Читать книгу Kuzynki Kruszewskie - Andrzej Pilipiuk - Страница 8

Rozdział 1

Оглавление

Wiosenny warszawski deszcz lał jak z cebra. Anna Czwartek wyskoczyła z autobusu. Trafiła oczywiście prosto w wielką kałużę i do reszty przemoczyła buty. Na przystanku nie postawiono wiaty. Pospiesznie naciągnęła kaptur i pobiegła między drzewa. Tu ulewa nieco mniej dokuczała. Deszcz strącił trochę młodych liści, dziewczyna, ślizgając się na nich, parę razy omal nie upadła. Przebyła ostatni fragment otwartej przestrzeni pomiędzy bramą a wejściem do biblioteki i z ulgą ukryła się pod dachem. Krótki odcinek przebyty kłusem wystarczył, by przemokła na wylot. Oddała w szatni kurtkę. Spodnie miała zachlapane do kolan, buty można było wyżymać. Namacała w kieszeni kilka zaplątanych monet, wystarczyło na dużą kawę z automatu. Przez chwilę grzała dłonie o kubek, potem wychłeptała prawie wrzącą ciecz. Powoli rozgrzała się.

– Spokojnie – mruknęła pod nosem. – Buty wyschną, spodnie też. A po południu pogoda powinna się poprawić...

Minęła katalogi. Kłębił się tu tłumek studentów, ogonek do czytelni głównej wystawał na zewnątrz. Powędrowała schodami na piętro, a potem długim korytarzem prosto i w prawo. Tu dla odmiany było cicho, słyszała echo własnych kroków na kamiennych płytach posadzki. Pod oknem w donicach rosły jakieś egzotyczne rośliny. Skrzywiła się w duchu, patrząc na paskudny marmur, którym wyłożono ściany. Za to było tu przyjemnie ciepło. Przestała szczękać zębami.

Wreszcie weszła do czytelni mikrofilmów.

– Pani...? – Słysząc kroki, bibliotekarz podniósł wzrok.

– Anna Czwartek. Złożyłam w piątek rewersy. – Podała mu nowiutką, wczoraj wyrobioną kartę biblioteczną.

– A tak, materiały... Proszę. – Dał jej plakietkę z numerem miejsca i pudełko, w którym spoczywało osiem rolek mikrofilmu. – Czy poradzi sobie pani?

– Oczywiście, dziękuję.

Zasiadła do przedpotopowego czytnika, pamiątki po dawno nieistniejącej Niemieckiej Republice Demokratycznej. Odwinęła kliszę, wkręciła końcówkę mikrofilmu w pustą rolkę, przewinęła początek.

Szukanie igły w stogu siana, pomyślała. A nawet jeśli coś znajdę, będą to zapewne, tak jak w Krakowie, nieliczne wzmianki, wskazówki bardzo ogólnikowe... Jednak sprawdzić trzeba.

Zagłębiła się w czasopismo „Morze”, wydawane przed wojną przez Ligę Morską i Kolonialną. Przelatywała wzrokiem kolejne stronice. Budowa okrętów, linie żeglugowe, wysyłka szczakowskiego cementu portlandzkiego do Peru... Generał Orlicz-Dreszer spotyka się z Polonią w Brazylii, polscy instruktorzy szkolą murzyńską armię w Liberii, korespondencja z wojny włosko-etiopskiej. Wszystko to ciekawe, zajmujące, ale nie tego szukała... Po wojnie gazeta zmieniła nieco profil, widać idea posiadania przez Polskę kolonii za morzem okazała się w nowej rzeczywistości passé. Ale budowa floty pełnomorskiej i handel transoceaniczny nawet w tej zupełnie innej rzeczywistości miały swoich zwolenników.

Minęła godzina, druga, trzecia, piąta... Spodnie odparowały pierwsze, potem wyschły też buty. W czytelni nie wolno ani jeść, ani pić. A odrywać się od roboty i szukać barku nie miała ochoty. Nieznacznym ruchem wyjęła z kieszonki na piersi pięć ziarenek kawy, włożyła w usta i przeżuła. Niewielki zastrzyk kofeiny pobudził ją. Z siedemdziesięciu roczników przejrzała dwadzieścia jeden. Natrafiła na trzy kompletnie bezwartościowe wzmianki. Wreszcie jej zegarek pokazał szóstą. Pora iść. Z żalem zwinęła szpulę i zwróciła materiały. Marcel czekał na nią w holu.

– Oczy masz jak królik – powiedział na powitanie.

Powinna się obrazić, ale w jego głosie pobrzmiewała troska.

– To od gapienia się w czytnik mikrofilmów – wyjaśniła. – Szkoda, że do tej pory tego nie zdigitalizowano... Wrzuciłoby się słowa kluczowe w komputer, kwadransik i po kłopocie.

