Читать книгу Kroniki Jakuba Wędrowycza - Andrzej Pilipiuk - Страница 7
Hotel pod Łupieżcą
Оглавлениеczyli wakacje Jakuba Wędrowycza
Ściany chałupy Jakuba, pobielone po raz pierwszy od siedemdziesięciu lat, lśniły blaskiem. Miedziane kociołki i patelnie, wypolerowane popiołem, piaskiem i ruską pastą diamentową, wisiały w karnym rządku. Słoneczko wpadało przez umyte po raz pierwszy od wstawienia szyby w oknach. Odbiwszy się od wycyklinowanego blatu stołu, zapalało w rondlach małe słoneczka. Dziurawą, pogryzioną przez myszy podłogę przykrył kupiony w geesie dywan, a żarówka wisząca na kablu pod sufitem została zręcznie zamaskowana chińskim lampionem. Barłóg Wędrowycza, nakryty dobrze wyprawioną krowią skórą, zmienił kształt i teraz wyglądał z grubsza jak tapczan.
Sam Jakub, umyty i ogolony, wbił się w nowiutki ortalionowy dres. Jego wierna kurtka spoczywała dobrze ukryta na strychu. Z tegoż strychu egzorcysta ściągnął wyszabrowane kiedyś w pałacu Poletyłłów srebra i sztućce. Zastawa lśniła. Egzorcysta całą noc polerował ją pastą do zębów. Pasta wprawdzie była jeszcze przedwojenna, ale, jak się okazało, do czyszczenia sreber jeszcze mogła się nadać. Na kominku piekły się szaszłyki, a w kieliszkach czerwieniło się prawdziwe francuskie wino kupione od Ukraińców.
– Pachnie znakomicie – pochwaliła synowa.
Jakub uśmiechnął się, prezentując rząd nieskazitelnie białych zębów. A potem poprawił okulary w szylkretowej oprawie. Zarówno sztuczną szczękę, jak i okulary pożyczył od Semena.
– To bardzo stary przepis – powiedział.
– Dziadku, a gdzie ty jedziesz w tym roku na wakacje? – zapytał wnuk Jakuba, Maciuś.
Egzorcysta spojrzał na niego zdziwiony.
– A co to są wakacje? – zagadnął.
– No, jak nie ma szkoły, to można wyjechać gdzieś nad morze albo w góry...
Staruszek zadumał się. Szkoła. Faktycznie, chodziła tu ostatnio taka jedna jędza z PCK i mówiła, że jak ktoś się chce nauczyć czytać albo pisać, to będzie organizowany kurs dla byłych pegeerowców. Jakub wyśmiał ją wtedy i napisał z pamięci połowę alfabetu kredą na stodole. Baba była wyjątkowo źle wychowana, bo na widok jego artystycznie wyrysowanych liter strasznie się zaczęła śmiać. No i musiał ją poszczuć pytonem.
– Ale ja już nie chodzę do szkoły – wyjaśnił wnukowi. – Zresztą nigdy nie lubiłem... A potem, w wojnę, szkoła się tak jakoś spaliła. – Uśmiechnął się do swoich wspomnień.
– A jak jeszcze chodziłeś, to gdzie jeździłeś? – wnuk drążył temat.
Egzorcysta przymknął oczy. Szkoła. Pamiętał ją dobrze: zielone ławki, pedel z kijem i dzwonkiem, nauczyciele... Nawet przypomniał sobie, jak stał przy tablicy. Poskrobał się po głowie.
– W wakacje chyba robiłem w polu – powiedział wreszcie. – Albo pomagałem ojcu pędzić bimmm... barabam... Znaczy gotować powidła. Chyba nigdy nie byłem na wakacjach...
– O, to szkoda. – Maciuś pokręcił głową. – Koniecznie powinieneś pojechać.
– A jak to wygląda? – zaciekawił się dziadek. – Znaczy gdzie się jedzie i co się robi?
– No, na przykład na kemping nad morzem. Wynajmuje się domek, a potem leży na piasku na plaży i opala. Albo można też, jak człowiek chce bardziej aktywnie, pojechać w góry. Zatrzymuje się człowiek w schronisku.
