Читать книгу Oko Jelenia. Sowie zwierciadło - Andrzej Pilipiuk - Страница 6

Оглавление

Wypiłem trochę wina. Lampkę... No dobra. W domu poprawiłem jeszcze drugą lampką. Co to są dwie lampki wina dla zdrowego trzydziestolatka? A mimo to obudziłem się z solidnym bólem głowy. W dodatku ktoś walił do drzwi. Zwlokłem się z łóżka. Była szósta rano. Przyłożyłem czoło do cudownie chłodnej stalowej blachy i spojrzałem przez judasza.

Na wycieraczce stał nieznany mi szczurogęby człowieczek z teczką.

– Kto tam? – zapytałem.

– Z gazowni...

Dziwne, przecież w bloku nie ma gazu, pomyślałem, odruchowo przekręcając klucz w zamku. Zakładać instalację chcą czy jak? O szóstej rano?! Chyba ich porypało.

Kopnięte skrzydło uderzyło mnie w czoło. Padłem jak długi. Do mieszkania wskoczyli dwaj przypakowani kolesie w wysokich wojskowych buciorach. Popatrzyłem na nich zaskoczony. Gdybym wypił więcej, miałbym prawo podejrzewać się o delirium, ale skoro piłem mało, zapewne byli prawdziwi. Policja? E, chyba nie. Gangsterzy? To już prędzej, tylko po kiego grzyba akurat do mnie?

W następnym ułamku sekundy moje ciało wykonało dziwny piruet, obracając się zarazem w płaszczyźnie wertykalnej, jak i horyzontalnej. Zanim zdążyłem mrugnąć, leżałem na brzuchu z rękami skutymi na plecach.

Faceci mają cholerną wprawę, oceniłem. Z drugiej strony nie krzyknęli, że są z policji, ani nie pokazali legitymacji. Czyli gangsterzy. Tylko co tu kraść? Meblościankę? Garnki? Stary komputer? Książki?

No dobra. Miałem trochę złota. Niedużo, solidną garść w starych amerykańskich dwudziestodolarówkach. Tylko po pierwsze nikt o tym nie wiedział, a po drugie nikt przecież nie podejrzewałby mnie o trzymanie takich skarbów w domu. Wreszcie po trzecie naprawdę dobrze to schowałem.

Przekręciłem głowę, by na nich spojrzeć. Zamrugałem szybko, ale mięśniaki wcale nie znikały.

Szczurogęby wszedł za nimi, wycierając kulturalnie buty o wycieraczkę. Wyglądało na to, że tworzą zgrany zespół – ci dwaj są od walenia w zęby, a mniejszy od myślenia i wskazywania, komu przylać... Zamknął za sobą drzwi.


– Przede wszystkim jego komputer – polecił. – A ty nawet nie piśnij – zwrócił się do mnie. – Wrzaśniesz o pomoc, to zastrzelimy na miejscu.

– To może umówimy się tak: panowie sobie splądrują mieszkanie i zabiorą to, co was zainteresuje, a ja w tym czasie zdrzemnę się jeszcze ze dwie godziny? – zaproponowałem. – Piwo jest w lodówce, kasa leży w portfelu pod lustrem. Tylko kefir proszę mi zostawić.

Szczurogęby chyba nie miał poczucia humoru, bo kopnął mnie w czoło. Czyli źle go oceniłem, najwyraźniej w tym zespole był nie tylko od myślenia.

Ściągnięto mi worek z głowy, przymrużyłem oczy i rozejrzałem się wokoło. Klęczałem w salonie jakiegoś wypasionego chałupiszcza. Po lewej miałem marmurowy kominek. Nad nim wisiała wypreparowana głowa jelenia i dwie skrzyżowane flinty – albo autentyczne zabytki, albo naprawdę niezłej klasy repliki. Po prawej było okno, zasłonięte obecnie roletą. Nóżki krzeseł i kanapy pozłocono chyba szlagmetalem, bo świeciły się jak psu jajca na przednówku. Wystroju wnętrza dopełniał gruby dywan na podłodze, lustra w złoconych ramach i sztukaterie na suficie. Sama podłoga... No, na panele to nie wyglądało. Ciemne, egzotyczne drewno nijak nie komponowało się z resztą. W ogóle całe wnętrze zostało urządzone skrajnie kiczowato, ale „na bogato”.

