Читать книгу Kuzynki Kruszewskie - Andrzej Pilipiuk - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

Pierwsza fala czerwcowych upałów spaliła koniuszki traw. Elektrociepłownia w Łęgu puszczała z kominów dymy, z pobliskiego osiedla dobiegał warkot silnika autobusu. Cykały świerszcze. Łąka była pusta, tylko na skraju olszyny pasły się konie. Pachniało sianem, rozgrzanym asfaltem, nadchodzącym latem.

Katarzyna mocniej ujęła rękojeść bułatowej ­szabli wykutej przez mistrza Michała. Zerknęła na niego ukradkiem. Niestety, pogrążony w konwersacji z przyrodnikiem nie zwracał na nią uwagi. Westchnęła. Stanisława dobyła swojej batorówki. Głownie zalśniły. Agentka stanęła bokiem do przeciwniczki. Śmiercionośne ostrza, to gładkie i to, na którym różne gatunki stali tworzyły wzór przywodzący na myśl słoje drzewa, zwarły się z chrzęstem. Dziewczyny wymieniły kilka szybkich ciosów i odskoczyły. Alchemik spojrzał na nie z leciutką pobłażliwością. Znowu się starły.

– Nieźle sobie radzi ta twoja wychowanka – ocenił Arminius.

– To nie ja ją szkoliłem – wyjaśnił Sędziwój, starannie dobierając na wpół zapomniane węgierskie słowa. – Jej ojciec był prawdziwym kresowym rębajłą. Odziedziczyła po nim duży talent. Może nawet większy niż mój.

Gestem odesłał agentkę na bok. Popatrzyła na niego z urazą. Stanął naprzeciw Stanisławy. Dobył z pochwy długi sumatrzański klewang. Doskoczyli do siebie, zrobił piękny zwód i uderzył tak, by wybić jej broń z ręki. A figę. Ułamek sekundy wcześniej przerzuciła batorówkę do lewej dłoni i wykonała krótkie, podstępne cięcie. Uchylił się w ostatniej chwili, uratowało go wyłącznie doświadczenie zdobyte przez stulecia machania szablą.

Monika w błękitnej jedwabnej bluzeczce weszła pomiędzy konie. Szkapy przerwały skubanie trawy i obserwowały ją zaniepokojone.

– Boją się – zauważył Laszlo, postępujący za nią krok w krok. – Wyczuwają cię. Konie, psy, koty, niektórzy ludzie.

– Owce i kozy – uzupełniła. – Tylko krowy i świnie jakoś nie zwracają na mnie uwagi. Wszyscy się mnie boją, przynajmniej na początku – westchnęła. – Albo i próbują zabić. – Dotknęła palcem jego piersi.

Wspomnienie pomyłki niełatwo mijało. Zaczerwienił się. I jej trudno było zapomnieć tamte chwile. Nieczęsto człowiek tak blisko ociera się o śmierć.

– Całe życie marzyła mi się taka dziewczyna jak ty – powiedział, obejmując ją delikatnie.

Fajny chłopak. Inteligentny, sympatyczny, ba, nawet przystojny. I chyba wpadła mu w oko. Pytania, które zadawała sobie przez ostatnie tygodnie, powróciły. Minęło wiele stuleci, od kiedy była z kimś związana. Może pora raz jeszcze poddać się uczuciom? Poczuć bicie serca tak silne, jakby pomiędzy żebrami trzepotał się mały ptaszek?

– Mhm... – mruknęła, odsuwając się kawałek. – I jak na złość, zamiast normalnej, miłej i ładnej Węgierki znalazłeś sobie cudzoziemkę i wampirzycę, która do tego ma kompletnie rozregulowany zegar biologiczny. Wyglądam na piętnaście lat!

– Dla ciebie gotów jestem stać się zdeklarowanym pedofilem – zażartował. – A co do zegarów, jeśli Alchemik uzna, że jestem godzien... – Obejrzał się na mistrza Michała. – Nie będzie to dużym problemem. Czerwona tynktura umożliwia przedłużenie życia.

– Mhm... – powtórzyła. – Wyjeżdżacie? – zmieniła temat.

– Na kilka tygodni, może miesięcy – wyjaśnił. – Chciałbym... Pozwolisz, że będę do ciebie pisał listy?

– Tak. – Nie zawahała się nawet na ułamek sekundy.

– Dostanę całuska na pożegnanie?

Czasy się zmieniają, a ludzie dziczeją. A może wręcz przeciwnie, wracają do stanu naturalnego? Ale dla niej pocałunek, zwykłe muśnięcie policzka wargami, to obietnica i pewna deklaracja zarazem.

– Lepiej poczekajmy z tym do twojego powrotu. – Spojrzała na niego zalotnie i uśmiechnęła się.

Konie wróciły do skubania trawy. Ulicą przejechał autobus. Zmiana. Katarzyna osuszyła rękawem spocone czoło i ponownie natarła na kuzynkę. Ta cofała się małymi kroczkami, po mistrzowsku parując i blokując jej uderzenia.

– Macie jakiś ślad? – zagadnął Sędziwój.

– Coś tak jakby – przyznał Arminius. – Nie wiem. A ty też, zdaje się, planujesz dalszą wyprawę?

– Muszę zbadać pewien ciekawy trop. Chcę sprawdzić, czy na Tajwanie, w Makao i Hongkongu żyją jeszcze jacyś chińscy alchemicy.