– I codziennie świeżego pieska na obiad – rozmarzył się Wędrowycz.
– Nie, to inne schronisko, taka buda dla turystów. Albo nawet, jak ma się dużo pieniędzy, można nocować w hotelu. W hotelach jest dobre jedzenie i luksusowe alkohole, a potem można chodzić po górach naokoło i podziwiać ładne widoki...
– Aha – mruknął Jakub i zaczął nakładać szaszłyki na talerze.
Wnuk i synowa zjedli, po czym zaczęli zbierać się do drogi. Egzorcysta odprowadził ich na przystanek i wsadził do PKS-u, po czym wrócił do swojej chałupy.
– Wakacje – mruknął, zdzierając z obrzydzeniem wykwintny strój.
Cisnął go na barłóg, zmiótł sztućce i srebra na podłogę, a na stół rzucił obrus ze świeżej (tygodniowej) gazetki. Siepnął na nią kawał kaszanki, pociachał bagnetem na kawały, urżnął pajdkę chleba i wreszcie pożywił się jak człowiek. Popił, oczywiście, nie jakimś tam cierpkim płynem, tylko uczciwą siwuchą własnej roboty.
– Wytrawne – warknął pod adresem butelki, która ciśnięta przez okno spoczęła na klepisku podwórza. – Nazwa tego wińska pewnie od tego, że wytrawia wnętrzności tym jadem.
Odkorkował sobie truskawkowej pryty i pociągnął z lubością solidny łyk.
– Oto jak powinno smakować wino! – huknął. – Słodkie jak cukier, smaczne i jeszcze trochę siarką walące po nosie.
Wziął paczkę papierosów przywiezionych przez synową, rozdarł na pół i wsadził do gęby od razu dziesięć. Podpalił je benzynową zapalniczką i zaciągnął się potężnie.
– Słabe gówno – mruknął. – Ale miała kobita dobre zamiary.
Wino odrobinę go rozgrzało. Spod łóżka wydobył odrapaną walizkę.
– Wakacje – mruknął. – Trzeba będzie pojechać. Kurde, coś mi się należy po osiemdziesięciu latach od zakończenia nauki. Luksusowy hotel w górach... Żarcie, alkohole, pełna obsługa, wanna z Sowietskoje Igristoje. Będę żarł sardynki z miodem, pieczone ananasy, melona z kawiorem, wysuszę parę flaszek koniaku, zaproszę panienki i w ogóle zafunduję sobie nieziemską balangę! A czy to ja gorszy niż uczniowie? Podpaliłem szkołę? Podpaliłem. To i na wakacje sobie zapracowałem.
Wrzucał do walizki rozmaite graty przydatne w podróży. Niebawem jednak alkohol wziął górę i staruszek, padłszy na barłóg, zasnął snem sprawiedliwego.
Jakub stał na przystanku PKS-u i studiował w zadumie rozkład jazdy.
– Lublin, byłem; Krasnystaw, byłem; Chełm, byłem; Zamość, byłem... Cholera, co za dziura, nigdzie daleko nie można stąd pojechać...
– A dokąd chcesz jechać?
Jakub odwrócił się i zobaczył swojego przyjaciela Semena.
– No, pojechać na wakacje chciałem – powiedział. – Ale sam zobacz, nigdzie się nie da...
Semen założył na chwilę okulary i przestudiował rozkład jazdy.
– Faktycznie – mruknął. – Trzeba by z przesiadką.
– Co to jest przesiadka? – zainteresował się Jakub.
– Jak jedziesz gdzieś, a tam wsiadasz w następny pekaes...
– A, to tak jak do Warszawy – mruknął. – To rozumiem. No, można by i z przesiadką.
– A co cię tak nagle przypiliło, żeby jechać na wakacje?
– No bo jeszcze nigdy nie byłem. – Jakub lekko się zaczerwienił.