Brak tylko meblościanki i kolekcji kryształowych wazonów, zauważył mój diabeł stróż.

W fotelu naprzeciw mnie siedział facet o posturze hipopotama. Jego zad wypełniał mebel bez reszty. Obfite cielsko wbił w drogi, markowy garnitur. Wiedziałem, że strój jest nowy i z górnej półki, bo nawet ze swojego miejsca dostrzegłem, że gość nie odpruł metki z nazwą producenta przy rękawie. Mężczyzna miał może koło pięćdziesiątki. Był prawie łysy, czaszkę zdobiły mu lekko odstające uszy, a szeroka, ropusza gęba rozlewała się nad potrójnym podbródkiem. Wyglądał trochę jak emerytowany bokser, który przestał dbać o kondycję, ale nad przypłaszczonym nosem połyskiwały małe, świńskie oczka. I to właśnie te oczka mnie naprawdę zaniepokoiły. Patrzyły zaskakująco bystro.

Obok na oparciu fotela siedziała dziewczyna o niemożliwej posturze lalki Barbie. Miała bardzo długie nogi, wąską talię anorektyczki i silikonowany biust, wręcz rozsadzający głęboki dekolt kusej czarnej sukienki. Rozpuszczone blond włosy opadały falą na ramiona. W dodatku umalowana była tak, jakby dopiero co uciekła spod latarni, a długie czerwone pazury u rąk wyglądały niczym szpony harpi.

Ciało uformowane drakońską dietą i aerobikiem uprawianym z nudów przez kilka godzin dziennie, oceniłem. Poza tym kto, na Boga, chodzi w szpilkach po domu?! Nuworysze najgorszego możliwego gatunku, podsumowałem tę parkę w myślach.

Podręcznikowy przykład takich, co to ze wsi już wyszli, ale do miasta jeszcze nie doszli, dodał swoje obserwacje diabeł.

Po lewej i po prawej stronie fotela stało tych dwóch przypakowanych zakapiorów, z którymi miałem już wątpliwą przyjemność się poznać. Milczałem. Oni też się nie odzywali. Mierzyliśmy się spojrzeniami. Poruszyłem dłońmi. Nadal były skute.

– A teraz gadaj. – Szczurowaty człowieczek kopnął mnie celnie w nerkę. Rymsnąłem na twarz, ale gruby dywan złagodził uderzenie. – Wszystko, co wiesz, i jak na świętej spowiedzi – dodał.

– Co mam niby gadać? – zirytowałem się.

Nie odpowiedział, tylko kopnął mnie znowu, tym razem w żebra. Niezbyt mocno, ale potwornie boleśnie. Fachowiec, psiamać... Nawet oddechu nie straciłem.

– To niehonorowo bić skutego – odwarknąłem. – I to jeszcze leżącego.

Bez słowa złapał mnie za kołnierzyk koszuli i prawie dusząc, posadził w pierwotnej pozycji. Hipopotam patrzył na mnie z zaciekawieniem. Siedząca na oparciu fotela lala miała minę jakby zagniewaną, ale chyba ją też intrygowałem. Byłem całkowicie pewien, że nie spotkałem tej parki nigdy wcześniej. Takich ludzi się po prostu nie zapomina. Co jest grane? Kim oni są?

– To na pewno ten obszczymurek? – odezwał się gospodarz. – Nie wygląda, szczerze powiedziawszy.