Kuchnia jest do bólu nowoczesna. Stanisława, urządzając mieszkanie, nie odmówiła sobie nabycia lodówki, zmywarki i kuchenki z płytą indukcyjną. Szafki są zupełnie zwyczajne. Ale ich zawartość już nie. W szklanych i glinianych pojemnikach zgromadziła ogromną ilość własnoręcznie suszonych ziół. Doprawia potrawy zgodnie z wymogami kuchni kresowego ziemiaństwa. Sypie dużo „korzeni”, mięso maceruje octem, marynuje w jakichś skomplikowanych mieszankach oliwy, pieprzu, tymianku i innych tajemniczych ingrediencji. Z Etiopii przywiozła trochę tamtejszych przypraw. Stoją w słoikach opisanych kilkoma dziwnymi alfabetami. Katarzyna przeglądała je kiedyś, ale zdołała zidentyfikować tylko szafran i kurkumę. Alchemiczka jest też fanatyczką kiszenia. Ogórki, kapusta, czosnek, cebula – nie budzą niczyjego zdziwienia. Jednak w kamionkowych garnczkach wylądowały także pomidory oraz pokrojone w kostkę dynie i arbuzy. W kilku butelkach czerni się ocet balsamiczny. Zazwyczaj gospodyni używa tego najpospolitszego, kupowanego w supermarkecie, ale od święta wydobywa ze skrzynki flaszeczkę z tym specjalnym, który leżakował kolejno w beczkach z drewna dębowego, kasztanowego, wiśniowego, morwowego i z jałowca przez czterdzieści lat. Ma też ze dwadzieścia rodzajów oleju.

Jeśli zaś do robienia obiadu uda się zagonić Monikę, można przewidzieć, że nadużyje czosnku, a zapas suszonych pomidorów i śliwek ulegnie poważnemu uszczupleniu. W jej daniach aż brązowo od oliwek i papryki. Przyprawia po bałkańsku, na ostro. Laszlo i Arminius, gdy wpadli kiedyś na obiad, nie mogli wyjść z podziwu.

Wyposażenia dopełnia trochę sprzętów, które nieczęsto widuje się we współczesnej kuchni. Moździerze mosiężne i ceramiczne, miedziane rondle, prasa do sera, dzieżki do zaczyniania ciasta, małe żarna, maselnica... Do odmierzania składników służą dwie wagi, jedna szalkowa, druga to stary bezmian. Cały ten sprzęt jest sprawny i regularnie używany.

Stanisława mocniej dokręciła korbę praski. Ostatnie kilka kropli spłynęło rynienką do podstawionej szklanki. Alchemiczka uniosła zawartość i obejrzała ją pod światło. Płyn był mętny, ale kolor ją właściwie zadowolił.

– Olej orzechowy – powiedziała w zadumie jej kuzynka. – Nie prościej kupić w supermarkecie?

– Tamten jest rafinowany na gorąco, a nasz na zimno – Monika cierpliwie tłumaczyła różnicę.

– To znaczy?

– Oj, to inna technologia. Tamten się gniecie i podgrzewa, żeby wyciekł. A my tylko gnieciemy i ściskamy. To jak z oliwą z pierwszego i drugiego tłoczenia – wyjaśniła alchemiczka. – Poza tym kosztuje ździebko za drogo.

– Będziemy klarować? – zapytała księżniczka.

– E, po co? Zaraz i tak zużyjemy.

Rozgrzała tłuszcz na patelni. Rzuciła na to plastry mocno naczosnkowanej baraniny i krążki gruzińskiego sera. Niebiański zapach wypełnił mieszkanie.

– Ech, Gruzja... – Księżniczka wyjęła z lodówki dobrze schłodzoną butelkę wina Gurdjaani. – Nie byłam tam... No, będzie z dziewięćdziesiąt lat. To piękny kraj. Klasztor Sziomgwime, Mccheta... A i kuchnia ciekawa.

– Tak – westchnęła Stanisława. – Ale czasem nie warto wracać w miejsca, które się ukochało. Pamiętam taki karawanseraj w Egipcie. Śliczny, mały hotelik opodal piramid, prowadzili go Koptowie. Dziś stoi tam ohydny, dziesięciopiętrowy i pięciogwiazdkowy klocek. Nawet Etiopia bardzo się zmieniła. A jak jesienią wpad­łam do Kruszewic...

– Nasza rodzinna wieś? – zagadnęła agentka.

Alchemiczka spojrzała na nią półprzytomnie.

– Nigdy tam nie byłam. – Katarzyna zaczerwieniła się. – Dziadek wspominał tylko, że wygonili ich w czterdziestym ósmym, jak robili kolektywizację. Trochę wygrzebałam po książkach informacji, ale w sumie nic szczególnie ciekawego...

– Z dworu pozostał już tylko fundament – powiedziała kuzynka. – Ze wsi zgoła nic. Wygląda mi na to, że kochana władza starała się zetrzeć z powierzchni ziemi każdy ślad. Dziś to tylko ruiny i skupisko baraków. Ale wzgórza się nie zmieniły. I krzaki pigwy ciągle tam rosną... – Zamyśliła się. – Nawet krzyża na wzgórzu nie uszanowali. – Wstała i podeszła do okna.

