Читать книгу Czarownik Iwanow - Andrzej Pilipiuk - Страница 8

Czarownik Iwanow Rozdział 1

Оглавление

Był koniec marca. Zima odchodziła w niebyt. Nocami jednak potrafiła jeszcze kąsać nielichym mrozem. Tak było i tego dnia, w którym zaczyna się nasza opowieść. Uliczki Wojsławic, niedawno powleczone cienką warstwą asfaltu, pokrywał pancerz zaskorupiałego lodu, podtopionego lekko na wierzchu. Ponieważ była to środa, zablokowane były jednolitą masą ludzi i wozów zdążających na cotygodniowy targ. W powietrzu unosiła się zdrowa mieszanina rozmaitych targowych woni. Końskie pączki i krowie placki parowały, wydzielając ostry zapach. Częściowo zagłuszał go unoszący się niczym mgły nad norweskim fiordem dym z papierosów najpośledniejszego gatunku.

Pośrodku targowiska pewien pomysłowy mieszkaniec Kukawki zaimprowizował koksownik na bazie starego kubła na śmieci i dużej ilości starych szmat. Było już dobrze po jedenastej, gdy na targ nadjechali na swoich klaczkach dwaj staruszkowie. Ludzie na ich widok skrzywili się, ale nie przerwali swoich zajęć, polegających na wciskaniu rozmaitych ciemnot potencjalnym nabywcom i targach nad każdą z osobna wadą oferowanego towaru. Pierwszy starzec nazywał się Semen Korczaszko. Wiedziano o nim zaskakująco niewiele. Nikt nie był w stanie powiedzieć, ile ma lat, pamiętano jednak, że swego czasu opowiadał w gospodzie swoje przygody z wojny mandżurskiej. Liczył zapewne koło setki. Miał kilku synów, z których większość poległa w czasie kolejnych wojen oraz w niechlubnym okresie utrwalania władzy ludowej. Posiadał także sporą ilość wnuków, którzy mieszkali w różnych częściach kraju i od czasu do czasu wpadali w odwiedziny. Z reguły wówczas robili rozmaite kuku wszystkim, którzy w ostatnim czasie stanęli dziadkowi na drodze, więc ludzie w miarę możliwości starali się mu nie bruździć.

Semen Korczaszko ubierał się wyjątkowo jednostajnie: w mundur carskiej lejbgwardii z krzyżem św. Jerzego na piersi. Miał zresztą kilka mundurów na zmianę. Na głowie nosił, niezależnie od pory roku, karakułową papachę ozdobioną piórem jakiegoś egzotycznego ptaszydła. Papacha miała na czole dziurę postrzałową i niewielki rdzawobrązowy zaciek. Ponoć była trofiejna, choć nikt nie umiał powiedzieć, w czasie której wojny została zdobyta ani na kim. Krążyły na ten temat rozliczne mętne opowieści.

Drugi z mężczyzn nazywał się Jakub Wędrowycz. Człowiek ten cieszył się wyjątkowo ponurą sławą. Mieszkańcy wyzywali go od ukraińskich świń, żydowskich pociotków, morderców i podpalaczy. Właściwie to nawet nie miał wielu wrogów. Większość tych, którzy mu kiedykolwiek bruździli, leżała w rozmaitych punktach okolicy, wąchając kwiatki od spodu. Ci, którzy pozostali przy życiu, ograniczali się do napaści słownych. Milicja miała o nim jednoznacznie negatywną opinię. Uważano go powszechnie za bimbrownika, kłusownika i hienę cmentarną. O ile pierwsze dwa zarzuty były nieodparcie słuszne, o tyle ostatni brał się z nieuświadomienia organów ścigania.

Jakub Wędrowycz nigdy nie okradał zmarłych. Jeśli rozkopywał jakieś groby, to jedynie w tym szlachetnym zamiarze, żeby wbijać zmarłym osikowe kołki w serca, aby nie mogli latać po nocy i wysysać z ludzi krwi. Był takim sobie wioskowym egzorcystą amatorem. Podchodził do zjawisk nadprzyrodzonych na zdrowy chłopski rozum i zazwyczaj osiągał niezłe efekty. W środowiskach radiestetów, wywoływaczy duchów i tym podobnych indywiduów cieszył się dość szeroką i całkowicie zasłużoną sławą. On także ubierał się dość jednostajnie, nosząc na zmianę zeszmaconą jeansową kurtkę, którą otrzymał kiedyś w prezencie od syna, lub wypłowiałą kurtkę mundurową SS. Kurtka ponoć, podobnie jak papacha Semena, była zdobyczna. Biorąc po uwagę mętny wojenny życiorys Jakuba, była to teoria niezwykle prawdopodobna.