– Urodziliśmy się jakieś piętnaście, może dwadzieścia lat za wcześnie... Bo wcześniej czy później chyba to zrobią. – Zamyślił się.

– Ale sprawdzić musimy teraz – westchnęła. – Trzeba za wszelką cenę ograniczyć obszar poszukiwań. Musimy zbliżyć się do lądu na dziesięć do piętnastu mil morskich... No i sama wyspa duża przecież nie jest...

– Dawne mapy pokazują naszą ojczyznę jako ziemię wielkości nieomal Islandii. Ale to przekłamanie typowe dla ówczesnych kartografów. Tak samo jak znaczne skrócenie odległości między wybrzeżem Norwegii a Islandią... Mama twierdzi, że wyspa ma zapewne nie więcej niż dwanaście kilometrów średnicy.

– To jeszcze gorzej – westchnęła. – Nawet dysponując mapami, niełatwo byłoby odnaleźć tak niewielki skrawek lądu. To jak celowanie z łuku do niewielkiej tarczy...

– W dodatku niewidocznej... Coś ciekawego znalazłaś?

– W zasadzie same śmieci. Relacja marynarza z okrętu handlowego, płynącego do Bostonu. Sztorm zniósł ich na północ od normalnego szlaku i mieli kolizję z rafą nieoznaczoną na mapach. Gdzieś dwa dni drogi na południowy zachód od Islandii. Użytecznych szczegółów brak.

– To by się mniej więcej zgadzało, a przynajmniej warto się przyjrzeć bliżej – powiedział. – Ale bez dokładniejszych koordynat... A może ten człowiek jeszcze żyje?

– Relacja jest z tysiąc dziewięćset trzydziestego. Był już wówczas doświadczonym marynarzem. Liczmy, że zaczął wcześnie... No niechby miał dwadzieścia pięć lat w chwili kolizji.

– Rocznik tysiąc dziewięćset piąty, a prawdopodobnie jeszcze wcześniejszy. Nie wydał żadnych wspomnień, pamiętników?

– Sprawdźmy. – Wskazała gestem szafki katalogów.

Niestety, już po paru minutach nadzieja rozwiała się. Najwyraźniej relacja spisana przez ­przedwojennego dziennikarza była jedynym śladem po tajemniczym wilku morskim.

– To na nic – westchnęła.

– Wyglądasz na straszliwie zirytowaną...

– Biblioteki mnie frustrują.

– Co proszę? – zdziwił się.

– Czuję bezsilność. W tym budynku są miliony książek i zapewne dziesiątki tysięcy roczników różnych gazet. Wśród miliardów wydrukowanych słów z pewnością są te, których poszukujemy. Kłopot w tym, że nie potrafimy ich znaleźć.

– Masz rację – westchnął. – Tu jest wszystko. I zarazem nie możemy znaleźć klucza... Pewnie jesteś zmęczona i głodna jak wilk?

– Ano jakoś nie było czasu nic przetrącić.

– To kończmy na dziś i jedźmy na kolację...


Stanisława Kruszewska nieczęsto przemeblowywała mieszkanie. Jednak co kilka lat budziła się rankiem i tocząc wokoło zamglonym jeszcze wzrokiem, stwierdzała, że układ mebli nazbyt jej się już opatrzył. Tak było i tej wiosny. W saloniku wystarczyło poprzestawiać sprzęty i przewiesić obrazy. Mniejszy pokój postanowiła przemeblować definitywnie, by nadać mu zupełnie inny charakter. Wystylizowała pomieszczenie na gabinet dawnego kupca. Wstawiła dwie stare gdańskie szafy i rzeźbioną skrzynię, pod sufitem zawiesiła mosiężną lampę okrętową, ściany ozdobiła stuletnimi chromolitografiami przedstawiającymi okręty. Pod oknem ustawiła elegancki sekretarzyk. Na półce nad kaloryferem położyła zaśniedziały kompas, cztery duże muszle i rzeźbiony kieł morsa. Sekstans zawiesiła nad drzwiami. Podłogę pokrył kolonialny dywan tkany ze sznurków. Jeszcze tylko panoplium złożone z eskimoskich harpunów, syberyjskiego ościenia i dwu starych wioseł. W pomieszczeniu przyjemnie powiało egzotyką i nastrojem dalekich podróży. Ale rozejrzawszy się, kobieta stwierdziła, że brakuje tu jeszcze jakiegoś detalu... Czegoś, co będzie jak ostatnie pociągnięcie pędzla... Potrzebuje zatem na przykład wysłużonego koła sterowego lub starej mapy morskiej.

Przez cały marzec i kwiecień przeglądała aukcje internetowe, włóczyła się po antykwariatach, ale nic jakoś nie wpadło jej w oko. Wiedziała, czuła przez skórę, że musi to być coś specjalnego, wyjątkowego. Coś, co od razu przyciągnie spojrzenie nielicznych gości wchodzących do pomieszczenia... Aż wreszcie wypatrzyła coś odpowiedniego...