Oparła czoło o szybę i popatrzyła w ciemność. Jej plecami wstrząsnął szloch.

– Nie zostało nic, tylko jedna szabla i to, co pamiętam, garść wspomnień zamknięta w mojej głowie... – łkała. – Wszystko, co budowaliśmy przez sześćset lat, poszło na marne.

Katarzyna podskoczyła i objęła Stasię. Monika odwróciła się i w milczeniu pilnowała kolacji.

– Uspokój się – poprosiła agentka. – Nic na to nie poradzimy. Przepadło...

Plecy kuzynki drgnęły i nagle szloch urwał się jak ucięty nożem. Oderwała dłonie od parapetu, podeszła do ściany i zdjęła z niej szablę. Obnażyła ostrze i przez długą chwilę patrzyła na poznaczoną szczerbami stal. Zbierała się w sobie.

Gdy się odwróciła, już nie płakała. Jej oczy lśniły ponurym, wewnętrznym ogniem.

– O nie – powiedziała z zacięciem. – Nas, Kruszewskich, tak łatwo się z ojcowizny nie wyrzuca! Odzyskamy majątek. A jak się komuś nie spodoba, to nahajami pokażemy mu, gdzie jego miejsce!

– Nie przesadzaj. Jeśli ktoś będzie nam bruździł, to go ustawimy, ale nie nastawiaj się od razu na konfrontację. I nie nahajką, dziś używa się subtelniejszych metod. Zresztą i wtedy chyba nieczęsto ją stosowałaś?

– Chyba ze dwa razy. Co do metod subtelnych, już zacznij się przygotowywać.

– Tak sądzisz?

– Po prostu znam życie. Prawowici właściciele nigdzie nie są mile widziani.

Księżniczka bezszelestnie rozstawiła talerze na stole. Cmoknął korek wyrwany z szyjki butelki. Zasiadły do kolacji.

– Poważnie chcesz tam wrócić? – zapytała Katarzyna. – Odniosłam wrażenie, że lubisz raczej włóczyć się po świecie. Kilka lat tu, kilka tam. Znasz ze dwadzieścia języków, wszędzie jesteś jakby trochę u siebie...

– Ale mam dość. Takie życie jest jałowe. Poza tym ciągnęło mnie do Polski. Myślałam, że Kraków, moje ulubione miasto...

– A teraz poczułaś, że jednak...

– Tam jest moje miejsce. Wiem, pewnie masz mnie za idiotkę, wpadłam na jakiś pomysł pięć minut temu i już chcę się brać za realizację.

– Mnie się podoba, ale pochopne działania to szaleństwo. Sama powiedziałaś, że prawowici właściciele nigdzie nie są mile widziani. Mam już nawet plan, jak powinnyśmy się przygotować.

– Jak?

– Po pierwsze, trzeba zrobić dokładną wizję lokalną. Po drugie, sprawdzić, w czyich rękach jest obecnie majątek, a jeśli jest własnością państwa, kto podejmuje decyzje o jego losie. Należy ustalić, kto jest kim na tym terenie, a potem poszukać na wszystkich potężnych haków.

– Haków? – zdziwiła się Stanisława.

– Jeśli spróbują nam bruździć, musimy być gotowe do kontrataku. Odwet powinien być straszliwy i natychmiastowy. Przydałaby się mała demonstracja siły na początek. Warto też w lokalnych strukturach władzy umieścić własną agenturę. Dzięki temu będziemy z wyprzedzeniem informowane o wszystkich posunięciach.

– Agenturę?

– Dwóch lub trzech ludzi, którzy będą działali niezależnie od siebie, ba, nawet nie wiedząc, że nie są jedynymi agentami.

Monika pokiwała głową z uznaniem.

– To co? – Stanisława puściła całą tę przemowę częściowo mimo uszu. – Może wybierzemy się w weekend rozejrzeć po okolicy? – Rozłożyła na wolnej części stołu mapę. – Niedaleko jest stadnina, pożyczymy sobie trzy koniki, bo z tego, co pamiętam, droga jest w tragicznym stanie. Zresztą, jadąc samochodem przez wieś, przedwcześnie spłoszymy mieszkańców. Konno możemy dotrzeć tam ścieżką przez las i przekraść się do Kruszewic jakby od kuchni...

– Dobry pomysł. – Katarzyna wolała się nie przyznawać, że po raz pierwszy będzie siedzieć w siodle.


Dotarły właśnie na skraj doliny, gdy ze wschodu dmuchnął zimny wiatr. Chłód przeniknął je natychmiast do kości.

Wysoko w lesie, pośród wzgórz, bije źródło. Wartki strumyk zasila nieduży staw otoczony kamieniami. Na brzegu widać jeszcze fundamenty starego młyna. Przez dawną młynówkę woda wpada do niewielkiej sadzawki i dalej, już jako wesoła rzeczka, spływa na dno doliny. Dwór stał na plateau prawie na wysokości ruin. Dziś został po nim tylko prostokąt ­podmurówki. Po ­zabudowaniach folwarku nie ma śladu. Wszystko zarastają krzaki dzikiego bzu. Na stoku, gdzie kiedyś był ogród, rozpleniły się pigwy. I jeszcze sad, dobre pół hektara kompletnie zdziczałych jabłonek i śliw.

