Читать книгу Kuzynki Kruszewskie - Andrzej Pilipiuk - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

Każde miasto ma swoje tajemnice. Mniejsze i większe, ponure i weselsze. Kraków nie jest wyjątkiem od tej reguły. Gdzieś w okolicy kościoła Świętej Trójcy tkwią, przykryte kolejnymi warstwami błota, śmieci i bruku, fragmenty pogańskich posągów. Pod nawierzchnią ulicy Dominikańskiej spoczywają prochy mieszkańców miasta – drogę wytyczono, niszcząc stary cmentarz. Podziemia dawnych kupieckich domów ciągną się w nieskończoność, a prace renowacyjne co i rusz pozwalają odkryć nieznane przejścia oraz komory. Remontując wiekowe kamieniczki, konserwatorzy nieoczekiwanie znajdują malowane drewniane stropy z szesnastego wieku czy wątki murów starsze o kolejne stulecia...

Oczywiście gród Kraka posiada w duszy naprawdę mroczne zakamarki. Jeśli nie zabraknie wam odwagi, rzucimy sobie okiem na jeden z nich. Opodal dworca PKS-u, wzdłuż pewnej ulicy ciągnie się wysoki, otynkowany mur. Nad jego koroną widać gałęzie drzew. Zapewne po drugiej stronie jest park lub ogród. Jedyną drogę do środka stanowi furtka ze stalowej blachy, zaopatrzona w mały wizjerek. Furtka jest zawsze zamknięta. ­Wygląda, jakby zarosła rdzą na amen, to jednak tylko pozory. Wystarczy powąchać zawiasy, by poczuć delikatną, charakterystyczną woń towotu.

Zagadkowa posesja nie posiada tabliczki z numerem – jeśli mam być szczery, w ogóle nie posiada numeru. Gdy na początku dziewiętnastego wieku zabudowywano położone w okolicy parcele, właściciel uznał, że im trudniej będzie do niego trafić, tym lepiej. Oczywiście Kraków, jak każde miasto, jest wymierzony z dokładnością co do milimetra, a każdy centymetr kwadratowy został uwzględniony w stosownych wykazach niezbędnych dla wyliczenia podatku gruntowego.

Zajdźmy więc do hipoteki i zbadajmy księgi wieczyste. Niestety, to także nic nam nie da. Interesująca nas posesja nie figuruje w aktach. Przez dwieście lat nikt nie odnotował jej istnienia. Oczywiście tak dużego budynku nie można całkowicie ukryć. Zajrzyjmy więc do planu zagospodarowania przestrzennego. No i wreszcie nasze poszukiwania przynoszą konkretne rezultaty. Parcela za murem jest zewidencjonowana i, co więcej, posiada swój numer. Sięgnijmy zatem do odpowiednich akt. A tu – figa. Działki o takim numerze po prostu nie ma w wykazie.

Kto zatem uiszcza należny podatek? Przejdźmy się do urzędu gminy. W tutejszych aktach działka o takim numerze figuruje. Opisano ją jako plac składu, własność armii cesarstwa austro-węgierskiego. Dziwne? Nic podobnego, zwykły bałagan w papierach. Przez ostatnie osiemdziesiąt lat nikt tej informacji nie poprawił, a zatem jest to jedna z tysięcy parceli będących własnością Skarbu Państwa. Ponieważ zaś państwo samo nie wie, co posiada, urzędnicy nigdy nie wpadli na trop stojącej na tymże terenie samowoli budowlanej oraz zamieszkujących ją ludzi.