Mieszkanko było dwupokojowe, ale kojarzyło się raczej z kawalerką. Posiadało mikroskopijny salonik i kiszkowatą sypialnię. Za wysokim przedwojennym oknem rozciągało się ponure blokowisko warszawskiego Targówka. Na ścianie większego pokoju rozpostarto zielono-czerwoną flagę wyspy oraz kilim z wyhaftowanym kogutem, na którym zawieszono dwa skrzyżowane marynarskie tasaki. Na regale za szybą stał skarb – siedem starych, zniszczonych książek wydrukowanych na wyspie...

Anna oczywiście mogła dostrzec więcej. Jeśli trochę się skupiła, widziała zamurowane drzwi po prawej i po lewej. Mieszkanie najwyraźniej wydzielono po wojnie, tnąc na kilka maciupeńkich klitek większy, wielopokojowy apartament. Widziała czerwonawe linie biegnących w ścianach miedzianych kabli oraz szare linie żelaznych rur i rurek, a także trzy złote pięciorublówki schowane w kopercie za regałem... Pajęcze sieci metali i powietrza... Zamknęła oczy, by wyciszyć natłok informacji. Znów uchyliła powieki. Marcel uśmiechał się, nalewając jej herbaty do szklanki.

– Śpiew żelaza? – domyślił się.

– Tak. Co robimy z informacją, którą znalazł Wiktor? – Puknęła palcem w katalog aukcyjny leżący na blacie.

– Sam nie wiem. Boję się, że to podpucha.

– A jeśli nie?

– Chyba musimy się liczyć z możliwością, że tamci zauważyli tę informację i wykorzystają sytuację, żeby zaatakować. W Europie zostało nas tylko czworo... Mimo wszelkich możliwych środków ostrożności minione dekady... – urwał i zacisnął wargi.

– Pójdę sama.

– Mowy nie ma! Pójdziemy wszyscy. A ja i Wiktor weźmiemy spluwy. Jeśli to pułapka, będziemy działać... Sama wiesz, są pewne rachunki do wyrównania.

– Wiem – ucięła. – Ale trzeba się poważnie liczyć z tym, że jeśli to pułapka, byle pistolecik wam nie pomoże. Zwłaszcza gdy liczne przesłanki nakazują sądzić, że hipotetyczni „oni” mają znacznie większą wprawę w mordowaniu.

Nie odpowiedział, ale czuła, że trafiła w sedno. Popatrzyła przez okno na zasypiającą Warszawę. Wysokościowce, sznury aut na ulicach mimo późnej pory. Wiecznie zagonieni ludzie, tak autochtoni, jak i pogardzane „słoiki”. Między blokami huk dalekiej arterii. Kraków był jednak cichszy i spokojniejszy. Ale i tam nie czuła się dobrze. Miasta zawsze ją męczyły.

– Na wyspie będzie inaczej – mruknęła. – Bez tłumów pędzących jak zacinane batem konie. Bez szaleńczej gonitwy za pieniądzem. Zbuduję sobie mały domek na skraju jakiegoś miasteczka i otworzę zakład fryzjerski. A wieczorami będę rysować, malować lub siadać na werandzie i grzejąc dłonie o kubek herbaty, patrzeć na wzburzone morze...

– Zakład fryzjerski? – zdziwił się. – Ty?

– A dlaczego nie? To umiem... Jeśli na wyspie nie będzie nowych złóż minerałów do odkrycia albo nikomu nie będzie potrzebna niedoszła pani inżynier, zajmę się strzyżeniem, czesaniem, modelowaniem, farbowaniem i co tam sobie miejscowe kobitki zażyczą.

– Twoja krew...

– Nie muszę być nikim ważnym. Chcę tylko wrócić do domu... Jest mi kompletnie obojętne, co będę robić, gdy już osiągniemy cel.

– Uda nam się – powiedział Marcel poważnie. – Musi się w końcu udać. Wyśpij się teraz, jutro świtem jedziemy do Krakowa. Mama i Wiktor mają bilety na pociąg.

– A my motorem? – upewniła się.


Aukcja starodruków, obrazów i innych dzieł sztuki zorganizowana została w niebrzydkiej sali restauracyjnej, wynajętej w jednym z krakowskich hoteli. Stanisława i Katarzyna przyszły pół godzinki przed czasem. Alchemiczka opłaciła wadium, pobrała tabliczkę z numerem. Następnie przespacerowały się wzdłuż ściany. Obejrzały gablotę z książkami. Zlustrowały wystawione sztychy i obrazy.

– I pomyśleć, że sto lat temu większość tych bohomazów można było kupić za głupie kilkadziesiąt koron – mruczała starsza z dziewcząt, kręcąc głową jakby z potępieniem.

