Читать книгу Wilcze leże - Andrzej Pilipiuk - Страница 11
Оглавление29 IX 1939, w spalonej Piątnicy nad Narwią, wieczór
Chłopak wrócił za niecałą godzinę, spocony i przejęty, ściągnął maciejówkę przed dowódcą i gniótł ją w ręku.
– Oba mosty zniszczone. Żelazny wysadzili nasi, jak się bronili w fortach. Drugi, stary, też zniszczony. Ale jest, a jakże, panie majorze, niemiecki, drewniany, wąski, psiajucha, jak kładka do nieba. Dwa wozy jeszcze się miną, ale samochody to już nie.
– Warta?
– Będzie z dziesięciu. Bez ciężkich karabinów po tej stronie. Po drugiej nie wiem, nie bardzo przepuszczają, akurat jechały ciężarówki ze wschodu. Można się do nich podkraść blisko rowem, wzdłuż strumyka, z tej strony Narwi.
– Co w Łomży?
– Toż mówię, panie majorze – wydyszał przejęty chłopak. – Spotkałem Plesickiego, gospodarza z Chojen. Przewiózł mnie na drugą stronę w wozie, a potem z powrotem, kiedy wracał, bo wiózł kartofle na targ. Na rynek przyjechał pułk Niemców. Mają samochody, stoją na rynku, nocują w domach, co jeszcze się ostały po ostrzale.
– Proszę – odezwał się ze złością Sołtykiewicz – kolejna przeprawa obsadzona. Inaczej, niż pan sądził. Mówiłem, żeby od razu iść na południe!
– A jak tam wygląda?
– Nie przejdzie się, panie majorze. W Niewodowie i Drozdowie nie ma przepraw, Niemcy zabrali duże łódki, dalej na drugim brzegu są trzęsawiska. Deszcze dolały, trzeba by szukać brodu aż pod Wizną.
– To za daleko – rzekł major. – Musimy zdobyć most niespodziewanym atakiem, przemknąć na drugą stronę i ominąć miasto.
– Jak pan chce to zrobić? – mruknął niechętnie Sołtykiewicz. – Jeden niepotrzebny strzał postawi na nogi cały pułk samochodowy wroga. Wystarczy, że zajmą groblę, a będą nas mieli jak na widelcu.
– Podzielimy się na dwie grupy. Ja poprowadzę konnych na most. Pan, kolego, będzie osłaniać nam tyły i przejdzie, kiedy już załatwimy sprawę.
– To szaleństwo.
– Nikt pana nie zmusza.
– Poczekaj, Henryku – zaoponował Kalenkiewicz. – Piątnica jest zrujnowana i spalona, połamiemy koniom nogi, idąc po pogorzeliskach. Wystarczy zresztą, że któryś się potknie, zarży, a będzie alarm. Chłopcze, widziałeś te samochody Niemców w mieście? Ile ich? Dwa, trzy? Dziesięć?
– Będzie z dziesięć. Może więcej, nie patrzyłem, bo Niemcy gonią i strach.
– Jak wyglądają?
– Jak ciężarówki, ale całe z blachy. Mają te, no... trzy, trzy...
– Trzy osie?
– I wieżyczki jak w tanku.
– Schwerer Panzerspähwagen – mruknął kapitan. – Coś jeszcze? Mów wszystko.
– Jeden miał nad sobą taką, taką... siatkę, nad wieżą. Z rur.
– Pojazd łączności. Czołgów nie było?
– Takie dziwne. Jak czołg, ale z przodu koła...
– Aha, Sd.Kfz., transporter kołowo-gąsienicowy. Czyli mamy przed sobą jakąś kolumnę albo kompanię rozpoznawczą dywizji pancernej albo lekkiej. Coraz lepiej.
– Jakieś dalsze pytania?
Oficerowie pokręcili głowami.
– Dziękuję, chłopcze, za pomoc i obywatelską postawę, możesz wracać. Masz tu konserwy i dwadzieścia złotych.
– Ku chwale ojczyzny, panie majorze! – Chłopak nie ruszał się z miejsca.
– Coś jeszcze?
– Panie dowódco, a jakby karabin?
– Karabinem to mogę... wyciorem w dupę, gówniarzu! – rzucił major i dodał coś, co było już kompletną i niewybaczalną zniewagą dla bojowego trzynastolatka: – Do domu won, uczyć się! Dla Polski.
– Zdobędziemy most atakiem na bagnety – powiedział zamyślony Kalenkiewicz. – Ja poprowadzę ochotników, panowie zostaniecie w odwodzie.
– Źle! – rzucił Dobrzański. – Zobaczą was z kilometra.
– Jeśli Niemcy mają po drugiej stronie chociaż jeden MG, to konna szarża przez most będzie przykładem niezwykle patetycznej kozietulszczyzny – pokręcił głową Kalenkiewicz. – Szkoda tylko, że niepotrzebnym.
– Na drugim brzegu zjedziemy od razu na łąki z prawej strony grobli. Poza tym co to za dyskusje, zgłosiliście się na ochotnika, więc czekajcie na rozkazy!
– Zgłosiliśmy się, bo pan kapitan za was ręczył – Sołtykiewicz wskazał Kalenkiewicza – że nie poślecie nas na śmierć jak pułkownik Dąmbrowski trzeci szwadron...
Dobrzański podniósł głowę, zobaczył wzrok Iljina. Karpiński i Morawski kiwali głowami.
– Tak było.
– Tak jest.
Dobrzański zacisnął zęby, ale nie brnął w to dalej.
– Zatem przystąpmy do wykonywania planu pana kapitana. Wodzu, prowadź na Łomżę! – I dodał głośniej: – Oddziaaaał! Do wsiadania! Maaarsz!