– Wszystko na to wskazuje – odezwał się Szczurogęby. – Zresztą pobieżna analiza danych z jego laptopa w pełni potwierdza wyniki wcześniejszego dochodzenia. To on. Bez dwu zdań.

Złamali hasło? – zdziwiłem się.

Ale nadal nic mi nie świtało. To zaczynało być irytujące. Nie miałem zielonego pojęcia, kim są ani czego ode mnie chcą. Nie wiedziałem też przecież, jakie dane z mojego kompa mogły ich zainteresować.

Hmmm... A może to rodzice któregoś z twoich uczniów? – diabeł stróż podsunął mi pomysł. Przylufiłeś niewłaściwemu smarkaczowi i jego tatuś mafioso się wkurzył.

Teoria brzmiała nawet niegłupio. Ostatecznie nie wszystkich rodziców się zna... Tyle że nie pracuję w szkole od dawna... To co jest grane?

– I co ja mam, człowieku, z tobą teraz zrobić? – Hipopotam spojrzał na mnie.

– Wypuścić? – podsunąłem. – Może być nawet bez przepraszania.

– Że co?! – Grubas wytrzeszczył ślepia.

Szczurowaty znowu mnie kopnął, tym razem w kark. I znowu rąbnąłem twarzą w dywan.

– Nic wam nie zrobiłem – starałem się mówić spokojnie i rzeczowo. – Nigdy nie wszedłem wam w drogę. Nigdy nie fikałem żadnej mafii. Nie wiem nawet, kim jesteście. To ewidentnie pomyłka – klarowałem. – Pal diabli ten łomot, który dostałem na powitanie. Odpuszczam. Pomyłki to ludzka rzecz. Jak mnie uwolnicie, znikam, nie zawiadamiam policji i nie spotkamy się nigdy więcej.

Szczurogęby znów mnie kopnął. Tym razem w kość ogonową. Zobaczyłem świeczki w oczach. Fachura wiedział, gdzie walić, by nie narobić szkód, ale żeby bolało jak jasny piorun.

– To pomyłka – spróbowałem jeszcze raz.

Na mordzie Hipopotama odmalowało się obrzydzenie. Jego laska wyglądała na mocno zagniewaną.

– Nie graj z nami w bambuko! Gadaj, gdzie on jest! – rozkazała.

– Ale kto?! – nie zrozumiałem.

Facet podniósł się z fotela.

– Przestań się zgrywać, belferku za dychę – warknął. – Sfrajerzyłeś, porywając się z motyką na słońce. Wiesz dobrze, kim jestem, może wyobraźni ci tylko brakuje, żeby rozeznać moje możliwości, ale tak się składa...

– Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Nie mam zielonego pojęcia, kim jesteście ani dlaczego się mnie czepiliście.

Kopniak w nerkę odebrał mi dech.

– Ty podła mendo – wsiadła na mnie laska. – Wydaje ci się, że życie to telewizja? Zachciało ci się kasy? Gówno z tego będziesz miał.

Nie załapałem, o co jej chodzi. Spojrzałem z nadzieją na grubasa. Mówił mniej, ale czułem, że on tu jest szefem i tylko on może mnie oświecić.

– Masz pół minuty, potem cię zastrzelimy – warknął.

– Ale o co biega?! – jęknąłem.

Dwóch zakapiorów przyniosło skądś arkusz grubej folii budowlanej i rozłożyło na dywanie między mną a fotelem. Szczurogęby wyciągnął pistolet. Przeładował. Wyglądało na to, że spluwa jest prawdziwa. W ich ruchach dostrzegłem niepokojące zgranie, synchronizację działań, pewną oszczędność ruchów, jaką dać może tylko doświadczenie.

– Ja bardzo chętnie odpowiem na wszystkie pytania, ale to naprawdę pomyłka. – Byłem tak zirytowany, że prawie przestałem się bać. – Powtarzam, nie wiem nawet, coście za jedni... Nie spotkaliśmy się nigdy wcześniej.