– Może trzeba zrobić sobie zapas bohomazów współczesnych i spokojnie poczekać ze dwieście lat, aż staną się szacownymi dziełami sztuki – zauważyła eksagentka.

– Tyle razy wychodziłam z różnych opresji tylko z tym, co w głowie i co na grzbiecie – westchnęła kuzynka. – Przywykłam do myśli, że nie da się zgromadzić skarbów... A teraz w dodatku... – urwała, a na jej twarzy odmalowała się dziwna troska.

– Może nigdy nie próbowałaś?

– Długo by o tym... No i najważniejsze. Czy przeżyję kolejne dwieście lat? Chyba nie da rady... Sama statystyka jest przeciw mnie. Wcześniej czy później powinie mi się noga – powiedziała Stanisława z pozoru beztrosko, ale w jej głosie słychać było cień obawy.

Przeszły kilka kroków dalej. Tu prezentowano obrazy Kossaków. Dwa lub trzy przypadły im nawet do gustu, ale nie na tyle, by zapragnęły wejść w ich posiadanie. Zwłaszcza że cena odstraszała. Obejrzały jeszcze z bliska mapę, po którą przyszły. Tłum w sali powoli gęstniał. Pozostał tylko kwadrans do rozpoczęcia licytacji. Kobiety zajęły miejsca.

Katarzyna nigdy jeszcze nie była na aukcji dzieł sztuki. Siedziała, chłonąc atmosferę. Niektóre przedmioty nie wzbudziły niczyjego zainteresowania. O inne toczono mniej lub bardziej zażarte walki. Na sali siedzieli nobliwie wyglądający starsi panowie, zapewne antykwariusze lub kolekcjonerzy. Było też kilku typków w drogich garniturach. Ich pszenno-buraczane gęby i nonszalancja w gestach zdradzały nuworyszy powiązanych z aktualnie rządzącą partią, nieoczekiwanie wzbogaconych dzięki rozmaitym mętnym interesom na styku drobnego biznesu i wielkiej polityki.

Katarzyna, patrząc na nich, uśmiechała się gorzko. W większości wyglądali na klientów, którymi natychmiast powinno się zająć Centralne Biuro Antykorupcyjne. U ich boków siedziały dziewczyny łączące swobodnie drogą biżuterię i designerskie torebki z totalnie niedobranym markowym ubiorem i równie fatalnym przesadnym makijażem.

„Biznesmeni” omal się nie pozagryzali, walcząc o obrazy Kossaków. Wywindowali ceny do poziomu najzupełniej idiotycznego. To nazwisko ewidentnie odbierało im rozum, choć zapewne nie znali nawet imion poszczególnych członków malarskiego klanu. Dla odmiany prawdziwa sensacja aukcji – obrazy Czachórskiego i Malczewskiego nie wzbudziły w nich nawet śladowego zainteresowania.

Widocznie te nazwiska nie obiły im się o uszy, uśmiechnęła się w duchu Katarzyna.

Kolejne licytacje potwierdziły jej przypuszczenie, bowiem zażarta walka wybuchła o trzy niepozorne obrazki Nikifora. Znali autora dzieł, bo widzieli o nim film... Dziewczyny aż podskakiwały z emocji, podjudzając ich do licytowania. W rezultacie rysunki nieszczęsnego kloszarda znowu nieoczekiwanie uzyskały ceny jak z kosmosu, kompletnie nieadekwatne do antykwarycznych. Dwie godzinki spędzone na obserwacji ludzkiego zoo minęły jak z bicza strzelił.

– Oferta czterdzieści jeden – odezwał się młody człowiek z młotkiem, prowadzący licytację. – Dziewiętnastowieczna kopia starej mapy północnego Atlantyku, kreślona ręcznie, tusz na pergaminie z koziej skóry, barwiona, opisy i legenda w dialekcie flamandzkim, zapewne skopiowane z wcześniejszej pracy. Cena wywoławcza tysiąc czterysta złotych.

– To nie jest flamandzki – burknęła Stanisława, podnosząc plakietkę.

– Nie? – zdziwiła się Katarzyna.

– Znam ten język od podszewki. To raczej dialekt waloński albo coś podobnego.

Eksagentka rozejrzała się. Ktoś jeszcze licytował. Po drugiej stronie przejścia ulokowała się dziwna grupka. Z przodu siedziały starsza kobieta o aparycji nauczycielki i młoda, ciemnowłosa dziewczyna, mogąca sobie liczyć około osiemnastu lat. To ona uniosła tabliczkę. W następnym rzędzie siedzieli dwaj młodzi mężczyźni, zapewne studenci. Cała czwórka była do siebie w nieuchwytny sposób podobna. Wszyscy mieli ciemne włosy i brązowe oczy, w pierwszej chwili można by ich wziąć za Cyganów, ale posiadali zbyt jasną karnację. Dziewczyna figurą i buzią przypominała trochę Barbie, ale ładne grube brwi sprawiały, że wyglądała znacznie sympatyczniej niż plastikowa lala. No i oczywiście nie była aż tak chuda. Starsza kobieta narzuciła na ramiona wykonany na szydełku szal, utrzymany w tonacji brązów i beżów. Wzór przedstawiał jesienne liście na ciemnym tle.