Obaj jeźdźcy zeskoczyli z koni i prowadzili je teraz za sobą, przeciskając się powoli przez gęsty tłum. Koń Semena był niezwykle zadbany. Była to młoda klaczka jasnokasztanowej maści, o imieniu Karolina. Złośliwie mówiono, że traktuje ją jak córkę, szczotkuje codziennie i zaplata jej ogon w warkocz. Jej ogon faktycznie dziś był tak ufryzowany. W grzywę miała wplecione wstążki.

W porównaniu z nią klacz Jakuba, Marika, wyglądała jak zużyta szczotka klozetowa. Sierść układała jej się w różne strony, poznaczona była jaśniejszymi plamami. Marny jej wygląd nie był winą właściciela. Był jego zasługą. Gdy się poznali, dogorywająca na świerzb i grzybicę strzygącą szkapa oferowana była za darmo rzeźni sanitarnej celem przerobienia na klej stolarski. Jakub odkupił ją od właściciela za dwie paczki papierosów „Sport” i przez następne pół roku razem z Semenem i starym Józefem Paczenką leczyli ją sobie tylko znanymi metodami, pozostawionymi im w spadku przez kozackich przodków. Ponoć zasadniczą tajemnicą ostatecznego sukcesu było wielokrotne nacieranie wysokoprocentowym samogonem produkcji niejakiego Marka z Tróścianki. Był to produkt tak zabójczy, że choroba w końcu musiała się poddać, nie wiadomo tylko, jakim cudem koń przeżył.

Obaj mężczyźni przepchnęli się na koniec targu, gdzie przy wozach z prosiętami było już nieco luźniej. Tu właśnie, koło sklepu, dogonił ich sprzedawca biletów.

– Panowie nie wykupili biletów.

– Haw? – wyraził zdziwienie Semen.

Gdy nie chciał być zbyt dobrze rozumianym, posługiwał się własną osobliwą mową na bazie ukraińskiego, zawierającą ponadto słowa z licznych innych języków oraz przez siebie samego wymyślone.

– Wy chcecie sprzedać te konie? – Sprzedawca był we wsi nowy i nie znał wszystkich mieszkańców oraz ich bzików.

– Pradat’ Karolinu? Ty s uma saszoł!

– A kto by to kupił? – Jakub wzruszył ramionami. – Ty lepiej idź w swoje miejsce, bo moj drug dzisiaj nie w humorze, jeszcze zęby wybije za takie podejrzenia.

Sprzedawca parsknął śmiechem.

– Ech, wy dziadki. Maść na reumatyzm, a nie zęby wybijać.

Semen uśmiechnął się z pogardą, a potem rozejrzał. Obok sklepu leżała duża ilość stalowych elementów: druty, pręty i płaskowniki. Podszedł do stosu i wyciągnął zeń metrowy kawałek pręta zbrojeniowego, o średnicy mniej więcej półtora centymetra. Uniósł go nad głowę i złapawszy dłońmi za oba jego końce, zaczął giąć z całej siły. Mięśnie napięły się pod mundurem. Mięśnie, których na zdrowy rozum od trzydziestu lat nie powinno być. Na skroniach pojawił mu się pot. Nieskończenie powoli pręt wygiął się w łuk. Ręce starca parły dalej, aż wreszcie oba końce się połączyły.

– Idź w pole szukać rezerw paszowych albo pasać gęsi – poradził życzliwie sprzedawcy, po czym odwrócił się, uznając rozmowę za zakończoną. Ośmieszony podniósł z ziemi wygięty pręt i spróbował go rozprostować. Nie dał rady, mimo że ciągnął z całej siły. Jakub wszedł do sklepu.

– Dobry.

– Dobry. Czego trza?

– Macie drut żelazny o średnicy jednego milimetra? Potrzebuję pięciu kilo.

– Nie mamy drutu – odpowiedział ajent, zezując w kąt, gdzie drut takowy leżał.

– Czego mówisz, że nie macie, jak stąd widzę, że leży?

– Posterunkowy zakazał wam sprzedawać. Profilaktyka przestępcza. Żeby utrudnić kłusownictwo.

– Linka hamulcowa tylna do roweru?

– Nie mamy.

– Srali muchy, będzie wiosna!

– Przecież pan nie ma roweru. To też do sideł.

– Do wnyków, idio... Nieważne. Drut miedziany, izolowany, cienki, dwadzieścia metrów.

– Do głuszenia ryb? Staw jest własnością straży pożarnej...

Dłoń Jakuba wystrzeliła niespodziewanie i wyszarpnęła spod lady kartkę, która spoczywała ajentowi na kolanach. Był to długi spis przedmiotów, których nie należało egzorcyście sprzedawać.

– Po kiego licha mam nie kupować dętek rowerowych?! – zdenerwował się.

– Zapewne zrobiłby pan z nich procę do polowań na przepiórki.