– To faktycznie najwyższy czas – kiwnął głową Semen. – Wiesz co, trzeba się dobrze zastanowić, dokąd chcesz jechać. A tak myśleć na sucho to raczej trudno...
– Faktycznie – zgodził się Jakub, patrząc na drzwi pobliskiej gospody.
Minęło trochę czasu... Przed Semenem stało osiemnaście opróżnionych kufli od piwa, przed Jakubem dwadzieścia.
– Wakacje – wrócił do tematu egzorcysta. – Jedzie się nad morze albo w góry, oddycha świeżym wiejskim powietrzem, wypoczywa na łonie przyrody...
– Widzę tu pewien problem – powiedział Semen. – Tu też mamy wiejską przyrodę, znaczy powietrze i łono też by się znalazło. – Szczypnął przechodzącą kelnerkę w pośladek.
– Ale trzeba odpocząć po trudach szkoły – ciągnął Wędrowycz. – A do tego koniecznie muszę gdzieś wyjechać. Przecież to żaden odpoczynek w domu. Wiem coś o tym, bo już tyle lat bąki zbijam...
Kozak kiwnął głową.
– A co byś jeszcze chciał? Staw jest, po wzgórzach można się wspinać... No, prawie można, to nawet lepiej, bo do przepaści nie wpadniesz.
– Ale nie ma tu hotelu z barkiem i striptizem... – poskarżył się Jakub.
– A po co ci striptiz? Przecież masz dziewięćdziesiąt lat.
– No to co. Jest taki niebieski proszek, co się wigry nazywa...
– Coś ci się popieprzyło, Wigry to nazwa roweru.
– A ja myślałem, że na cześć jeziora. No, nieważne. Jest taka niebieska tabletka, a potem nawet staruszek może iść podrywać młode dupcie.
– Aż tak zmienia wygląd zewnętrzny? Coś podobnego – zdumiał się Semen. – A więc hotel, barek, striptiz...
– I jeszcze basen hotelowy z podświetlaną wodą. I sauna...
Do gospody weszli Józef Paczenko i Tomasz.
– O, nieźle zatankowaliście – zauważył Józwa. – Problem jakiś macie, że tak...? – Gestem wskazał kufle.
– Mam problem – płaczliwie powiedział Jakub. – Chcę na wakacje do hotelu.
– Wot te na. Też ci się na starość odwidziało... Hotel. To drogo kosztuje.
– Ale ostatni raz byłem jeszcze przed wojną – mruknął egzorcysta. – I niezbyt pamiętam. A forsę mam.
– Czekajcie – odezwał się Semen. – Coś mi się zdaje, że widzę rozwiązanie naszych problemów.
Nastawili ciekawie uszu.
– Pamiętacie, co pisali w gazecie?
– Które? – zapytał Tomasz.
– O tym przejściu granicznym na Ukrainę, co je koło Mircza uruchomili.
– Pamiętam – mruknął Józef. – To dlatego tyle ruskich samochodów jeździ teraz przez naszą wiochę.
– Właśnie. To najbliższa droga na Krasnystaw i Lublin. Co powiecie na to, żeby założyć własny hotel? Koło szosy...
– Ale ja chciałem gdzieś dalej pojechać – westchnął Jakub. – Przecież nie jeździ się na wakacje do własnej wsi.
– To też przemyślałem – powiedział Józef. – Pamiętacie, niedaleko stąd, w Uchaniach, jest opuszczony pałac. W sam raz miejsce na taki interes...
– Ten, co był kiedyś Herbapol? – domyślił się Tomasz. – To jest myśl. Tylko trzeba wyremontować deczko.
– Zrzucimy się po stówaku i wynajmiemy na trzy dni kilku Ukraińców. Kupimy trochę najpotrzebniejszych mebli... Pomyślcie: turyści, forsa, własny biznes...
– Hy! – ucieszył się Jakub. – To kiedy możemy zaczynać?
– Jutro. – Semen walnął pięścią w stół. Część kufli pospadała. – Jutro zabierzemy się za urządzanie hotelu. Trzeba oblać pomysł. Barman, szampana!