Na usprawiedliwienie biurokratów należy powiedzieć, że ich poprzednicy przez minione dwieście lat również nigdy nie sprawdzili, czy armia faktycznie wykorzystuje ten plac zgodnie z przeznaczeniem. Z drugiej strony wojsko nie ma pojęcia, że posiada coś takiego – po prostu w wykazach Agencji Mienia Wojskowego taki obiekt nie figuruje. Już powyższe poszlaki wskazują na to, że mieszka tam ktoś wyjątkowo sprytny i dobrze obznajomiony nie tylko z procedurami obowiązującymi w urzędach, ale i z mentalnością ich pracowników... Samo ustalenie, że działka istnieje i posiada swój numer, zajęło nam sporo czasu. Próba znalezienia jej właściciela zaprowadziła donikąd. Lenistwo urzędników dawno już stało się kanwą przysłów ludowych, więc od tej strony zagadkowej posesji nic nie grozi.

Dom, zabezpieczony przed wścibstwem bliźnich, przetrwał wszystko: rozbiory, bombardowania, hitlerowców, komunistów, socjalistów. Kapitalizm też zapewne przetrwa.

Owszem, zdarzało się parę razy, że różni ludzie usiłowali zakłócić spokój domostwa i jego mieszkańców. W czasie wojny kilku gestapowców postanowiło, ot tak, sprawdzić, co dzieje się za murem. Załomotali w metalową furtkę, nie żałując kułaków i buciorów. Zos­tali grzecznie wpuszczeni do środka, po czym drzwiczki zatrzaśnięto. Co stało się z nadgorliwymi pachołkami Adolfa, dokładnie nie wiadomo, ale zapewne nic dobrego, bowiem nigdy nie wrócili do rodzinnej Koblencji. Zaraz po wojnie czterej milicjanci postanowili przeprowadzić rewizję w domu za murem. Mieli wyjątkowego pecha. Właśnie wyważali drzwi łomem, gdy zza rogu wypadła rozpędzona ciężarówka. Wnęka przy bramce okazała się zbyt płytka. Sprawcy śmiertelnego wypadku nigdy nie znaleziono. Spokój domu nie został naruszony.

Każdy z miejsca uzna, że to przecież bzdura. Najmniejszy nawet budynek musi być podłączony do magistrali energetycznych, gazociągu, wodociągu, kanalizacji, telefonu... A figę. Kto tak powiedział? Sięgnijmy do planów. Rura z wodą, biegnąca w kierunku dworca, ciągnie się wzdłuż muru zagadkowej posesji. Widocznie kładący ją w 1907 roku robotnicy nie zastali nikogo, kto otworzyłby im furtkę, i zdecydowali się zmarnować dodatkowe kilkadziesiąt metrów materiału. Podobnie kilkanaście lat później postąpili energetycy, z tym że ominęli zamkniętą parcelę od drugiej strony. Gazu nigdy tu nie było. A zagadkowi lokatorzy najwyraźniej nigdy nie odczuli potrzeby posiadania telefonu. Zresztą jak niby mieliby sobie załatwić podłączenie do sieci, skoro ich dom z urzędniczego punktu widzenia praktycznie nie istnieje?

Kto mieszka w środku? Spokojnie, pogadamy sobie i o tym...


Monika Stiepankovic, gdy czuje się bezpieczna, śpi bardzo mocno i głęboko. Ulokowała się w saloniku Stanisławy pod komputerem. Na podłogę rzuciła skórę z renifera. Nakryła się cienkim pledem. Nie zmarznie. Katarzyna Kruszewska siedzi przed monitorem. Bose stopy oparła o księżniczkę. Centralne ogrzewanie w starej kamienicy psuje się z nużącą regularnością. Administracji to nie przeszkadza... Stukanie w klawisze nie jest dźwiękiem na tyle głośnym, by wyrwać wampirzycę ze snu.

Wstaje świt. Za oknem cicho pada jesienny deszcz. W sąsiednim pokoju Stanisława budzi się w swoim łóżku pod grubą, pikowaną kołdrą. Czuje niepokój. Wydaje jej się, że coś przeoczyły. Coś ważnego. Poza tym znowu dręczą ją złe przeczucia. Wsuwa rękę pomiędzy łóżko a ścianę. Hebanowa, okuta metalem i obciągnięta skórą rękojeść szabli jest chłodna, dłoń zaciska się na niej zupełnie odruchowo. Stanisława cicho wzdycha. Broń to tylko narzędzie. W starciu może przechylić szalę zwycięstwa na jedną ze stron. Jednak w życiu przeważnie się wygrywa, unikając zagrożenia. Oczywiście, jeśli człowiek w porę przewidzi, skąd może spaść nieoczekiwany cios. Dotąd zazwyczaj jej się udawało.