Mięśniacy skończyli i jak na komendę kiwnęli głowami. Poczułem chłodny dotyk lufy na potylicy. Mina laski wyrażała wielkiego focha. Patrzyła na mnie, jakbym jej zrobił jakąś krzywdę. Hipopotam dla odmiany był wyraźnie wściekły, ryj mu poczerwieniał ze złości.

– Pięć sekund – warknął, patrząc na okazały złoty zegarek.

– Strzelajcie od razu. – Wzruszyłem ramionami. – Ja i tak nie wiem, o co chodzi.

Huk poraził moje uszy. Wszystko zgasło.

Zwłoki spoglądały szklistym wzrokiem w sufit. Pachniało krwią, palącym się drewnem i trochę samogonem. Za ścianą w alkierzyku szalał ogień. Hela upchnęła jakiś kilimek, żeby zasłonić szparę pod drzwiami, ale dym i tak szczypał w oczy. Dziewczyna przechyliła butelkę, zamoczyła chusteczkę w wódce. Przemyła draśnięcie na ciemieniu Staszka. Zapiekło, ale tylko zacisnął zęby. Teraz dotknęła jego skroni. Miała twarde, silne palce.

– Kości całe – powiedziała. – Ucho też tylko zadrapane. Ale zszyję. Mam gdzieś jedwab do haftów... Dobrze, że szablę miał świeżo ostrzoną, bo stara, zbita i poszczerbiona zostawia paskudne szarpane rany.

Po chwili wróciła do stołu z niciakiem. Polała całą szpulkę alkoholem. Potem umyła wódką dłonie. Nawlekła igłę z niezwykłą wprawą, nawet na nią nie patrząc. Pierwsze ukłucie było najgorsze. Staszek syknął, ale zacisnął zęby.

– Nie ma się czym przejmować, jeśli blizny na czerepie zostaną. To powagi tylko dodaje. Jak u niemieckiego uczonego – pokpiwała. – Jeno się szwabskiej mowy wyuczyć trzeba i już można udawać, że się z Heidelbergu wraca.

– Nie rozumiem... – Spojrzał bezradnie.

– U nich taki dziki zwyczaj panuje, że się w korporacjach studenckich pojedynkują do pierwszej krwi. A kto uczelnię opuszcza bez szram na czaszce, ten w oczach uczonej braci jakby część tytułu naukowego i szacunku stracił.

Skończyła szyć.

– Z tydzień trzeba będzie tak chodzić, potem zdejmiemy szwy – powiedziała. – Ale ucho pewnie paprać się będzie. To złe miejsce, żeby ranę odnieść.

– Dziękuję – wymamrotał przez zaciśnięte z bólu zęby.

– Strój ten... – Popatrzyła na jego przyodziewek. – Gdzież to się tak ubierają?

– Przybyłem z Gotlandii – wyjaśnił.

– A gdzież to jest? Zaraz, zaraz, wyspa taka duńska? Czy może szwedzka raczej? Na Bałtyku... – coś jej świtało.

– Tak... Dom się pali – zauważył.

– Spłonie. Nie da się go uratować – odpowiedziała zupełnie spokojnie. – Ale to grube dębowe bale polepione gliną. Mamy zatem trochę czasu, jak sądzę. Poproszę pana o pomoc, bo trzeba wynieść zwłoki mojego dziadka i służącej. Potem może coś ze sprzętów uratujemy.

Kiwnął głową. Przełożyli ciało starca na pasiasty bieżnik. Złapali mocno za rogi. W sieni też było sporo dymu. Przeszli przez ganek.

– Do lamusa – poleciła Hela. – Niech pod dachem na razie spocznie.

Obrzuciła uważnym spojrzeniem zniszczony zegar, trupy obu zasieczonych Rosjan i furmankę naszykowaną na łupy. Ale nic nie powiedziała. Przeliczyła kozackie konie, skubiące beztrosko trawę w kącie obejścia.