Ajent nadszedł, niosąc butlę gazowańca. Korek huknął w sufit, a do rżniętych w krysztale kieliszków polała się struga aromatycznej pryty jabłkowej z bąbelkami.
Był ranek. Czterej przyszli hotelarze stali przed zrujnowanym pałacem. Po całonocnej balandze bardzo bolały ich głowy.
– To tutaj – z przepalonego spirytusem gardła Jakuba wydobył się zachrypnięty głos...
– Więc wejdźmy. – Semen przyładował siekierą w kłódkę zamykającą solidne, przedwojenne jeszcze drzwi.
Wkroczyli do holu. Myszy z piskiem uciekały im spod nóg.
– Ciekawe, dlaczego ten pałac został porzucony – zamyślił się Tomasz. – Pamiętam, ludziska gadali, że tu straszy.
– E, pierdoły – mruknął Jakub.
Jednak gdy przekraczał próg, poczuł, jak ostrzegawczo podnoszą mu się włoski na ręce.
Na parterze było kilka niedużych pomieszczeń oraz salon z zapadniętą podłogą i kuchnia. Na piętrze jeszcze kilka. W pokojach stały połamane meble, głównie, niestety, biurowe. Szyby w oknach były trochę popękane, farba nieco odłaziła ze ścian, ale wszystkim czterem wczasowiczom przyszły hotel bardzo się spodobał.
– Można by zrobić i sanatorium – rozmarzył się Semen. – Będzie sauna, gabinet masażu, hydroterapia, kąpiele błotne...
– Są tu uzdrawiające błota? – zdziwił się Tomasz.
– A czy ja powiedziałem, że to mają być uzdrawiające kąpiele błotne? – odparł kozak. – To będą zwyczajne kąpiele błotne. Pacjenci i tak nie zauważą różnicy. A błoto jest zaraz za pałacem.
– Hydroterapia... – Jakub wydukał świeżo przyswojone słowo. – Co to jest?
– Leczenie wodą. Jak w Krynicy Górskiej – wyjaśnił jego przyjaciel.
– Wody mineralne czy bicze wodne? – zagadnął Tomasz.
– Wody mineralne. Wprawdzie takich tu nie ma, ale to nie problem. Z braku naturalnych wód mineralnych sami zrobimy tu mineralne źródło. Wsadzimy kawał soli bydlęcej do spłuczki w kiblu – wyjaśnił Semen. – Sól wolno się rozpuszcza i ma mikroelementy. Po każdym pociągnięciu za sznurek będziemy mieli kilka litrów świetnej wody leczniczej... Do tego ziołolecznictwo. Zioła z górskich łąk...
– Tu nie ma gór – zauważył Józef przytomnie.
– Ale za to cały strych zawalony jest suszonymi ziołami z czasów, jak był tu Herbapol. A w razie gdyby zaczęło brakować, rozcieńczymy sianem! I trzeba ustawić reklamę przy szosie... Niech ludzie wiedzą, że tu teraz nasz hotel.
Do wieczora zamietli budynek, namalowali i wywiesili szyld oraz urządzili jeden pokój dla potencjalnych gości.
Czterej hotelarze spali snem sprawiedliwych, gdy w pokoju na piętrze, umieszczonym dokładnie nad recepcją, zmaterializowały się dwie przeźroczyste sylwetki.
– Obcy w naszym pałacu – wymamrotała ta bardziej przejrzysta.
– Trzeba wykurzyć – warknął drugi duch. – Jak się udało wygonić stąd tych z Herbapolu, to i z nimi nam jakoś pójdzie.
Semen ocknął się z dziwnym wrażeniem, że coś mu się przygląda. Wsłuchał się w ciemność. Gdzieś w trzewiach budynku rozległy się ciężkie kroki. A potem zabrzęczał łańcuch wleczony po kamiennej posadzce. Semen zbudził Jakuba.
– Co jest? – mruknął Wędrowycz. – Wódkę przywieźli?
– Posłuchaj tego...
Egzorcysta usiadł na wyrku i wsłuchał się w ciemność.