Wieś leżała zawsze na dole, rozrzucona po obu stronach rzeczki, przecięta drogą wiodącą od przełęczy do dworu. Z dostatnich niegdyś gospodarstw nie pozostało nic. Wszystko zmiotły wojny i czerwona władza. Chaty, obórki i stodoły zburzono, a na ich miejscu wzniesiono dwa długie baraki po kilkanaście mieszkań. Przed nimi w czasach świetności PGR Kruszewice były ogródki, ale teraz straszą tylko zardzewiałe słupki – pamiątka po ogrodzeniach. Obok dostawiono budynek z pustaków mieszczący niegdyś biura, magazyn i salkę klubową. Kawałek dalej były kiedyś silosy na kukurydzę, zbiornik na gnojówkę i chlewnie. Silosy oczywiście skradli nieznani sprawcy, przypominają o nich tylko kruszejące betonowe podstawy. Dach chlewni zapadł się, a ściany popękały. Dróżki wyłożone perforowanymi betonowymi płytami dawno zarosły. Asfalt szosy biegnącej pomiędzy barakami przypomina powierzchnię Księżyca.

Tyle zdążyły zobaczyć, nim ciężkie, ołowiane chmury pokryły cały widnokrąg, a delikatna mżawka zamieniła się momentalnie w prawdziwą ulewę.

– Średnio nam się ta wycieczka udała – westchnęła Stanisława. – Zawracamy. Gdzie Monika?

– Gdzieś tam. – Katarzyna próbowała przebić wzrokiem wodny tuman. – Widzę ją, chyba już jedzie.


Deszcz pochłaniał szybko rozległą dolinę. Kryte eternitem dachy baraków przez moment majaczyły niczym wraki statków spoczywające kilem do góry, a potem znik­ły. Stary Maciej wyszedł z domu, ostrożnie przekraczając przegniły próg. Wiszące na paskach linoleum drzwi uderzyły o wzniesioną z pustaków ścianę. Kopnął na bok poniewierającą się pod nogami pustą flaszkę, stanął w miejscu byłego ogródka i dobywszy siurka, ulżył pęcherzowi.

Beknął głośno, rozsiewając wokoło woń nieco już przetrawionego taniego wina, pierdnął i już miał wracać do barłogu, gdy nieoczekiwanie poczuł na sobie czyjś badawczy wzrok. Uniósł głowę. Wodny tuman rozwiewał się chwilami. Po drugiej stronie nieistniejącego płotu na niedużej, gniadej klaczy siedziała z gracją dziewczyna. Złociste włosy wymykające się spod eleganckiego toczka ściągnęła z tyłu w koński ogon. Maciej czknął i zatoczył się lekko, ale na szczęście futryna była pod ręką i miał się czego złapać. Dziewczyna, na oko sądząc, miała nie więcej niż szesnaście lat, więc schował ptaka do rozporka. Nadal mierzyła go wzrokiem, a on czuł, jak to spojrzenie wywraca go na drugą stronę.

Coś było nie tak. Co ona tu, u licha, robiła? Były PGR Kruszewice leżał z dala od innych wsi i głównych szos. Obcy zapuszczali się tu wyjątkowo rzadko. W dodatku nastolatka była nienaturalnie czysta – teraz dopiero to spostrzegł. Białe spodnie, jasna bluzka, peleryna narzucona na ramiona... Nawet strzemiona lśniły jak świeżo wypolerowane. Dziewczyna uderzyła klacz piętami i po chwili zniknęła w ulewie. Z dali dobiegło rżenie jeszcze co najmniej dwu koni.

– Diabli nadali – mruknął, spluwając uroczyście.

Stał przez jakiś czas, zastanawiając się, co robić. Tak, o nieoczekiwanym spotkaniu należy powiadomić kogo trzeba... Założył dziurawe gumofilce i poczłapał przez kląskające błoto do sąsiedniego baraku. Józwa, były sołtys, już nie spał. Od samego świtu siedział przy aparaturze. Pomieszczenie, w którym urządził bimbrownię, nie było duże. Kiedyś stał tu zapasowy agregat prądotwórczy. Dym z paleniska uchodził częściowo przez komin, częściowo snuł się po klitce niczym mgły nad norweskim fiordem. Poblask ognia na zakopconych szybach oraz gruba, wieloletnia warstwa sadzy na ścianach nadawały melinie wygląd zbliżony do jaskini Hefajstosa.

Słysząc, że ktoś wszedł, bimbrownik odwrócił w stronę gościa czerwoną gębę pokrytą trzydniowym zarostem. Rozchełstany na piersi, brudny drelich odsłaniał kępy siwych kudłów porastających tors.

– A, to ty – burknął. – Poczekaj, aż skończę...

Chłodnica, wymontowana z wraku ciężarówki, hurkotała głucho, a do podstawionego słoika kapał mętny i cuchnący buraczany samogon.

– Czego? – zapytał wreszcie.

Widok przyjaciela odrobinę go zdziwił – Maciej rzadko wstawał z wyrka przed południem.

– Widziałem coś dziwnego... – zaczął opowiadać gość.

Były sołtys słuchał go długo i uważnie.

– Jesienią widziałeś dziedziczkę na rowerze – powiedział. – A teraz to... – Zasępił się.

– Co to znaczy?

– Dobrze nie jest. Coś będzie, a może i nie będzie. – Poskrobał się po zawszonej czuprynie. – Budź Hankę...