Widać było, że na aukcję starali się ubrać możliwie elegancko, ale Katarzyna szybko spostrzegła, że buty dziewczyny, choć wypastowane i wypolerowane na wysoki połysk, są już mocno znoszone. Chłopak siedzący bezpośrednio za nią miał koszulę Armaniego i przyzwoitą sztruksową marynarkę, lecz zdradzały go poprzecierane mankiety.

– Tysiąc sześćset złotych. Czy ktoś da więcej? – głos prowadzącego licytację przerwał kobiecie obserwacje.

Stanisława automatycznym gestem podniosła plakietkę z numerem. Po drugiej stronie przejścia ciemnowłosa dziewczyna zrobiła to samo. Nikt więcej nie zainteresował się przedmiotem. Nuworyszom i ich flamom ewidentnie się nudziło. Antykwariusze i kolekcjonerzy nie byli zainteresowani. Co z tego, że mapa ładna, skoro to tylko stara kopia... Zebrani czekali na kolejne, ciekawsze pozycje.

– Tysiąc osiemset – odezwał się mężczyzna prowadzący aukcję. – Czy ktoś z państwa da dwa tysiące?

Alchemiczka podniosła plakietkę. Ciemnowłosa zawahała się przez chwilę, ale ponaglana przez towarzyszy zagryzła wargi i zrobiła to samo. Na jej nadgarstku błysnął czerwienią wytatuowany kogut.

– Mamy dwa tysiące. Czy ktoś da dwa tysiące dwieście?

Stanisława zawahała się.

– No – szturchnęła ją Katarzyna.

Alchemiczka spojrzała na przeciwników. Zagryźli wargi i patrzyli na nią w napięciu. Widać było, że chcą walczyć, ale już i tak przekroczyli zakładany budżet. Uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i odłożyła numerek na kolano. Plakietka w ręce ciemnowłosej dziewczyny pozostała triumfalnie uniesiona w górę.

– Po raz pierwszy... Nikt nie da więcej za ten piękny okaz sztuki kartograficznej? No cóż... Po raz drugi... Toż przecież jak za darmo... No cóż, mówi się trudno. Po raz trzeci. Sprzedano pani z plakietką numer pięćdziesiąt sześć. – Stuknął młotek.

– Czemu nie licytowałaś? – zapytała Katarzyna.

– Bo im na tym znacznie bardziej zależy, a widać, że nie mają kasy, żeby dalej walczyć – mruknęła Stasia. – Nie lubię tak bez powodu deptać ludzi. Pies trącał, fajna mapa, pasowałaby na ścianę, ale powieszę sobie coś innego.

Omiotła wystawę wzrokiem, przekartkowała raz jeszcze katalog aukcyjny i wzruszyła ramionami. Tyle że po prostu nie było już „nic innego”. Kossakowie i im współcześni polscy malarze jakoś stronili od tematyki morskiej.

– No cóż, kupimy gdzie indziej – westchnęła. – Może wypuścimy się do Gdańska któregoś dnia i pobuszujemy po tamtejszych galeriach.

Ogłoszono przerwę. W przyległej sali serwowano skromny poczęstunek dla uczestników licytacji. Tłumek zebrał się wokoło stołu. Kuzynki Kruszewskie nie miały tym razem ochoty ani na lampkę wina, ani na kawałek ciasta. Ruszyły do wyjścia. Ciemnowłosa dziewczyna stała przy drzwiach, najwyraźniej na nie czekała.

– Dziękujemy, alchemiczko. – Dygnęła.

– Nie ma za co. – Stanisława wzruszyła ramionami. – Niech wam będzie na zdrowie.

Minęły dziewczynę i wyszły. Po ulicy Szpitalnej hulał radosny wiosenny wietrzyk. Na niebie mknęły wesołe białe obłoczki. Wiosna... Jeszcze kilka dni i drzewa pięknie się zazielenią, panienki założą krótkie spódniczki, a planty zaroją się od dzieciaków na rolkach.

– Znasz ją? – zagadnęła Katarzyna.

– Kogo? – nie zrozumiała jej kuzynka.

– No, tę dziewczynę, która wylicytowała mapę.

– No skąd niby? – zdziwiła się Stasia. – To na pewno nie była żadna z moich uczennic... – Zmarszczyła brwi. – Nie kojarzę... A chyba bym zapamiętała tę lalkowatą buzię i brwi jak szczoteczka do zębów...

– To skąd wiedziała, że jesteś alchemiczką?

– Co?! – Stanisława popatrzyła na kuzynkę zaskoczona.