– Hy, poltergejsty – zidentyfikował.
– Gadaj po ludzku.
– Duchy. Obudź mnie, jak się naprawdę zbliżą.
– Uch, ty hieno cmentarna od siedmiu boleści! – zawył Semen, budząc pozostałych wspólników. – Idź je załatw, jak jesteś egzorcystą!
– Są wakacje – zaprotestował staruszek.
– Jak ich nie pogonisz, zacznę ci wystawiać rachunki za pobyt w naszym hotelu – warknął kozak. – Jak się umawialiśmy? Pracujemy razem i dzielimy się zyskami... A ty lekceważysz swoje obowiązki.
– No dobra, już dobra, pójdę.
Wędrowycz wygrzebał się spod poplamionego koca i poczłapał na piętro. Wszedł do pokoju i przez dłuższą chwilę patrzył ponuro na dwa duchy.
– No, co jest? – warknął. – Egzorcysta przyszedł.
– Gówno tam, a nie egzorcysta – powiedział wyższy duch. – Słyszeliśmy wszystko. Masz teraz wakacje, to nie możesz pracować.
Jakub poskrobał się po głowie.
– No to chyba faktycznie nie można – mruknął. – Załatwimy to inaczej.
Wyjął z cholewy gumofilca piersiówkę i szklankę. Nalał sobie po brzegi.
– Ja się z wami napiję, a wy już nie będziecie nas straszyli – powiedział surowo.
Stuknął szklanką o ścianę i wychylił ją duszkiem. Obie zjawy rozwiały się w powietrzu.
– Rany Julek – jęknął stojący w drzwiach Semen. – To taki z ciebie egzorcysta?
– Ważne, że poszły sobie w diabły – mruknął Wędrowycz. – Idę spać...
– Ale czy to skuteczne?
– Oczywiście. Na Ukrainie tak właśnie pozbywają się duchów z nawiedzonych domów...
Cały następny dzień czterej wspólnicy spędzili bardzo pracowicie. Zamietli cały budynek, zaklajstrowali gliną mysie dziury, wykarczowali chwasty.
Zmierzchało już, gdy przed hotelem zatrzymał się z piskiem opon fiat „cienkocienko”. Jakub przerwał oliwienie mózgu szampanem.
– Goście – poinformował Semena.
Stary kozak uśmiechnął się.
– No, nareszcie – mruknął. – Już się obawiałem, że nam ten interes splajtuje...
Z samochodu wygramoliła się parka ubrana w adidasy i dresy. Przy paskach wisiały im telefony komórkowe.
– Kurde – powiedział w zadumie Jakub. – Takich to ja nie lubię.
– Co poradzić. To klienci... Musimy ich gościć, ale że ja też takich nie lubię, postaramy się, żeby cały interes nam się odpowiednio opłacił.
– He, he, he – roześmiał się Józwa. – No to do dzieła.
Semen wyszedł na ganek i stanął pod kolumnami. Uśmiechnął się czarująco, pokazując zęby odzyskane od Jakuba. – Może pokój z widokiem na góry?
– Dawaj – warknął dresiarz. – Byle jaki.
Dostali najlepszy, to znaczy jedyny już urządzony.
– Kurwa, co za jebana nora – stwierdził gość.
– Misiaczku, musimy tu zostać – powiedziała dresiarka uwieszona jego ramienia. – Zmęczyło mnie to jechanie.
– Co sobie państwo życzycie na kolację? – zapytał Tomasz.
– A co jest? – mruknął dresiarz.
– Mamy praktycznie wszystko. Oczywiście w granicach rozsądku. Ale piwo nam się skończyło. To prowincja. Są kłopoty z regularnymi dostawami.
– Macie sake?
– Mamy.
– Dawajcie, więc dwa kotlety schabowe, bakłażany i po kieliszku sake. Jakoś nigdy nie mieliśmy okazji tego pić.
– Na pewno nie będą państwo rozczarowani. – Uśmiechnął się z przymusem.
A potem wyobraził sobie rachunek i poczuł się odrobinę lepiej. Pobiegł do kuchni przekazać zamówienie.