– Jestem. – Była brygadzistka stanęła w drzwiach, swoją tuszą wypełniając niemal całą ich szerokość. – Też nie mogę spać. Coś się dzieje?

Opowiedzieli jej.

– Daj jajko – poleciła, szczerząc krzywe, popsute zęby.

Podreptał w kąt i wydobył jedno z koszyka. Położyła je na blacie i zakręciła zręcznie grubymi jak ogórki paluchami. Potem nadtłukła i wylała do szklanki.

– Żółtko czerwonawe – mruknęła. – Idą zmiany.

Pociągnęła samogonu prosto ze słoika, a potem splunęła w palenisko i długo obserwowała płomienie.

– Wraca stare – powiedziała wreszcie uroczyście i z grobową miną. – Poruszyliśmy pajęczą sieć. Dziedziczka przypomniała sobie o nas.

– O kurde – zaklął Józwa.

Maciej nic nie powiedział, tylko wymknąwszy się chyłkiem, opuścił chatę. Na skraju wsi na drzewie wisiał kawał starej blachy od siewnika. Starzec ujął w dłoń solidną dębową lagę i zaczął bić na alarm. Skacowany Heniek, dawny traktorzysta, mrużąc zaropiałe oczy, powoli wypełzł na światło dzienne i gnany starym nawykiem powlókł się na placyk przed dawnym biurem.

Więcej mieszkańców Kruszewice nie miały.


Poranna ulewa pozostawiła po sobie jedynie kałuże. Czerwona kula słońca wisiała nisko na niebie, gdy na szczycie wzgórza stanął Maciej. Ubrany był w waciak, na nogach miał wypchane szmatami gumiaki. W dłoni trzymał krzepko motykę.

Splunął, a potem się przeżegnał. Jego łapy odwykły od takiej roboty, ale posapując, kuł twardą ziemię, aż odsłonił resztki spróchniałej kwadratowej belki obłożonej kamieniami. Obejrzał znalezisko, a potem rozejrzał się wokoło. Zachód tam, gdzie nad horyzontem widać dymy Huty. To wschód pewnie po drugiej stronie. Kopał dłuższą chwilę, nim natrafił na starą, przegniłą drewnianą skrzyneczkę. Rozbił ją butem. Z obawą popatrzył na ukryty wewnątrz przedmiot. Wreszcie przemógł się, porwał go w dłoń i szybkim krokiem ruszył w stronę wsi.

Hanka czekała nad stawem.

– Po co żeś tam łaził? – warknęła na jego widok. – Pod krzyżem kopałeś, durniu?

– A co? – wycedził. – Mamy siedzieć z założonymi rękami? Czekać, aż nas dorżną? Gówno. Wykopałem i podłożę jej, jak zacznie tu wściubiać nos.

– A wiesz chociaż, co to jest?

– Wiem – odparł, ale w jego oczach nie było pewności. – Legendy słyszałem...

– Gówno tam wiesz. Ile czasu to masz w kieszeni? Piętnaście minut? – sapnęła ze złością. – Dawaj to natychmiast, zanim biedy napytasz. Bo jak się obudzi...

– Nasza dziedziczka...

– Debilu, nasza dziedziczka jest dziwna, ale jest człowiekiem. To nie jest. Dawaj.

Z wahaniem sięgnął do kieszeni i oddał jej amulet. Hanka zamachnęła się i rzuciła go na sam środek stawu.

Starannie otrzepała dłonie i splunęła z obrzydzeniem.

– Miejmy nadzieję, że nic z tego nie będzie – mruknęła. – Może nie zdążył się ruszyć. A może i tak. – Spojrzała z niepokojem w słońce, które posyłało właśnie na ziemię ostatnie promienie.


– PGR Kruszewice? – Pracownik Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa rozwinął arkusz mapy sztabowej. – Proszę bardzo. Powierzchnia pól w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku wynosiła osiemdziesiąt hektarów. Obecnie zapewne wszystko zarosło, od piętnastu lat niczego się tam nie uprawia. Do tego około czterdziestu hektarów lasu i sto hektarów łąk. Ostatnią meliorację przeprowadzono w początkach lat siedemdziesiątych, więc teraz to pewnie bagno...

– Rozumiem. – Kiwnęła głową.

– PGR nastawiony był na uprawę kukurydzy i hodowlę nierogacizny. Przez pięćdziesiąt lat istnienia nie było ani jednego roku, w którym odnotowano by jakiekolwiek zyski. Jeśli akurat obrodziła kukurydza, świnie zdychały na pomór. Gdy świnie przeżyły, kukurydzę szlag trafiał. A jak przypadkiem kiedyś udało się jedno i drugie, jadąca do rzeźni ciężarówka wywróciła się i tuczniki poległy bohaterską śmiercią...

– Rozumiem.

– Do tego zabudowania. – Wyjął z szafy opasłe tomiszcze i długo szukał odpowiednich akt. – O, proszę, dwa baraki po osiem mieszkań, jeden dodatkowy na biuro. Chlewnia o powierzchni tysiąca metrów kwadratowych w ruinie, fundament obory, silos stalowy na ziarno, ale od co najmniej dziesięciu lat nieużywany, pozostałych silosów brak... Jeszcze jakieś ­pomieszczenia magazynowe z blachy falistej, o ile ich dawno temu nie rozkradli.