– Zabiłem wszystkich – powiedział Staszek.

Nie odpowiedziała. Położyli zwłoki w komorze, pomiędzy różnymi sprzętami, i wrócili po drugie ciało. Starzec był lekki, ale służąca swoje ważyła. Zasapali się, i to zdrowo. Hela walczyła z ciężarem, zaciskając usta w gniewną kreskę. Wiedział już wcześniej, że jest silna fizycznie, ale nie miał nigdy okazji przekonać się, jak bardzo...

Zawrócili przez podwórze. Ogień obejmował alkierzyk na lewo od wejścia. Dach z grubego gontu jeszcze się nie zajął.

– Może spróbujemy to ugasić jakoś? – bąknął.

– Tak, gdybyśmy mieli dwudziestu chłopa z toporami i wiadrami – parsknęła. – Wtedy byłaby jeszcze szansa. Zalać wodą, przerąbać palące się bale i na bok końmi odciągnąć. Ale na tym odludziu na sąsiadów żadnych liczyć nie mogę. A moi chłopi... – Skrzywiła się i zamilkła. – Oni nie pomogą – powiedziała wreszcie. – Może Krzysztof jeden, ale on w Lublinie chyba teraz. Ratować trzeba pamiątki i dobytek!

Poszła do saloniku. Staszek pozdejmował szable ze ściany w sieni. Było ich dwanaście, poczuł ten ciężar... Róg myśliwski zawieszony na długim tkanym pasie przerzucił sobie przez ramię. Wyniósł broń przed dom i położył na furmance. Koń, czując dym, parskał niespokojnie i przestępował z kopyta na kopyto. Ruszyć jednak nie mógł, bo drewniane koło zabezpieczono prymitywnym hamulcem, a lejce zamotano na kolumience.

– Spokój, spokój. – Chłopak pogładził zwierzę po chrapach. – Czekaj, czekaj, czekaj...

Zawrócił szybko do środka. Wszedł do pomieszczenia, w którym zaskoczył pierwszego rabusia, zanim drugi zaszedł go od tyłu. Oba ciała leżały na podłodze. Poczuł irracjonalny lęk, że któryś może tylko udawać i zaraz skoczy mu do gardła. Pochylił się i przez chwilę oglądał zwłoki. Martwi? Na pewno... Przyklęknął nad trupem pierwszego Rosjanina i szybko przejrzał mu kieszenie. Znalazł niewielki skórzany pugilares i duży zegarek w srebrnej, a może tylko srebrzonej kopercie. Gruby łańcuszek dewizki przyjemnie zaciążył w dłoni. Bez wahania przywłaszczył sobie przedmioty. Przy tym, który wskoczył do izby później, znalazł krzesiwo i kilka srebrnych rubli luzem. Odruchowo zajrzał też do ładownicy przy pasie. Zamiast naboi lub ładunków było w niej kilkanaście pierścionków związanych razem sznurkiem. Patrzył na cienkie złote kółeczka i połyskujące oczka, a potem z wściekłością kopnął trupa.

– Masz, ścierwo! – syknął.

Zważył pierścionki w dłoni. Były cienkie, ale rabuś zebrał ich naprawdę dużo. Staszek nie wiedział, czy to efekt wielu rabunków, czy może łup po jakimś zamordowanym żydowskim złotniku lub lichwiarzu.

Potrzeba nie zna prawa, pomyślał, upychając spiesznie łupy w swojej sakwie.

Zajrzał do drugiej ładownicy. Tu znajdowały się tutki z prochem, był też woreczek kul i wycior. Staszek uznał, że to może się przydać. Zabrał też dwa rewolwery.

Rozejrzał się po wnętrzu. W biblioteczce stały książki. Zdjął ze ściany kilim i szybko ułożył na nim stos oprawionych w skórę, okutych woluminów. Taszcząc tobołek, wyszedł przed dom. Rzucił książki na wóz. Koń parskał i nerwowo przestępował z nogi na nogę.