Pociąg wtoczył się na bocznicę i zamarł. Deszcz cicho bębni o pokryte rdzawym nalotem blaszane dachy. Ładunek jednego z wagonów stanowią paczki z pięknie wydanymi albumami o Krakowie. Za siatką na drewnianej burcie – kawałek papieru. List przewozowy. Tysiąc kilometrów stąd, gdy wsuwano go do schowka, był biały. Teraz spod szarego nalotu prześwitują już tylko pojedyncze litery. Pociąg przyjechał z Chorwacji, po drodze przeciął Węgry, Słowację i Czechy. Dokumentacja szczegółowo wyjaśnia, kto jest nadawcą ładunku, kto odbiorcą. Opisuje też całą zawartość wagonu. No, prawie całą. Obok dwudziestu pięciu tysięcy książek znajduje się w nim ­towar nadprogramowy: Węgier przybyły z gór Siedmiogrodu, uzbrojony i niebezpieczny – sztuk jeden.

Bocznice na dworcu cargo Kraków-Prokocim są dobrze pilnowane. Czwarta rano, deszcz, ciemności. Drzwi wagonu z książkami przesuwają się powoli po metalowej prowadnicy. Upiorny zgrzyt tonie w szumie ulewy. Psy drzemią w budach, strażnicy apatycznie gapią się na monitory w stróżówce. Równie dobrze mogliby je wyłączyć i pograć w karty. Szary przedświt, szaruga, szary płaszcz z kapturem... Bagnet od kałasznikowa ma przy końcu ostrza nieduży prostokątny otwór. Pochwa posiada specjalny zaczep. Należy go przełożyć przez dziurkę i uzyskuje się całkiem niezłe nożyce do cięcia drutu. O świcie strażnicy zauważą oczywiście dziurę w siatce, ale do tego czasu deszcz zatrze wszystkie ślady. Zresztą będą raczej podejrzewali, że ktoś usiłował dostać się na teren dworca.

Szary, nieco zniszczony brezentowy płaszcz sięga do połowy uda. Kaptur osłania twarz przed deszczem. Wygodne, schodzone buty desantowe stykają się z podłożem prawie bezszelestnie. Natarto je turecką pastą na glicerynie.

Węgierski góral Laszlo idzie równym krokiem. Trzeba oddalić się od bocznicy i otwartego wagonu. Zgubić w obcym mieście, wtopić między ludzi, przyczaić i odczekać trochę. Trzeba zdobyć dach nad głową i odespać podróż. Musi też wysuszyć ubranie, nawet brezentowa peleryna przesiąkła wodą. Piąta rano. Dociera do przystanku. Miasto jeszcze śpi. Choć oczywiście niezupełnie. Żółty płomień zapalniczki oświetla na chwilę rozkład jazdy. Nazwy ulic nic mu nie mówią. Za to czas odjazdu – owszem. Sprawdza godzinę na swoim precyzyjnym tajwańskim chronometrze. Autobus będzie za cztery minuty. I rzeczywiście, po chwili długie światła przecinają mokry tuman. Laszlo nie ma biletu, ale o tej porze kanary śpią jeszcze głębokim snem...

Autobus jedzie szybko, szarpiąc nieco i kołysząc się na zakrętach. Ciągle pada. Przybysz udaje, że drzemie, ale spod na wpół przymkniętych powiek zimno lustruje okolicę. Blokowiska, zabudowa zwarta, wreszcie kamienice. Centrum miasta wzniesiono chyba w dziewiętnastym wieku i od bardzo dawna nie remontowano. Mężczyzna wysiada na przystanku. Otaczają go zaniedbane, stare czynszówki. Idealne miejsce, by znaleźć dla siebie jakiś kąt. W nielicznych oknach pali się światło. W szarych kamienicach przy ulicy budzą się ze snu ludzie. Deszcz przestał już padać.