– Przekaż posterunkowemu, że jest idiotą. A ten interes to spalę ci kiedyś nad głową. Proszek do prania „Cypisek”?

– Tylko na kartki.

Jakub wyszedł. Po chwili do środka wszedł Semen.

– Dostanę może u pana drut żelazny, tak z pięć kilo? – zapytał.

Ajent przeskoczył przez ladę i wyszedł przed sklep, gdzie stał, trzymając oba konie, Jakub.

– Bardzo śmieszne – powiedział.

– Dlaczego śmieszne? – udał zdziwienie egzorcysta. – Pilnuję konia znajomemu.

Semen wyszedł ze sklepu z kawałem łańcucha krowiaka w ręce.

– A to mogę kupić? – zapytał.

Ajent wyrwał mu łańcuch z ręki.

– Nie!

– Dlaczego?

– Bo wy tego łańcucha użyjecie w celach przestępczych!

Obaj przyjaciele wzruszyli ramionami i zniknęli w tłumie. Niebawem odnaleźli się w tym końcu placu, gdzie czasami sprzedawano konie. Spóźnili się. Jedyny sprzedawany tego dnia ogier właśnie ładowany był na przyczepę. Nie podobało mu się to. Tupał wszystkimi czterema kopytami w podłogę. Ponadto parskał i kładł uszy po sobie. Semen podszedł bliżej i przypatrywał mu się przez kilka minut zatroskany. Jakub też podszedł. Ale nie zdążył przyjrzeć się uważnie, bo traktor ruszył przez tłum i koń odjechał.

– Coś nie tak – zauważył Semen. – Nerwowy coś.

– Też byś był nerwowy, gdyby cię sprzedawali.

– Nie, on był zbyt nerwowy. Poza tym widziałeś, jaką miał inteligencję w oczach?

– Tak. Wiedział, kto go kupił.

– Może wartałoby zrobić jakiś niewielki egzorcyzm? Co, Jakub? To zwierzę miało diabła w oczach.

– Mogę ci wyegzorcyzmować twój rozum, chcesz?

– Zakład o pół litra, że będą jeszcze z tego konia nieliche problemy.

– Ja też widzę, że będą. I nawet ci powiem dlaczego. Wiesz ty, kto go kupił?

– Nie, nie miałem czasu się przyjrzeć.

– Marcin Bardak. Ten wieprzek z Witoldowa.

– Job twoju! Ten, co na dniach miał proces, bo zatłukł swojego konia siekierą?

– Ano. Jak pomyślę, że w wojnę miałem jego oćca na muszce i pozwoliłem mu żyć i rozmnażać się dalej, to mnie cholera bierze.

– Szkoda szkapy dla takiej świni.

– A szkoda.

– Swoją drogą, co za bałwan go sprzedał?

– Lenge z Majdanu Leśniowieckiego. Emigruje do Niemiec Zachodnich. Ostatni szwab w okolicy. Też się długo uchował.

– Wydawało mi się, że Młot wybił całą rodzinę.

– Nie, oszczędził dzieci. Teraz widać, że chyba głupio zrobił.

Przez tłum przepchnął się niski, gruby jak beczka facet w berecie na głowie.

– Jakub, wszędzie cię szukałem.

– Tomasz Cieśluk. Kopę lat. Cóż cię sprowadza?

– Jakub, było dzisiejszej nocy pogryzienie.

Semen skrzywił się, jakby zjadł cytrynę.

– A wy wciąż o wampirach.

– Gdzie?

– Na Zarowiu. Koło austriackiego cmentarza. Coś dopadło w nocy jałówkę. Prosili, żebyś wpadł.

– Austriacki cmentarz...

– Głupoty – skwitował Semen. – Jak byłem młody, no, młodszy niż teraz, to brałem udział w bitwie na Białej Górze, od której powstało to grzebiszcze. Nie widziałem tam żadnego wampira. A sam położyłem sporo szwabów.

– Austriaków.

– Jak ktoś mówi po szwabsku, to szkop. Nu, nieistotne. Żadnego takiego z zębami na brodę nie chowali.

– Za życia nie widać, czy ktoś zostanie po śmierci wampirem. Dopiero później się robią. Wiem coś o tym. Dwa razy siedziałem za profanację szkieletów. Pojadę tam. Gdzieś za małe pół godzinki. Jeszcze tylko strzelimy sobie po jednym z Semenem.

– Dobra, spotkamy się u Łysenki. Bo to u niego.

– Choroszo.

Zniknął w tłumie, a oni ruszyli do wyjścia. Dziesięć minut później w sąsiedniej uliczce zaparkowali konie przed gospodą i weszli do środka. Kłębił się tam tłum ludzi, oblewano udane interesy, rozgrzewano zziębnięte ciała setką wódki.

– Czego wy? – zagadnęła szynkarka.