Obok wejścia leżeli ci dwaj, których zabił, gdy mocowali się z kradzionym zegarem. Staszek obszukał trupy. Wzbogacił się o jeszcze jeden zegarek, składany kozik i kolejną garść monet. Koń zarżał żałośnie. Bał się dymu. Chłopak zdjął hamulec z koła. Odplątał lejce. Wskoczył na furmankę.

– Wio!

Koń spojrzał na niego badawczo, nie był pewien, czy ma słuchać obcego, ale ponaglony uderzeniem lejców ruszył.

– Hetta! Prrr... – Staszek ściągnął w prawo i po chwili zatrzymał furę po drugiej stronie dziedzińca, koło lamusa.

Uwiązał lejce do słupa podcieni. Gdzie ta Hela? Wbiegł do dworu. Dym szczypał w oczy. Ruszył do pokoju stołowego. Dziewczyna, kaszląc, pakowała jakieś ubrania do skórzanej walizy. Drzwi do drugiego alkierzyka też były już zatrzaśnięte, a przez wszystkie szpary wciskał się biały dym. Za ścianą trzeszczało płonące drewno. Na szczęście grube belki stawiały jeszcze opór.

– Ciśnienie może w każdej chwili wysadzić drzwi – ostrzegł. – Strych nad nami też już częściowo płonie. – Spojrzał z obawą na sufit.

Z góry dobiegały niepokojące trzaski.

– Muszę to zebrać!

Kaszląc, wyminął ją i zaczął zdejmować ze ściany portrety wąsatych szlachetków, malowane na cienkiej blasze. Zebrał wszystkie osiem, przebiegł podwórze i położył je na wozie. Wrócił. W salonie nie było już czym oddychać. Hela krztusiła się, miała sinawe usta. Nadal upychała jakieś ubrania w tobołkach, ale w jej ruchach pojawiła się dziwna niezborność. Bez słowa, starając się nie oddychać, zamknął torbę, złapał ją w jedną rękę, drugą chwycił dziewczynę za przedramię, pomagając jej wstać. Zatoczyła się jak pijana.

Złapał ją wpół i przerzucił przez ramię. Szamotała się chwilę, ale nie puścił. Wybiegł przed dom. W progu omal nie potknął się o zwłoki. Dziewczyna biła go pięściami po plecach, ale postawił ją na ziemi dopiero koło furmanki.

– Udusisz się, panna – warknął.

– Ja sobie stanowczo wypraszam podobną poufałość! – prychnęła jak kotka.

– Proszę głęboko oddychać – polecił. – Czad jest bardzo groźny! Więcej ludzi umiera od niego niż od ognia.

W głowie tłukły mu się jakieś resztki informacji z lekcji przysposobienia obronnego. Tlenek węgla łączący się z hemoglobiną, niedotlenienie tkanek i mózgu, komory tlenowe, konieczność transfuzji krwi w przypadku... Ale wyglądało, że już jej trochę lepiej.

– Torba...

– Tu jest. – Wrzucił bagaż na furę.

Jak ja to zrobiłem?! – zdumiał się w duchu. Że wyniosłem dziewczynę, to jeszcze rozumiem, ale po cholerę ta waliza?

Obejrzał się. Dwór płonął jak pochodnia. Płomienie przedarły się przez gont, obejmowały już kawał dachu. Na szczęście grube belki ścian i stropów nadal spowalniały rozprzestrzenianie się ognia.

– Tam jest jeszcze bardzo ważna skrzynia... Po lewej na końcu domu, w alkierzu, pod oknem – bąknęła. – Nasze papiery...

– Proszę tu zostać!