– Co to są bakłażany? – zdziwił się Jakub.
– Takie zielone kalafiory – wyjaśnił Semen. – Pamiętam, jadłem takie w klubie oficerskim, jeszcze przed pierwszą światową...
– Wy róbcie schabowe, a ja zajmę się bakłażanami – zaproponował Tomasz.
Jego propozycja została przyjęta z wdzięcznością.
– Jak tego dokonasz? – zaciekawił się Jakub. – W gminie takie nigdzie nie rosną. Zauważyłbym...
Wspólnik wybiegł na chwilę. Wrócił z butelką w ręce. Do garnka wrzucił zwykłego kalafiora, a następnie zalał go cieczą z flaszki.
– Zielona bejca – wyjaśnił z dumą.
– Chcesz go pomalować? – zdziwił się Semen.
– Gdy dodam do wody barwnika, kalafior, gotując się, złapie barwę. Jeśli chcecie, to mogę zrobić nawet czerwone.
Czerwonych akurat chwilowo nie potrzebowali.
– A jeśli się otrują? – zadumał się Józwa.
– Mamy lekarza na pokładzie! – Tomasz klepnął go po ramieniu.
– No faktycznie, w wojsku byłem pomocnikiem pielęgniarza – uśmiechnął się staruszek.
– Przy zatruciu zakopuje się chyba do ziemi – Semen usiłował przypomnieć sobie zatarte coniebądź wiadomości z dziedziny medycyny.
– Do ziemi zakopuje się porażonych prądem – sprostował Jakub. – Ziemia wyciąga elektryczność. Ze wszystkiego. Nawet piorunochron się do ziemi doprowadza, znaczy i piorun może łyknąć – wyraził swój pogląd. – Na zatrucie stosuje się okłady z ciepłych jeszcze końskich pączków.
– Końskie pączki są dobre tylko na ból zęba – zaprotestował Tomasz, leczony w ten sposób swego czasu przez dziadka. – Przy zatruciu stosuje się lewatywę z mleka.
– Nie mamy mleka.
– To może z mleka w proszku? – zaproponował.
– Na sucho?
– Na razie jeszcze się nie otruli, więc nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, zanim go przeskoczymy.
– To nie tak. Lepszy niedźwiedź w garści...
– A przeskakuje się dołki, które się kopie – wyraził swój pogląd Józef. – A tak właściwie to co to jest ta sake?
– Chińska wódka z ryżu – wyjaśnił Semen. – Piliśmy taką w Mandżurii w 1904...
– To chyba japońska? – zdziwił się Jakub. – Wojna była z Japońcami... Ale z ryżu?
– Tak. Dresy wspominali, że nigdy jeszcze nie mieli okazji tego pić, więc myślę, że możemy poeksperymentować w granicach rozsądku.
– Musi mieć odpowiedni smak i zapach. I chyba jest oleista – dodał Tomasz.
– Jesteś pewien?
– Chyba czytałem o tym w jakiejś książce. Ale głowy bym nie dał. Jak piliście w Mandżurii, to smakowała olejem?
– Nie pamiętam – wyznał Semen. – To było sto lat temu...
Jakub przymknął oczy. Wchodził w trans. Po chwili wiedział już, co zrobić. Wlali do garnka bimbru, dodali kleiku ryżowego i oleju silnikowego, po czym ubili to mikserem w homogeniczną ciecz. W smaku było fatalne.
– Może to i lepiej – zauważył stary kozak. – Przynajmniej nie będą prosili o dolewkę. Co ze schabowymi?
– Racja. – Jakub palnął się w głowę. – Mięso...
Zlazł po drabinie do lochu pod kuchnią. Miotało się tu kilka schwytanych we wsi kundli.
– No, pieski, który najbardziej przypomina w smaku prosiaczka? – zapytał, wyciągając z cholewy buta bagnet.
Wreszcie kolacja była gotowa. Tomasz zaniósł ją do pokoju gości i postawił na stole.
– Życzę smacznego.