– Rozumiem.

Jej kamienny spokój zaczął działać mu na nerwy.

– Maszyny rolnicze i inwentarz zabrał syndyk. A, no i oczywiście zasoby ludzkie. – Tu skrzywił się niemiłosiernie. – Z czterdziestu dwóch mieszkańców zostało czworo. Reszta wywędrowała, ale nadal jest zameldowana. Wszyscy, którzy tam jeszcze wegetują, są na garnuszku opieki społecznej. Nie podlegają eksmisji z racji wieku lub chorób wywołanych głównie nałogowym chlaniem...

– Rozumiem. Gdy się chłopom zabiera dziedzica, to takie są skutki. – Jej słowa padały ciężko, jak odlane z ołowiu. – Ile to by kosztowało?

– PGR? Chyba nie chce pani kupić tego chlewu? – zdziwił się.

Przechyliła głowę i popatrzyła na niego spokojnie. Zrozumiał natychmiast. Ona nie żartuje. Uśmiechnął się w duchu, może będzie okazja do drobnego zarobku.

– Sekundkę.

Wyjął z szuflady kalkulator i dłuższą chwilę wykonywał skomplikowane obliczenia.

– Taniocha – zakpił. – Trzysta osiemdziesiąt dwa tysiące siedemset czterdzieści trzy złote i dwadzieścia sześć gorszy.

Kwota nie stropiła dziewczyny.

– Biorę – powiedziała krótko. – Macie zapewne notariusza, który współpracuje z wami przy dokumentowaniu transakcji?

– Oczywiście.

– Czy możemy przeprowadzić operację natychmiast?

– Nie, trzeba najpierw dokładnie sprawdzić księgi wieczyste i hipotekę nieruchomości. Myślę, że potrwa to co najmniej dwa, trzy miesiące. No chyba żeby wdrożyć pewne procedury mające na celu przyspieszenie. – Wykonał palcami gest liczenia pieniędzy.

– Proszę zatem je wdrożyć – rzekła obojętnie.

Powtórzył gest.

– A jak cię, robaczku, coś swędzi, to się podrap – powiedziała słodko, a potem rzuciła na biurko kartkę pokrytą cyframi.

Uniósł ją do oczu. Przez chwilę gapił się zaskoczony, a potem nagle zrozumiał. Momentalnie zaschło mu w gardle, poczuł straszliwy chłód w żołądku, zupełnie jakby połknął kostkę lodu. Papier zapisany był numerami działek budowlanych, które od lat, wykorzystując stanowisko, kupował w Agencji na podstawionych „słupów”. Uśmiech spełzł z jego twarzy, czoło zrosił zimny pot. Jak ta cholera to wykryła? I co zamierza dalej robić?

– To jak będzie? – zapytała. – Możemy się umówić z notariuszem na popołudnie?

– Jasne – wykrztusił z ulgą. – Zaraz przygotuję wszystkie papiery. Jak się pani nazywa?

– Kruszewska. Katarzyna Kruszewska.

Wymieniła nazwisko podobne do nazwy wsi, ale był zbyt zszokowany, by to skojarzyć.


Księżniczka Monika obudziła się i jak zwykle natychmiast była zupełnie przytomna. Rzuciła okiem na ­zegarek, szósta rano. W mieszkaniu panowała cisza. Ach tak, Kruszewskie pojechały do Warszawy. Przez uchylone okno wpadały podmuchy pachnącego wiatru. ­Stara lipa na rogu ulicy zakwitła. Nawet w środku miasta znalazły się pszczoły, krążyły teraz wokół drzewa, brzęcząc. Wygrzebała się spod cienkiego polarowego koca. Przeciągnęła, aż zatrzeszczały jej wszystkie stawy. Zrobiła dwadzieścia pompek i stanęła w oknie. Patrząc na drzewa, uśmiechnęła się pod nosem. Dziś pierwszy dzień wakacji.

Jak łatwo przyszło jej zagrać rolę licealistki! Przez dziesięć miesięcy chodziła do szkoły, słuchała bajdurzenia profesorów, odrabiała lekcje, plotkowała z koleżankami. Nawet to świadectwo... Nie przejmowała się specjalnie ocenami, ale przez ostatni miesiąc dołożyła starań, aby uzyskać jak najlepsze noty. Choć sama nie wie dlaczego. Wakacje, sporo czasu minęło, od kiedy po raz ostatni odpoczywała. Teraz też czeka ją dużo pracy. Trzeba pomóc przyjaciółkom przy odbudowie folwarku.

Poranek był cudownie świetlisty. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Dziś zrobi sobie wagary. Nie, nie wagary, do licha, szkoła się skończyła. Ale trzeba się troszkę dotlenić. Godzinę później wysiadła z autobusu na pętli. Do stadniny miała tylko kilka kroków. Nieduża brązowa klacz już ją znała. Pozwoliła się osiodłać bez protestów, choć momentami kładła po sobie uszy. Kłusowała potem z gracją pomiędzy kępami krzaków i stosami materiałów porzuconych tu niefrasobliwie po budowie okolicznych zakładów i osiedla.