Wbiegł do sieni. Oczy momentalnie zaczęły mu łzawić. Oddychało się ciężko. Ogień, pożerający połowę budynku i wykwitający już na dachu, zasysał tlen. Na szczęście pożar jeszcze nie przedarł się do lewej części domu. Schylił się głęboko, nad ziemią powinno być więcej powietrza.

Staszek poczuł żal i gorycz. Ten dworek, stary, wrośnięty w ziemię, zbudowany z solidnych belek... Wyglądał jak żywa ilustracja do powieści Sienkiewicza czy Jacka Komudy. Z pewnością pamiętał czasy potopu. A za kilka godzin pozostanie z niego tylko kupa popiołu. Chłopak przedarł się przez gęsty woal dymu. Piekły go oczy, rozkaszlał się. Było gorąco, jakby wbiegł do piekarnika. Miał świadomość, że jest tu po raz ostatni. I że musi szybko uciekać.

Nie pchaj się tu, podpowiadał jakiś głos. Nie wiesz, z czego jest strop. Deski polepione gliną, albo i nie. Poddasze się pali. Sufit może w każdej chwili runąć!

Zacisnął zęby. Wpadł do pomieszczenia, które było chyba sypialnią gospodarza. Skrzynka stała pod oknem. Szarpnął ze złością za kłódkę. Zamknięta. Z trudem podniósł ją i zarzucił na ramię, zatoczył się pod jej ciężarem, ale twardo ruszył do drzwi. Te kilka chwil spędzonych we wnętrzu wystarczyło, by ogień odciął mu drogę. Płomienie buchały z drzwi saloniku, przejście przez sień stało się niemożliwe. Temperatura tak wzrosła, że musiał się cofnąć. Zatrzasnął drzwi sypialni, by choć nimi odgrodzić się od ognia, i rozejrzał się w panice.

Ech, idiota ze mnie, skarcił się w myślach.

Bez wahania wybił krzesłem okno i wyrzucił skrzynkę do ogródka za domem. Ciepły jesienny wiatr wdarł się do wnętrza. Staszek przez chwilę głęboko oddychał. Poświęcił jeszcze dwie minuty, by zdjąć ze ściany malowany na deskach, bardzo stary obraz jakiegoś świętego. W serwantce stały kieliszki, ładne porcelanowe filiżanki, jakieś figurki i fidrygałki, ale nie miał jak tego zebrać. Rozejrzał się po pokoju. Krzyż nad drzwiami? Tego się nie zostawia! Zdjął go i włożył pod koszulę. Zajrzał jeszcze pod łóżko. Kilka par męskich butów... Nieboszczykowi już nie będą potrzebne. Kilim na ścianie nad łóżkiem był mocno przybity małymi gwoździkami. Szafa kryła futro i inną odzież. Zabrać coś ładnego, żupan, kontusz, żeby staruszka było w czym pochować?

– Uciekać! – powiedział sobie.

I nagle usłyszał dziwny dźwięk, jakby cmoknięcie odkorkowywanej butelki. Sufit nad jego głową zatrzeszczał niepokojąco, a po chwili do uszu Staszka dobiegły trzaski i łomoty, jakby na piętrze galopował słoń.

Tam ktoś jest, pomyślał. Widocznie jeden z ruskich, którzy chcieli zabić Helę, doszedł do siebie... Nie. Przecież żaden nie mógł przeżyć!

I naraz zrozumiał. Skrat. Zmaterializował się, właśnie oberwał kocią bombą i teraz miota się w agonii. Istota trójwymiarowa, której jeden z wymiarów obrócony jest prostopadle do kierunku światła. Podłoga nie stanowi przeszkody... A może stanowi?

Spieprzać! – rozkazał sobie w myślach.