Jeszcze jeden zaułek i wychodzi na jakiś park. Dziwny park, wąski i długi, zza drzew prześwitują dachy. Przymyka oczy, wywołując z głębin pamięci plan miasta. Aha. To coś nazywa się Planty, pierścień drzew opasujący Stare Miasto. Tam nie ma chyba czego szukać. No to nurkuje w kolejny zaułek.

Dom smagany deszczem stoi odrobinę cofnięty od ulicy. Od razu widać, że nikt tu nie mieszka. W oknach okolicznych kamienic świecą się światła, a tu wszystkie szyby są doskonale ciemne. Z bliska widać, że niektóre rozbito. Budynek otacza miniaturowy ogródek, a raczej jego pozostałości między podmurówką parkanu a ścianą domostwa. Na murze obłażącym z tynku zawieszono tabliczkę. Przybysz nie zna miejscowego języka, ale rozumie szóstym zmysłem znaczenie słów:

ZAGROŻENIE BUDOWLANE. WSTĘP GROZI ŚMIERCIĄ.

Człowiek w płaszczu uśmiecha się do swoich myśli. Zadomowił się w niedużym pokoiku na piętrze. Podłoga, niegdyś pokryta piękną mozaiką z kilkunastu gatunków drewna, nosi ślady użytkowania przez hołotę, która przez całe lata suwała po niej meblami i rzucała niedopałki gdzie popadnie. Framugi spróchniały, z sufitu zwieszają się girlandy pajęczyn. Na tapetach widnieją wykwity grzyba. Szyby w oknie są przerażająco brudne, ale to bez znaczenia, i tak zasłoni je dyktą.

Sprawdził, czy jest prąd. Żarówka pod sufitem zabłysła. Wprawdzie walący się budynek od dawna odcięto od sieci energetycznej, ale złodziejskie przyłącza wysiedlonych lumpów nadal działają. Jest i woda w kranie. Rzucił na podłogę kilka gazet i zzuł buty. Pomieszczenie wypełnił z miejsca intensywny odór brudnych skarpetek. Przez ostatni tydzień nie zdejmował trepów. Jeśli będzie śmierdział na kilometr, nic nie zdziała. Już i tak śniada cera wyróżnia go z tłumu. A przecież powinien być kompletnie niewidoczny...

A zatem trzeba się umyć, uprać ubranie i rozwiesić do suszenia. W kuchni na szafce znalazł resztki płynu do mycia naczyń. Zbadał go na węch, to chyba dobry detergent...


Alchemik, mistrz Michał Sędziwój z Sanoka, budzi się o czwartej rano. Rozgląda się po mieszkaniu. Wszystkie sprzęty są zupełnie zwyczajne: regał z książkami, stół do pracy. Płaszcz na wzór siedemnastowiecznej niemieckiej peleryny to, niestety, rekonstrukcja wykonana niedawno przez krawca. Ale ile czasu przetrwa kawałek płótna? Zresztą, pomijając szczegóły kroju, niczym nie różni się od tych, które wiszą w co drugim magazynie rekwizytów filmowych... Nawet wygasły atanor stojący w kącie jest zupełnie zwyczajny. Setki hermetystów przed Sędziwojem budowało takie piecyki. Dziś wprawdzie nikt ich nie robi, ale wcześniej czy później alchemia odzyska należne jej miejsce. Kto wie, może atanory będą nawet wytwarzane maszynowo? Mistrz przymyka oczy.

Potrzeba zaznaczania swojej obecności na piaskach czasu jest dla niego naturalna. Budzi się w nim szalona chęć kreacji. Stworzy coś niezwykłego, doskonałego. Przedmiot, który przetrwa tysiąclecia i będzie wzbudzał pełne szacunku zdumienie.