Dziewczyna przymknęła oczy, poddała się rytmowi. Chłodne, cudownie czyste powietrze upajało jak najlepsze wino. Tysiące razy w życiu siedziała na koniu. Przemierzyła w siodle odległości, które zebrane razem pozwoliłyby wielokrotnie opasać kulę ziemską... Często koń był dla niej ostatnią deską ratunku, wiele razy wymykała się nocami, by gdzieś daleko zacząć wszystko od nowa. Dobrze powspominać dawne czasy.

Nagle coś wyrwało ją z zadumy. Zmiana rytmu. Ściąg­nęła cugle. Co się mogło stać? Kamień utkwił w kopycie? Zeskoczyła i obejrzała wszystkie cztery nogi klaczy. Na zadniej odkryła przyczynę kłopotów. Podkowa obluzowała się i odpadła. Księżniczka cofnęła się po śladach i po chwili podniosła zgubę z ziemi. A to pech, trzeba wracać... A może?

Gdzieś z daleka wiatr niósł metaliczne dźwięki. Ludzie, może brygada remontowa naprawiająca tor kolejowy? Nieistotne. W każdym razie mają młotek. Kto wie, może i kilka gwoździ się znajdzie? Uśmiechnęła się pod nosem. Lubiła samodzielnie rozwiązywać problemy. Wskoczyła na siodło i stępa ruszyła w kierunku, skąd jak jej się wydawało, dobiegały odgłosy. Niewielka kuźnia ukryta była znakomicie i gdyby nie widoczny z daleka słup jasnego dymu, mogłaby szukać jej do upojenia.

Budę o wymiarach dwa na dwa metry wzniesiono ze starych drewnianych podkładów kolejowych. Trzy zewnętrzne ściany obsypano ziemią do ich pełnej wysokości, nakryto też podkładami. Wewnątrz wymurowano z gliny i starych cegieł szamotowych spory piec, a za kowadło służył kawał toru kolejowego.

Księżniczka zatrzymała konia. Obaj kowale, mężczyzna, na oko sądząc, zbliżający się do czterdziestki i chłopiec o wyglądzie gimnazjalisty, kręcący korbą od nawiewu, zamarli na jej widok. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Już na pierwszy rzut oka poznała, że ten maleńki warsztacik jest całkowicie nielegalny.

– Dzień dobry, potrzebuję podbić... – zacięła się na ułamek sekundy, szukając odpowiedniego słowa. – Podkuć konia. – Wskazała trzymaną za cugle klacz.

Proste, wydawałoby się, polecenie stropiło ich wyraźnie. Starszy kowal poskrobał się po głowie.

– Mam podkowę. – Wręczyła mu znalezisko.

– Zaraz zobaczymy, co się da zrobić – obiecał.

Cążkami wyrwał jeden ocalały hufnal i oglądał, jakby coś podobnego widział pierwszy raz w życiu. Wyszukał kawałek stalowego drutu, rozgrzał go w piecu i bez problemu przekuł na sześć odpowiednich gwoździ. Schłodził je w misce z wodą.

– Która to noga? – zapytał z głupia frant.

Pokazała mu gestem. Z dżinsów wyciągnęła pasek, oplotła pęcinę i złapawszy kopyto, ustawiła je w pozycji do pracy. Kowal z wyraźną obawą podszedł do zwierzęcia. Przeczyścił zrogowaciałą tkankę pilnikiem, najgrubszym, jaki znalazł, przyłożył podkowę odwrotnie niż trzeba, zauważył błąd, odwrócił, przypasował, a potem zręcznie wbił wszystkie hufnale. Cofnął się nieco pobladły i otarł pot z czoła.

– Co się stało? – Popatrzyła na niego zaskoczona.

– Wybaczy pani. – Uśmiechnął się lekko. – Ten ogierek wygląda na narowistego.

Co on, płci nie rozpoznał na pierwszy rzut oka? Przygłup jakiś?

– Ile się należy? – zagadnęła, sięgając do kieszeni po pieniądze.

– Nie mam pojęcia. – Bezradnie rozłożył ręce. – Dziesięć złotych nie będzie za drogo?

– Ja też nie wiem. Jak to? – Wytrzeszczyła oczy. – Przecież kowale...

– No niby tak – przyznał. – Tylko że, wie pani, jestem z wykształcenia fizykiem. Roboty w zawodzie nie mogę znaleźć, no to zabrałem się za rzemiosło. Metodą prób i błędów dochodziłem do wprawy. I jakoś prosperujemy, na chleb wystarcza. To był pierwszy raz, kiedy podkuwałem konia.

Rozejrzała się po warsztaciku. „Średniowieczne” topory, miecze, sztylety, umbo oraz inne elementy uzbrojenia...

– Przez Internet rozprowadzamy – dodał chłopak.

– Do kata... – Zagryzła wargi.

On też z trudem panował nad wesołością. Odliczyła im dwa banknoty po dziesięć złotych. Puściła cug­le. Z zaciekawieniem wzięła w dłoń jeden z leżących w skrzynce noży.

– Taki, nazwijmy to, egzemplarz okazowy – wyjaśnił mężczyzna.

Delikatnie prążkowana stal, mosiężna garda i rękojeść z orzechowego drewna. Broń świetnie leżała w dłoni.

– Damast, sto dwadzieścia osiem warstw – wyjaśnił. – Sprzedajemy po trzysta złotych.

– Można u was coś zamówić?

– Po to jesteśmy. – Zatarł dłonie.