– To brokuły, a nie bakłażany, ty głupi dziadu. – Kobieta pokazała palcem soczyście zielonego kalafiora.
Brwi Tomasza uniosły się w niemym pytaniu.
– Bakłażany to takie podłużne i fioletowe – wyjaśnił dresiarz. – Za taką głupotę warto by was bejsbolem po łbach pomacać.
– Mam to zabrać?
– Jasne, ty idioto!...
Personel, znużony całodzienną harówką, udał się na spoczynek. Jednak zaledwie po kilku godzinach nastąpiła pobudka. Robota czekała. Jakub i Józef, trąc niewyspane oczęta, zjawili się w kancelarii. Semen promieniał.
– Duchy – oświadczył głośno i dobitnie.
– Duchy przyszły? – zdziwił się egzorcysta. – Zaraz je wykurzę... Albo może lepiej niech duchy wykurzą nam gości...
– Nie. My jako duchy będziemy straszyli – wyjaśnił kozak. – Dobry plan, nie sądzicie?
– A po co? – zdumiał się Wędrowycz. – Nie lepiej prawdziwe wywołać?
– Skoro zapłacili, to należy im się atrakcja. A co do prawdziwych, potrafisz im kazać robić coś konkretnego?
Jakub poskrobał się po głowie.
– Nigdy dotąd nie próbowałem – mruknął.
Wszedł Tomasz. Usłyszawszy instrukcje, był lekko zaskoczony, ale mimo zaspania natychmiast pojął piękno i genialną prostotę tego planu.
– Jak to zrobimy? – zapytał.
– Józef będzie chodził w podkutych butach piętro wyżej i pobrzękiwał łańcuchem. Ty, przyjacielu, podniesiesz im na kiju kościotrupa do okna.
– Skąd wezmę?
– Pożyczyłem ze szkoły – wyjaśnił Semen z dumą. – W czasie wakacji i tak niepotrzebny. Stoi w szafie za tobą.
– Z pracowni biologicznej – domyślił się Józef. – Hy, hy. Całkiem jak prawdziwy. A ty co będziesz robił?
– Ja ubrany w firankę będę straszył wewnątrz.
Rozeszli się do swoich zadań. Obaj kombinatorzy właśnie zajęli swoje stanowiska, gdy z pokoju gości rozległ się przeraźliwy krzyk, a zaraz potem huknął strzał.
– Łoj, coś nie poszło – zafrasował się Jakub i ruszył pędem w stronę pokoju.
Gdy nadbiegł, jego szef leżał nieruchomo na podłodze korytarza, a dres stał w drzwiach pokoju z dymiącym jeszcze pistoletem w ręce.
– Jak żeś mógł? – krzyknął egzorcysta. – Zabiłeś, kutasie, człowieka!
– Co on robił w środku nocy w moim pokoju ubrany w prześcieradło? – warknął dresiarz.
– To nie prześcieradło, tylko firanka! Chciał ją zawiesić, żeby było miło i przyjemnie, jak rano wstaniecie, a ty mu od razu kulę w brzuch...
Nadbiegł Tomasz.
– Gdzie ranny? – zapytał. – Jestem doktorem!
Józef, który też nadszedł, miał na końcu języka, że to on miał być doktorem, ale się powstrzymał. Tomasz przyklęknął koło ciała szefa i zręcznie wycisnął mu na koszulę pół tubki keczupu. Semen widocznie dochodził do siebie, bo nieznacznie puścił do niego oko.
– On nie żyje – powiedział, obracając ciało tak, aby gość mógł na własne oczy zobaczyć „wielką krwawą plamę”.
– To tylko straszak – dres stracił całą pewność siebie.
– Wytłumaczysz się w sądzie!
– Ja nie chciałem... – Łzy zaczęły kapać na dres.
– Minimum osiem lat – powiedział Wędrowycz ponuro. – I należy ci się... A za sam dres jeszcze ze dwa lata dołożą... Z drugiej strony – mrugnął – niby świadków nie ma...
– Aha! – ucieszył się gość.
