. – Albo się porzygasz, albo ci się rozjaśni we łbie, tak czy owak, będzie lepiej...

Było to pierwsze. Pobladły dziennikarz, zatykając dłonią usta, wypadł na podwórko i zawisł na płocie. Tym razem przezorny Wędrowycz drzwi pozostawił otwarte.

Do miotanego nadciągającymi torsjami Tomaszewskiego zbiegło się stadko kur. Stanęły i patrzyły wyczekująco. Gdy chlusnął paw, rzuciły się wydziobywać resztki jedzenia. Przede wszystkim z towarzyszki, która podeszła zbyt blisko.

– Nigdy więcej potrawki z kury... – mruknął do siebie Radosław, odzyskując humor.

– No, tośmy jednego demona wypędzili – skwitował egzorcysta na widok gościa wchodzącego do izby w znacznie lepszym stanie. Pomijając musztardę. – Możemy zaczynać od nowa...

– Nie, dziękuję, ja poproszę zsiadłego mleka.

– Mleka? – zafrasował się Wędrowycz. – Muszę poprosić sąsiadów... hm... Co oni sobie o mnie pomyślą? Nu trudno, gość w dom... – Wstał i wyszedł.

Tomaszewski zabrał się za czyszczenie kurtki.

Zagadka Kuby Rozpruwacza

Подняться наверх