– Na przykład komplet noży kuchennych z takiej ­stali? – Zmrużyła oczy. – Ile czasu zajęłoby wykonanie?

– Kuchennych? – zdumiał się. – W sumie czemu nie, zlecenie to zlecenie... Na przyszłą sobotę byłyby do odebrania.

– W takim razie proszę wyznaczyć cenę, zostawię zadatek i za tydzień wpadnę po odbiór.


– Czym mogę służyć? – Kierowniczka biura opieki społecznej miała na twarzy paskudny, lizusowaty uśmieszek.

– W waszej ewidencji figuruje czterech mieszkańców byłego PGR Kruszewice. – Katarzyna przez chwilę podziwiała bogatą kolekcję złotych pierścionków zdobiących tłuste paluchy babsztyla.

– Figuruje.

Pomoc społeczna przyznawana jest przynajmniej częściowo wedle uznania takich drobnych pluskiewek. Jeśli petentów odpowiednio się „opodatkuje”, można wyjść na swoje...

– Proszę zdjąć ich z ewidencji. Wszystkich.

– A co, nie żyją? – Urzędniczka popatrzyła na nią zdumiona.

– Żyją, ale dostali właśnie robotę, więc żadna pomoc im już nie przysługuje.

– Jak to? Wszyscy? W tej gminie jest czterdziestoprocentowe bezrobocie! – Jak lwica broniła swoich żywicieli.

– Wszyscy. Majątek Kruszewice Nowe wznawia właśnie działalność.

– A jak nie zechcą się u pani zatrudnić? – Baba chyt­rze zmrużyła ślepka.

– Zagonię do roboty siłą – wyjaśniła z godnością agentka. – A pani niech zapamięta, jeśli dostaną tu choćby złotówkę, policzymy się.

– Już się boję – warknęła urzędniczka wyzywająco.

Katarzyna obojętnie rzuciła na blat jakiś papier.

– Myślę, że Urząd Skarbowy zainteresuje się tym drobiazgiem. Ponoć za takie informacje nawet nagrody wypłacają.

Kobieta spojrzała na kartkę i zamarła. Na papierku widniały adresy czterech mieszkań w Krakowie, kupionych za pieniądze z łapówek i teraz wynajmowanych na lewo studentom.

– Jasne, natychmiast ich wykreślamy – wykrztusiła, ale dziwnej klientki już nie było.


– Mistrzu, chcemy zbudować dwór – powiedziała Stanisława. – Taki jak dawniej. Opracujesz nam projekt?

Alchemik uśmiechnął się pod wąsem.

– Nie mam uprawnień architekta, które byłyby honorowane w tych czasach – powiedział.

– Żałosna czkawka historii – parsknęła jego uczennica. – Trudno, niech to będzie samowola budowlana. Wykreślisz nam plany?

Sięgnął po blok i ołówek. Katarzyna westchnęła z podziwem i patrzyła, jak szkicuje. Był zdumiewająco dokładny, ołówek prowadził po papierze w sposób niemal elegancki. Nie potrzebował żadnych przyrządów, by kreślić linie proste jak wydrukowane. Sień na przestrzał przez bryłę budynku, szeroka, w razie konieczności tu zbiegną się domownicy wraz z czeladzią, a jeżeli zwali się wielu gości, można postawić stoły i wyprawić ucztę. Po lewej stronie główny salon, a także alkierze dla ­gospodarzy. Po prawej kuchnia oraz spiżarka, drugi spory pokoik, izba, pomieszczenia służby. Z sieni wejście do arsenaliku i schody na poddasze.

Zamyślił się, patrząc na projekt.

– Zadowolone? – Błysnął zębami w uśmiechu.

Agentka posłała mu zachwycone spojrzenie, ale ku jej rozczarowaniu nie zwrócił na nie uwagi. Znowu zabrał się do pracy. Na kolejnej karcie zaznaczył długość i grubość ścian, obrysował kreską miejsca mocowania belek stropowych.

– Pod oknem kuchni posadzi się orzech – zadecydowała Stanisława.

– Po co? – Katarzyna przechyliła głowę.

– Muchy nie lubią tego zapachu, nie będą nam leciały w garnki – wyjaśniła.

– A nie prościej siatkę w oknie?!

Alchemik szkicował, zapełniając kolejne karty bloku. Robił to jakby od niechcenia, szybko, ale z niezwyk­łą wprawą. Wyjął z szuflady stary mosiężny suwak logarytmiczny, coś przeliczał, sprawdzał wytrzymałość drewnianych stropów i elementów więźby dachowej.

– Za kilka dni wyjeżdżam – powiedział wreszcie. – Ale powinnyście poradzić sobie beze mnie. W razie czego piszcie mejle.

– Dokąd jedziesz, mistrzu? – zainteresowała się Katarzyna. – Do Chin? Kiedy możemy się spodziewać twojego powrotu?

– Na Formozę, czyli, jak się teraz mówi, Tajwan. Nie będzie mnie najwyżej kilka miesięcy.

– Myślisz, że hermetyzm mógł przetrwać w tej części świata? – zaciekawiła się.

– Kto wie... To właśnie chcę sprawdzić.

Opatrzył ostatni szkic swoim zamaszystym podpisem i wręczył go Stanisławie. Agentka spuściła oczy.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Kuzynki Kruszewskie

Подняться наверх