W notesie zaczyna kreślić szkic. Głownię zaznaczył tylko kilkoma pociągnięciami ołówka, koncentruje się na jelcu i rękojeści. Wyszła mu nieco podobna do batorówki, ale jednocześnie inna. Naznaczył ją silnym indywidualnym piętnem. Zaklnie w nią trochę swojego szaleństwa i geniuszu. Szkoda tylko, że na ziemi nie znajdzie wroga dość szlachetnego, by stawić mu czoła z czymś takim w ręce...

Deszcz bębni o szyby okien wprawionych w połać dachu.


Nocny strażnik przeciąga się w swojej służbówce. Muzeum Archeologiczne jest chyba ostatnim miejscem, gdzie można by się włamać: grube poklasztorne mury, małe okienka, solidne kraty, pamiętające czasy, gdy w budynku mieściło się więzienie. Do tego wszystkiego nowoczesny system alarmowy.

Jednak miejscowe zbiory to nie tylko stosy starych skorup oraz kamienne siekierki. W magazynach i salach wystawowych zgromadzono piękną kolekcję zabytków pochodzących z Egiptu, Mezopotamii, Palestyny, Grecji, Chin... To może przyciągnąć złodziei. Na świecie są masy pozbawionych sumienia kolekcjonerów, gotowych dać niezły grosz za tego typu zabytki. A zatem trzeba czuwać. Ile może być warta egipska stela nagrobna?

Ochroniarz wzdycha. No właśnie, ten zakichany Egipt. Przez ostatnią godzinę oglądał amerykańskie filmidło o ożywionej mumii egipskiego kapłana. Trzeba przyznać, że dranie nakręcili je bardzo dobrze. Sugestywnie. Kapłan zrobił niezłą demolkę, zanim udało się go zneutralizować.

Dzwoni budzik. Pora na conocny obchód sal. Latarka, pistolet, krótkofalówka... Niepotrzebnie oglądał te głupoty. Na początek skontroluje pomieszczenia na piętrze. Nic ciekawego. Z ciemności promień światła wyławia posąg słowiańskiego bóstwa wydobyty w 1848 roku z rzeki Zbrucz. Przed kamienną statuą leży bukiet świeżych kwiatów.

Mężczyzna mógłby przysiąc, że jeszcze kilka godzin temu, gdy przejmował dyżur na obiekcie, niczego podobnego tu nie było. Ale przecież żaden neopoganin nie wlazł w nocy do chronionego budynku. Ostatnia sala jest pusta. Strażnik wraca amfiladą, czując na karku mrowienie, jakby pogański bałwan patrzył w ślad za nim.

Skorupy, kamienne siekierki, ciężarki tkackie, fibule z brązu... Plon dziesiątek wypraw archeologicznych. Każdy z tych eksponatów to wiele godzin machania łopatą. Aż tyle i tylko tyle.

No i, niestety, nadeszło to, co najgorsze. Sala egipska. Pracownik muzeum wyłącza alarm i wchodzi do środka. Posążki bogów, amulety... Nic ciekawego. Korytarzyk i kolejne pomieszczenie. Nie lubi tu przychodzić. Na ścianach fragmenty stel grobowych, papirusy i wreszcie to, co najpaskudniejsze – siedem egipskich mumii. Strażnik obchodzi salę pod ścianami, byle dalej od zabalsamowanych kolesiów śpiących w trumnach.

Brrr – niedawno oglądany film co chwila staje mu przed oczyma. Powinni to draństwo odesłać z powrotem do Egiptu. Po cholerę ryzykować... Lekki blask po lewej. Odwraca się, celując z pistoletu. Na szczęście to tylko światło latarki odbiło się w szkle gabloty. Kop adrenaliny i strach zanika. Po pierwsze, nie ma żadnego ryzyka. W realnym świecie mumie nie wstają z grobów. Po drugie, nawet jakby ożyły, to są zaplątane w bandaże. Po trzecie, nawet gdyby się wyplątały, to z pancernych gablot nie wylezą. Po czwarte, jakby wylazły... Trzymając w zębach latarkę, przeładował z trzaskiem spluwę. Kaliber dziewięć milimetrów, piętnaście naboi.