– Dwa razy koktajl Królewna Śnieżka.

– Ilu krasnoludków?

Jakub popatrzył na kumpla.

– Ilu?

– Nu, czterdziestu.

– Koktajl Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników. Dwa razy po sto.

Koktajl Królewna Śnieżka był to wynalazek pewnego miejscowego weterynarza, który sczezł z przepicia jeszcze przed wojną, ale jego pomysł nadal straszył. Koktajl robiony był w jakiś mętny sposób na bazie mleka i proszku do pieczenia. Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków miał siedem procent, Królewna Śnieżka i dwunastu krasnoludków – dwanaście, Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników – czterdzieści, a ostatni: Królewna Śnieżka i kompania gwałcicieli, miał dziewięćdziesiąt sześć procent i nie zawierał już wcale mleka. Od zwykłego spirytusu różnił się jedynie nazwą. Wypili i odczekali chwilę, aby czterdziestu rozbójników przeniknęło do krwi.

– Ech, to już nie te czasy – powiedział w zadumie Semen. – Przed wojną to były knajpy.

– Przed którą wojną? – zaciekawił się Jakub.

– Przed drugą wojną.

– A, to pamiętam. U tego sympatycznego, jak mu tam, Jankiela?

– Jo. Sympatyczny był żydek. Robił taką nalewkę na imbirze, że aż się w nerkach odzywała.

– Ty popatrz, że ja już ze czterdzieści lat nie widziałem imbiru.

– A pamiętasz, jak Ałmaz Paczenko cisnął nożem i przygwoździł do ściany karalucha?

– Mowa. A pamiętasz, jak ten idiota strzelił z rewolweru do muchy i spadła mu lampa naftowa na łeb?

– A jakie miał piwo...

– Ech, były czasy.

Nie zakąsili niczym. Wyszli i zaczęli się żegnać przed knajpą. Jakub właśnie wdrapywał się na konia, gdy nadszedł posterunkowy Birski.

– Witam obywatela.

– Szacunek.

– Wybieramy się gdzieś na koniku?

– A co?

– Chuchnijcie, obywatelu.

Jakub chuchnął, a czterdziestu rozbójników dało odczuć swą obecność w jego żołądku.

– A wiecie, co grozi za kierowanie po pijanemu?

– A czym ja kieruję? – zdziwił się Jakub.

Gliniarz zmieszał się lekko.

– A koniem kierujecie. Stwarzacie zagrożenie na drodze.

– E tam. Koń sam idzie, jest taki mądry, że nie trzeba nim kierować. Mało to razy zawiózł mnie do domu...

– Wy się, Wędrowycz, doigracie. Ponoć znowu chcieliście kupować drut na sidła?

– A widział ty kiedyś sidła w życiu? Drut mi jest potrzebny do chmielu.

– Wy się nie zajmujecie uprawą chmielu.

– Może mam zamiar? Kto wie, może ja nawet mogę sądownie zaskarżyć o blokowanie mojej inicjatywy gospodarczej?

– Słusznie – dodał Semen. – To niezgodne z prawem. Co innego, jakby cię tak złapali.

– Może jeszcze złapiemy – odgryzł się milicjant. – A co do pana, panie Korczaszko, zniszczenie tablicy „Naród z Partią” to nie jest czasem wasza sprawka?

– Co się z nią stało?

– A to, że ktoś cisnął słoikiem farby.

– Słuchaj no, głupi gliniarzu, gdybym ja się zabrał za tę tablicę, to nawet nie byłoby śladu, gdzie stała. Trzy dni byście zasypywali dziurę w tym miejscu.

– Ja głupi? – zdenerwował się posterunkowy. – Uważajcie, obywatelu.

– Mam już więcej niż sto lat. Do mamra mnie nie wsadzisz. A jeśli chcesz na pięści, to ściągaj mundur i stawaj.

Gliniarz wolał się zmyć. W całej historii miasteczka nie było nikogo, kto mógłby się pochwalić, że pokonał Semena w walce. Ostatnia próba, podjęta w gospodzie przez jakiegoś menela z Chełma, skończyła się dla tego ostatniego dłuższym pobytem w szpitalu. Zdaje się, Semen usiłował go wyrzucić przez drzwi, ale mając nieco przytępiony ze starości wzrok, nie trafił zbyt precyzyjnie.

Jakub pogalopował ulicą Chełmską w stronę Białej Góry i Zarowia. Koło cerkwi minął niewielki dołek w ziemi. Uśmiechnął się do swoich myśli. To była prawie rocznica. Też tak pod koniec zimy lód skuł wodę w studni. A on w swojej młodzieńczej no prawie młodzieńczej naiwności wrzucił do środka granat, aby ją odetkać. No i studnię diabli wzięli.

Czarownik Iwanow

Подняться наверх