– Ta dziewczyna powiedziała: „Dziękujemy, alchemiczko”. Miło z jej strony, ale zastanawiam się, skąd wiedziała, czym się zajmujesz.

– Całkiem ciekawe, ale nieistotne – zbagatelizowała sprawę Stanisława. – Gdzie pójdziemy na obiad?


W pokoiku na poddaszu zaniedbanej krakowskiej czynszówki Anna Czwartek wyciągnęła z szafki czajnik. Wstawiła wodę na herbatę. Marcel usiadł na brzegu krzesła, jakby onieśmielony samym faktem, że dama wpuściła go do mieszkania. Mieli niewyobrażalną masę doskonałego ciasta. W dodatku w kilkunastu rodzajach. Uczestnicy licytacji zjedli niewiele. Ponieważ reszta zgodnie z przepisami miała iść do utylizacji, obsługa, sprzątając salę, pozwoliła zabrać „na wynos” ile wlezie, znalazło się nawet kartonowe pudełko. Do tego dorzucono im z kilogram pomarańczy i mandarynek w cząstkach.

Rozłożyli kupioną mapę na stole. Marcel wziął mocną lupę i zaczął studiować opisy. Dłuższą chwilę nic nie mówił.

– Wielkość wyspy nie trzyma proporcji – westchnął wreszcie. – Jeśli porównam ze skalą, to mogę powiedzieć, że przesadzili co najmniej pięciokrotnie... W opisach na marginesach też nie ma żadnych danych nawigacyjnych.

– A wykreślone na powierzchni oceanu linie? To nie są siatki róży wiatrów jak na dawnych portolanach?

– Niestety, to chyba tylko ozdoba...

Dłoń jej zadrżała, ale nie upuściła puszki z herbatą.

– Czyli nie przyda nam się do niczego? Nie tylko niepotrzebnie zaryzykowaliśmy życie, pojawiając się na auk­cji, ale na dodatek wywaliliśmy taką kwotę w błoto...

– W błoto nie – uspokoił ją. – Mapa jest kolejnym cennym okruchem naszego świata... Co do tej siatki, mogę się przecież mylić. Jestem w stanie wyliczyć współrzędne linii brzegowej, a także wyznaczyć pozycję osad czy środek wyspy. Ale nawet niewielki błąd obliczeń na mapie oznacza kilkadziesiąt kilometrów przesunięcia u celu. A to na morzu dużo. Poprzednio spędziłem tydzień, usiłując odnaleźć ten skrawek lądu...

– Poprzednio byłeś z bratem. Tym razem będziesz ze mną. Spróbujmy... – poprosiła.

– Spróbujemy – obiecał. – Muszę tylko zebrać pieniądze na wyczarterowanie jachtu. Najwyżej sprzedam motocykl. Nie jest wiele wart, ale to nietypowy model i w niezłym stanie. Może ktoś zechce go przerobić albo tuningować.

Zagryzła wargi. Marcel dopił herbatę i wstał od stołu. Przez chwilę tęsknie patrzył na szarlotkę, ale zrezygnował. Chyba bał się przytyć.

– Odpocznij – powiedział. – Musisz jutro rano być wyspana na zajęciach. A i na mnie pora. Ordynator mnie zabije, jeśli się spóźnię na praktyki. No i też muszę być przytomny.

Patrzyła, jak zakłada rękawice i bierze kask leżący koło fotela. Czekało go kilka godzin nocnej jazdy do stolicy. Pocałował ją w policzek i wyszedł. Przyłożyła na chwilę dłoń do miejsca, gdzie poczuła jego wargi... Wreszcie ocknęła się z zadumy. Zaryglowała starannie drzwi. Założyła dodatkowe zabezpieczenie. Zjadła jeszcze kawałek ciasta – było doskonałe – a resztę wstawiła do lodówki. Zapas na trzy, może nawet cztery dni. Przez kolejne dwie godziny czytała skrypty akademickie, od czasu do czasu sięgając po kawałek mandarynki. Wreszcie wzięła prysznic i w samej halce zanurkowała do łóżka.


Nad Krakowem zapadał wczesny wiosenny wieczór. Zachmurzyło się, zanosiło na deszcz. Stanisława siedziała, haftując bluzkę. Katarzyna najpierw zniknęła na jakiś czas, potem grzebała w Internecie ze trzy godziny, klnąc i mamrocząc pod nosem. Wreszcie, zadowolona, pozapisywała dokumenty i uruchomiła drukarkę.

– Co robisz? – zagadnęła Stanisława znad książki.

– Sprawdzałam różne bazy danych. A tak konkretnie... No cóż... Zastanowiła mnie tamta dziewczyna.

– Ta z aukcji?

– No właśnie.