Nie ma na świecie mumii na tyle odważnej, by zaryzykować postrzał z takiej broni.


Padał deszcz, nad Krakowem wstawał grudniowy poranek. Nadkomisarz Przyborski zlustrował wnętrze ­pokoju. Plazmowy telewizor, na oko sądząc, dwudziestoośmiocalowy, kosztowny dywan na podłodze, obraz na ścianie to „prawdziwy Kossak”. Sprzęt grający najwyższej klasy. Spory salonik, duże, niemal panoramiczne okno wychodzi na mikroskopijny ogródek. Mieszkają sobie ludziska.

Butelka pięćdziesięcioletniego wina na stole, trochę zostało na dnie. Flesz zapala mikroskopijne ogniki w krysztale kieliszka. Ile lat może mieć ten kawałek szkła? Sto, może sto pięćdziesiąt. Wygodne, obite skórą fotele, antyczna komódka. Sam stół też ma swoje lata, intarsjowany blat z inicjałami Ludwika Napoleona zdradza wiek. Wnętrze urządzono ze smakiem i nawet pewną dozą wyrafinowania.

Policjant westchnął. Złapał się na myśli, że przyjemnie byłoby tak mieszkać albo chociaż usiąść na kilka minut, popatrzeć w płomienie buzujące na kominku. Przyjemny pokoik. Tylko zwłoki właściciela, przygwożdżone rapierem do podłogi, i ciężki odór śmierci psują efekt. A zatem koniec kontemplacji, czas na obowiązki.

Odszukał wzrokiem praktykanta. Student, nieco zielony na twarzy, trzymał w dłoni notatnik oprawiony w płótno i tandetny długopis z bazaru.

– Powiedz no mi – zaczął Przyborski nieco protekcjonalnym tonem – jaką tu widzisz przyczynę zgonu?

Praktykant, powstrzymując mdłości, pochylił się nad ciałem.

– Hmmm – mruknął. – Opuchnięty język, posiniałe wargi i odbarwienie podniebienia wskazują na to, że został otruty, potem strzelono mu w głowę, a gdy był już martwy, dla pewności przyszpilono rapierem.

– Dlaczego sądzisz, że już nie żył w chwili przybicia?

– Ten, kto go przygwoździł, pomylił strony lewą i prawą, rapier nie jest wbity tam, gdzie znajduje się serce, ale po drugiej stronie. Gdyby koleś żył, prawdopodobnie zacisnąłby dłonie na ostrzu. W dodatku krwawienie, jak na taką ranę, było minimalne.

– W porządku. Jedna zasada. O nieboszczykach należy wyrażać się z większym szacunkiem – pouczył go surowo nadkomisarz. – Co możesz powiedzieć o postrzale w głowę?

– Trafiono go w twarz z obrzyna, gdy leżał. Sądzę, że to prawdopodobnie kula dubeltówkowa na dziki. Strzał wywołał natychmiastową śmierć, zresztą trudno, żeby było inaczej. – Student z trudem przełknął ślinę.

Widok nie był przyjemny. Twarz jako tako wygląda. Pocisk przeszedł przez czoło i zgruchotawszy tył czaszki, utkwił w podłodze. Wydłubano go już i posłano do laboratorium. Wokoło ciała zaschły rozbryzgi krwi oraz mózgu, poniewierały się strzępki skóry, włosów i kości. Sprawca oczywiście wdepnął w posokę. Lekko zbrązowiałe ślady butów ciągnęły się aż do drzwi wejściowych. Traseolodzy będą zachwyceni.

– Średnica rany wlotowej?