– Ale... – Józef zrobił palcami gest liczenia pieniędzy. – Oczywiście nasz biedny przyjaciel... Przeżył dwie wojny światowe. Razem wiele butelek wysuszyliśmy. A teraz trzeba go będzie zakopać w lesie jak psa...
– Ile? – zapytał morderca ochoczo.
– Pięć tysięcy nie jest chyba zbyt wygórowaną sumą – mruknął „przyjaciel zmarłego”.
– Nie mogę dać wam wszystkich moich pieniędzy.
– Uważam, że zważywszy na okoliczności, wszelkie targi są tu nie na miejscu.
Dresiarz popatrzył na ciało, które znachor nakrył firanką, i z westchnieniem wydobył z kieszeni grubaśny portfel. Pracownicy zanieśli ciało szefa do kancelarii. Semen ściągnął z siebie pobrudzoną koszulę i założył czystą.
– Jesteś ranny? – zapytał Jakub.
– Nie, ten patałach spudłował. Swoją drogą, to nisko mnie wyceniliście... Pięć tysięcy... Trzeba było zażądać więcej.
– Doliczymy jeszcze rano za pogrzeb – uśmiechnął się Tomasz. – Tak czy siak, nasza firma, można powiedzieć, rozkwita. Pięćdziesiąt starych milionów za jeden dzień pracy...
Niestety, rankiem okazało się, że pechowi goście ulotnili się w nocy.
– Kurde – skwitował to Semen. – Nie będzie pogrzebu...
A potem wysłał swoich wspólników po piwo.
Jakieś dwie godziny później Jakub i Józef zatrzymali wypakowany flaszkami dziecięcy wózek przed budynkiem i wbili zdumione spojrzenie w dwa samochody na niemieckich numerach zaparkowane przed wejściem, na trawniku.
Wszystko wskazywało na to, że ich właściciele są wewnątrz.
– Mercedes i nowiutka toyota – zauważył Jakub. – Ciekawe, ciekawe.
– Widać są już pierwsze ofia... to znaczy pierwsi goście – zawyrokował jego kumpel.
– Przecież hotel nie jest jeszcze wykończony.
Obaj pracownicy udali się do kancelarii. Dyrektor, czyli Semen, siedział za biurkiem i pogwizdywał radośnie.
– Jakie instrukcje?
– Przyjechali Niemcy. Cztery sztuki. Jeden stary hitlerowiec i jego trzej, chyba, synowie. Strasznie agresywna hołota. Cały czas drą na mnie mordy. W dodatku po szwabsku, więc nic nie rozumiem. Chyba coś im się nie podobało.
– Ja słabo znam niemiecki – zastrzegł Józef.
– A ja bardzo słabo – mruknął Jakub.
– Nie szkodzi. Tomasz trochę mówi. Wy dwaj na razie nie pokazujcie im się na oczy – nachylił się i szeptem przekazał szczegółowe instrukcje. Obaj staruszkowie pobrali ze skrzyni broń i wymknęli się z hotelu.
Do kancelarii wszedł Tomasz. Przez ostatnie dwadzieścia minut czytał rozmówki polsko-niemieckie, teraz uznał, że jest gotów. Niemcy bez przerwy dzwonili dzwonkiem i coś wywrzaskiwali.
– Co robimy? – zapytał Tomasz. – Nie lubię szkopów...
– Ja też nie, ale zanim ich spławimy, muszą uiścić należność za pobyt... Idź i zapytaj, czego, do cholery, im się zachciewa, a potem zaoferujesz im pomoc medyczną.
– A jeśli nie będzie im potrzebna?
– Żaden problem. Po prostu zaprawimy czymś obiad i stanie się absolutnie niezbędna.
– Na przykład środek na przeczyszczenie?
– Dobry pomysł. Należy im się. Ponadto myślę, że, tak czy siak, należy nauczyć ich grzeczności.
– Mały nocny atak, hmm... weteranów?
– Myślę, że to wręcz nasz patriotyczny obowiązek.
Obaj hotelarze roześmiali się ponuro.