– Jak masz za dużo czasu albo się nudzisz, to może idź sobie do kina... – poradziła życzliwie Stanisława. – Wprawdzie obecne filmy to przeważnie straszna chała, ale lepsze to niż ślepienie się w Internet. Ludzkość przez tysiące lat obywała się bez tej zarazy... Zresztą bez elektryczności też dawaliśmy sobie radę przez całe wieki... Ja i dziś lubię posiedzieć wieczorem przy świecach.

– Ona mnie niepokoi. Jakoś cię rozpoznała. Zidentyfikowała. Doszłam do wniosku, że na wszelki wypadek lepiej dowiedzieć się, kim jest.

– Włamałaś się do bazy danych domu aukcyjnego?

– Nie, wlazłam im na podwórko i zaiwaniłam ze śmietnika zawartość kosza, do którego ludzie powrzucali pokwitowania za wadium. Po numerze PESEL znalazłam jedyną pasującą osobę. Potem grzebałam po portalach społecznościowych, listach dyskusyjnych i bazach danych, do których w miarę łatwo się dobrać.

– Może i dobrze robisz. – Alchemiczka zmarszczyła nos. – Ustaliłaś w końcu, kim ona jest?

– Anna Czwartek, lat dziewiętnaście, zeszłoroczna maturzystka, obecnie studiuje geologię na AGH. Urodzona w Dębicy, jest na pierwszym roku, ale mieszka w akademiku, co może wskazywać, że znajduje się pod opieką MOPS-u.

– Eee... Nie rozumiem?

– Studentom pierwszego roku najczęściej nie przyznaje się miejsc w akademikach. Wyjątkiem są stypendyści i różni tacy poszkodowani przez los. Niestety, akurat opieka społeczna ma naprawdę nieźle zabezpieczoną bazę.

– Dziwne nazwisko. Co jeszcze o niej wiesz?

– Nic. Trochę. Mam arkusze ocen. Niewiele udziela się w necie, pewnie szkoda jej czasu na bzdury. Nie znalazłam żadnych krewnych, ale cztery lata temu była w domu dziecka. Wspomniano o tym w artykule prasowym, po tym jak wygrała konkurs wiedzy o historii Tarnowa. Można by się wybrać tam, gdzie ją trzymali, i coś powęszyć...

– I jak sądzisz, co można tam wywęszyć?

– Nie wiem... W dodatku ta trójka wyglądała na jej krewnych. Podobieństwo jakby rodzinne.

– Teraz zamyka się dzieciaki w domu dziecka, jeśli rodzice są biedni albo jak urzędnik sobie coś ubzdura. – Stanisława wzruszyła ramionami. – I z dwudziestu bardziej idiotycznych powodów. Odpuść sobie. Ci ludzie nie stanowią zagrożenia.

– Skąd wiesz?

– Po prostu kobieca intuicja. – Alchemiczka ziewnęła. – Przez czterysta lat człowiek uczy się wyczuwać innych, czytać w nich jak w otwartej księdze... – mędrkowała.

– I co wyczytałaś?

– Nic. Niewiele tam treści. Młoda, bystra, ambitna, ale spłukana do ostatniego grosza... Nie jest moim wrogiem. Wrogowie nie dziękują. Odstąpiłam od licytacji, zrobiłam im pewną grzeczność. Gdyby mieli złe zamiary, uznaliby to za moją słabość i nie tracąc czasu na podziękowania, knuliby, jak to wykorzystać, żeby mi jeszcze dowalić...

– No nie wiem... A skąd masz pewność, że nie siedzą teraz we czwórkę i nie knują?

– Marudzisz. Mieli twarze uczciwych ludzi – w głosie alchemiczki pewność mieszała się ze znudzeniem.

– Doskonałe kryterium oceny zagrożenia, takie naukowe... – zauważyła z przekąsem Katarzyna.

– No pewnie. Każda zła myśl osiada na człowieku. Sama pomyśl. Każdy wredny grymas rozciąga mięśnie. Trzeba całe życie ciężko pracować, żeby na starość mieć normalną, miłą twarz sympatycznego staruszka, a nie paskudną, skrzywioną gębę podstarzałego troglodyty.

– Genialne w swojej prostocie – zakpiła kuzynka.

– Ażebyś wiedziała! Popatrz na gęby starych bandziorów czy komuchów. – Stanisława aż się wzdrygnęła. – I porównaj ze mną, czterdzieści krzyżyków na karku, a nadal wyglądam jak miła wiejska gąska z chutoru na Podolu...

– Ach, czysta skromność przez ciebie przemawia. Nawet jeśli ta błyskotliwa teoria zawiera jakiekolwiek elementy racjonalne, to chyba obaj studenciaki i dziewczyna byli zbyt młodzi, żeby zdążyć, że się tak wyrażę, popsuć sobie miłe buzie nieusuwalnym piętnem zła i niegodziwości.