Praktykant wyjął suwmiarkę. Dwa punkty za pomysłowość – zabrał ją ze sobą z własnej inicjatywy. Minus trzy za nieuctwo. Na trzecim roku powinien już wiedzieć, jakich narzędzi używa się do pomiarów anatomicznych.

– Siedemnaście milimetrów. To prawie tyle, co irac­kie działko przeciwlotnicze. Dziwne... Do obrzyna nie pasuje, jakiś samopał?

– Może balistyka coś wydedukuje. Jeszcze jakieś spostrzeżenia?

– To była egzekucja. – Młody wskazał rękawice leżące na zwłokach. – Czytałem o tym. Kat rzuca na ciało rękawiczki po wykonaniu wyroku. A że u nas kara śmierci jest zniesiona, sądzę, że to mogło być zabójstwo zlecone z zagranicy. Na przykład denat naraził się jakiemuś szejkowi, ten wysłał za nim siepaczy, dopadli go i zlikwidowali.

Trzy punkty za wiedzę historyczną. Minus pięć za nadmierną fantazję. Plus jeden za szukanie rozwiązań niekonwencjonalnych. Młody myśli intensywnie, trawiąc własną wypowiedź.

– Nie, zaraz. Nie szejk, bo to z rękawicami to nasz europejski obyczaj. Przygwożdżenie rapierem do ziemi... Hmmm. Może złamał zasady obowiązujące w jakimś tajnym bractwie? To morderstwo posiada pewne znamiona rytualne. Jeśli kolejność działań sprawcy odczytaliśmy prawidłowo, to wbijanie rapiera nie miało już sensu. Chyba że było podyktowane jakimś obyczajem... Masoni za zdradę rozcinają brzuch, więc może to różokrzyżowcy albo templariusze?

Nadkomisarz popatrzył na praktykanta z powściąg­liwym zainteresowaniem.

– Kontynuuj – polecił i dopisał mu jeszcze dwa ­punkty.

Za interdyscyplinarność zainteresowań.

Laboratorium kryminalistyczne pracuje pełną parą. Kurier na motocyklu przywiózł komplet raportów. Jeszcze jedna kawa, policjant jest na nogach od przeszło dwudziestu czterech godzin. Czytał i nie rozumiał. Nie mógł skupić wzroku.

– Coś nie tak? – Praktykant zauważył jego zaskoczenie.

– To jakaś paranoja, zresztą zobacz sam. – Przyborski podał mu plik kartek. – Balistyka zbadała pocisk. To w ogóle nie był nabój, ale ołowiana kula wielkości przepiórczego jaja. Próbki pyłu pobrane z blatu i ubrania denata to niedopalony węgiel drzewny oraz siarka. Jest jeszcze domieszka czegoś, prawdopodobnie saletry.

– Czarny proch – ocenił praktykant. – Ktoś rąbnął tego człowieka z zabytkowej broni. Może warto przejść się z tą kulą i pokazać ją fachowcom?

– Dobry pomysł. W Krakowie jest mnóstwo specjalistów. Zajmij się tym jeszcze dzisiaj.

– A zawartość kieliszków?

– No właśnie. – Policjant potrząsnął kolejnym plikiem kartek. – Tu się dopiero zaczynają fikołki. W pierwszym znaleziono śladowe ilości tetraheksanolu.

– Co to jest, u licha? – zdumiał się młody.

– Chemicy twierdzą, że alkohol. Ma jakieś tam w środku wiązanie chemiczne na krzyż. Diabli wiedzą co to. Ale napisali mi, że działa kilkanaście razy mocniej niż etylowy. Dawka śmiertelna to jakieś pięćdziesiąt gramów. Ale pity z umiarem jest w zasadzie nieszkodliwy.

– O, w mordę. Można to gdzieś kupić?

Minus trzydzieści punktów za alkoholizm.

– Sprawdzimy. W drugim kieliszku osad z chlorku złota. Był rozpuszczony w czymś bardzo lotnym, niewykluczone, że w czystym spirytusie lub eterze.

– Chlorek złota to też trucizna.