– No więc jak uważasz, co powinnyśmy zrobić? Śledzić ich? Zaczaić się w ciemnej uliczce i dać dziewczynie siekierą w głowę? Czy może zaciągnąć do piwnicy na szczerą spowiedź i poprzypalać pięty świeczką? Wywieźć do lasu, polać miodem, posypać pszenicą, a potem nagą przywiązać do drzewa, niech ją sarenki zjedzą? – fuknęła Stanisława.

– Coś podobnego chodziło mi po głowie – przyznała Katarzyna. – Może niekoniecznie od razu świeczką, miodu szkoda, no i sarenki chyba nie jedzą ludzi, ale...

– Sfiksowałaś w poprzedniej robocie – zawyrokowała Stanisława.

– Zastanawiam się, czy upływ czasu, czy może też fakt, że wiele razy wywinęłaś się z różnych opresji, nie sprawiły, że jesteś zbyt pewna siebie... Zachowujesz się nonszalancko.

– Yhym...

– No nic, ja muszę niebawem wracać na wieś, a ty rób, jak uważasz.

– Mam sobie założyć dodatkowy monitoring na klatce? To przecież bez sensu. To tylko dziecko. Może tak jej się przez przypadek powiedziało – dodała Stasia bez przekonania. – Napijesz się wina do kolacji? Mam dobre, mołdawskie – zmieniła temat.

Coś ją gryzie, zadumała się Katarzyna, krojąc chleb i wędliny. Coś, co sprawiło, że jest roztargniona i bagatelizuje sprawę, która wydaje mi się ważna.


Sen przyszedł grubo po północy. Ten sam, który śniła regularnie, od kiedy mogła sięgnąć pamięcią. Anna przedzierała się przez chaszcze, luźne kamienie chrzęściły jej pod nogami. Krzaki czepiały się korzeniami rozpadlin, kryjących choć odrobinę gleby. Na gałęziach widziała kwiaty, podobne do dzikiej róży, lecz intensywnie błękitnego koloru.

Krajobraz był jednocześnie piękny i niezwykle surowy. Sny były różne. Czasem błądziła godzinami, nie znajdując wyjścia ze skalnego labiryntu. Czasem natrafiała na źródełko bijące wśród wzgórz. Niekiedy mijała stary, zniszczony posąg lwa. Czasami wychodziła na przełęcz, z której widać było miasteczko, a czasami docierała do ruin niskiego, długiego budynku, który nazywała w myślach owczarnią.

Tym razem też go znalazła. Uchylone stare wrota lekko chwiały się na zawiasach. Weszła do środka. Na małym, wygasłym piecyku typu „koza” stała patelnia z resztkami jajecznicy. Nigdy nie spotkała nikogo wewnątrz. Tym razem było podobnie. Puste pomieszczenie, dach dziurawy jak sito, zapach zwierząt wiszący w powietrzu. Piec i niedojedzone śniadanie. Jakby ludzie odeszli dosłownie przed chwilą... Pieniek do rąbania i leżący obok czekanik.

Obudziła się roztrzęsiona.

Nie miałam nawet dwu lat, pomyślała. Ale mam pewność, że to jest prawdziwe. Wybija mi z pamięci... Dlaczego? Co to za miejsce? Czemu jest ważne?

Wstała, napiła się wody. Sięgnęła na oślep do lodówki po jeszcze jeden kawałek ciasta. Trafiło się jej ulubione – krakowska „Isaura”, czyli makowiec z sernikiem.

– Dobry znak – ucieszyła się.

Popatrzyła na kanion ulicy rozświetlony tylko latarniami i nielicznymi reklamami. Miasto już spało. Wzruszyła ramionami.

– Ważne miejsce. Odnajdę je i wtedy się dowiem, o co chodzi... Albo się nie dowiem, może tylko byłam tam z rodzicami przed opuszczeniem wyspy? Taki szczególny pożegnalny spacer i dlatego wszystko zapamiętałam?

Pod oknem rozdarł japę pijany Anglik. Sięgnęła po dzban wody do podlewania kwiatków i wylała, nie celując. Z dołu dobiegł kwik, jaki zazwyczaj wydaje zarzynane prosię, i śpiew urwał się jak ucięty nożem.

– Niebawem wszystko będzie inne – szepnęła. – Nie wiem jeszcze, jak i dlaczego, ale już czuję w powietrzu zmianę.

Przypomniała sobie licytację. Ciemnowłosa konkurentka siedząca po drugiej stronie przejścia. I jej smutny, choć pełen życzliwości uśmiech, gdy odkładała plakietkę na kolano. Alchemiczka? Czy to naprawdę możliwe, żeby i dziś istnieli alchemicy? Zapragnęła odnaleźć nieznajomą i porozmawiać. Ot tak. O wszystkim. I o niczym.

– Ona by mnie zrozumiała – szepnęła, zawijając się w kołdrę. – A w każdym razie część zainteresowań mamy wspólnych...

Kwadrans później spała jak zabita.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Kuzynki Kruszewskie

Подняться наверх