Plus pięć za wiedzę chemiczną.

– Owszem. I jest obecny w wymazie z gardła denata. Pewnie sekcja wykaże go także w żołądku.

– Innymi słowy, spotkali się dwaj przyjaciele, każdy wlał sobie innej trutki i stuknęli się kieliszkami nad stołem. A potem ten mniej otruty dobił kumpla strzałem z muszkietu lub czegoś podobnego.

– Myślę, że możemy założyć taką ewentualność. Może ten od tetraheksanolu zorientował się, że kumpel go truje, i walnął go z broni palnej?

– A sam to niby święty? Przecież i tamten dostał truciznę. A może był jeszcze ktoś trzeci? Przecież zamek w drzwiach nie wyłamał się sam.

– Nie da się wykluczyć. Na kilku meblach są zatarte odciski palców, jakby ktoś czegoś szukał, ciągnąc za gałki i otwierając szuflady przez szmatkę, starł poprzednie... Najpierw sprawdźmy kulę.


Długonoga Murzynka siedząca po przeciwnej stronie biurka nazywa się Anysza Safez. Starannie uczesana, w nienagannie skrojonej garsonce, mówi świetnie po angielsku. Dziekan Wydziału Orientalistyki popatrzył na leżący przed nim kontrakt i poskrobał się w zadumie po głowie.

Nowa lektorka języka fusha dopisała do umowy jeden punkt. Uczelnia ma zagwarantować jej całkowite bezpieczeństwo. A zwłaszcza chronić przed wampirami.

– Chyba jesteśmy w stanie zaaprobować ten warunek – powiedział i złożył swój podpis w odpowiednim miejscu.


Ósma rano. Dzieci już w szkołach, a miasto budzi się do życia... Mnich z zakonu dominikanów wszedł do kantoru wymiany walut. Przed wyjazdem wycieczki do Rzymu przeor nakazał mu zakupić nieco tej nowej szatańskiej waluty euro. Kantor prowadził także skup i sprzedaż złomu złota. W gablotce wystawiono garść drobnej biżuterii. Pomiędzy grubymi dresiarskimi bransoletami i cienkimi pierścionkami bystre oko zakonnika wypatrzyło coś naprawdę interesującego. Bryłę kwarcu upstrzoną maleńkimi samorodkami. Piękny okaz geologiczny.

– Widzę, że podoba się panu nasz nabytek – uśmiechnął się kasjer.

– Można obejrzeć to dokładniej?

– Jasne. – Pracownik kantoru otworzył pancerną gablotę i wręczył mu kamień.

Dominikanin długo i w milczeniu oglądał kawałek skały. Tu jest góra, a tu dół... Ziarna złota układają się nieprawidłowo. Wyglądają, jak gdyby ktoś obsypał płynny kwarc grudkami, które pod wpływem wysokiej temperatury stopiły się w krople i zatonęły w skalnym cieście. Widać nawet kierunek, w jakim rozsypywał samorodki. Następnie masę wylano z tygla i opryskano wodą, by kamień głęboko popękał, przybierając naturalny wygląd. Po co ktoś tak się męczył?

– Czy to jest do kupienia? – zapytał po chwili namysłu.

– W zasadzie myśleliśmy, żeby zostawić sobie na wyposażeniu. Przyciąga wzrok klientów... Z drugiej strony jest tu ze dwieście gramów kruszcu. Nie bardzo nas stać na zamrożenie takiej ilości gotówki...

– Dwieście gramów, czyli cena wyniesie około siedmiu tysięcy złotych?

Kasjer poważnie kiwnął głową.

– Mam propozycję. Przetnijmy to na pół, ja kupię połowę, druga zostanie tutaj, jako dekoracja.

– To brzmi niegłupio... Tylko jak to ciachnąć?

– Naprzeciwko jest sklep z minerałami i pracownia jubilerska. Z pewnością zechcą nam pomóc.

Kuzynki Kruszewskie

Подняться наверх