Podstawił zydel, wybił kopniakiem resztki szklanych gomółek, przełożył nogę przez parapet i wyskoczył na klomb. Wywalił się jak długi, w ostatniej chwili ratując obraz przed roztrzaskaniem. Jedno z ramion krzyża dźgnęło go w żołądek. Uderzył barkiem o glebę. Obejrzał się. Dach powyżej okna, przez które wyskoczył, był już cały w ogniu. Płomień buchał na kilka metrów. Gorące powietrze niosło w górę drobne rozżarzone węgielki. Jeden wpadł mu we włosy, ale na szczęście dał się wytrząsnąć. Na poddaszu nadal coś łomotało, jakby tarzał się tam hipopotam. A potem nagle zapanował spokój.

Kosmita załatwiony na amen, pomyślał Staszek. Ciekawe, jak będzie wyglądał w swoim świecie, jeśli tu spalił się w dwu wymiarach? Zostanie po nim kreska na ścianie czy jak? A może tu spali się jeden wymiar i tam będzie plama na podłodze? A, psu pod ogon z tą geometrią.

Z okna buchnął dym. Ogień przegryzał już ścianę. Z nieba spadało coraz więcej żarzących się głowni. Wlokąc upiornie ciężką skrzynkę i trzymając pod pachą święty obraz, Staszek cofał się jak najdalej. I nagle uderzył w coś boleśnie plecami. Obejrzał się i zmartwiał. To była lufa.

– Odłóż to i wyprostuj się – padło polecenie. – Twarzą do mnie.

Chłopak, może rok młodszy od Staszka, cofnął się dwa kroki, celując mu w brzuch z dwururki. Kurki były odciągnięte. Z dworu rozległ się łomot i w powietrzu rozniósł się zapach chloru. Przez wybite okno widać było, jak do pomieszczenia spada wielka płonąca bryła jakby gąbki. Wielka niczym hipopotam, takie przynajmniej odniósł wrażenie.

– Nie jestem złodziejem – warknął, odwracając się do uzbrojonego. – Panna Helena mnie prosiła o ratowanie dobytku! To ratuję...

– Dziedziczka? A gdzież ona jest? – Dzieciak nadal patrzył podejrzliwie.

– Po drugiej stronie dworu, przy lamusie. Na wozie siedzi. Kazała skrzynkę wyciągnąć z ognia. Lepiej pomóż mi z tym malowidłem.

Łebek przez chwilę się wahał. Staszek spokojnie taksował go wzrokiem. Przeciwnik był o pół głowy niższy i szczuplejszy, ale jego ręce stanowiły jeden splot mięśni. Miał na nogach porządne buty z cholewkami i samodziałowe spodnie, a spod rozchełstanej chłopskiej siermięgi widać było porządną, dobrze skrojoną koszulę. Przepasał się czerwonym skórzanym pasem, o który zaczepiono czarny sznureczek, zapewne dewizkę do zegarka plecioną z końskiego włosia. Czapka z daszkiem, podobna trochę do maciejówki, też wyglądała „miejsko”.

– Ty przodem – warknął.

Staszek nie miał ochoty na zbędne dyskusje. Zarzucił sobie ciężar na lewe ramię i poszedł za węgieł budynku. Gdy się obejrzał, chłopak kroczył w ślad za nim, niezdarnie trzymając obraz pod ramieniem. Lufa flinty chwiała się na boki, ale cały czas twardo celowała mu w plecy.

Nie dziwię mu się, westchnął w duchu. Nie ufa. Ale jak ufać komuś, kto skacze oknem z płonącego cudzego domu obładowany mieniem gospodarzy? Dobrze, że mi od razu nie wsadził kuli w plecy!

Staszek wyszedł zza węgła. Hela pospiesznie przeglądała uratowane rzeczy zgromadzone na furmance. Na jego widok wyraźnie odetchnęła z ulgą.

– Chwała Bogu! – zawołała. – Już myślałam, że pan zgorzał.

– Skrzynka dostarczona wedle zamówienia – odkrzyknął.

Ruszył ku niej. I naraz spostrzegł, że nie słyszy kroków za sobą. Obejrzał się. Na widok dwóch trupów leżących obok ganku chłopak zatrzymał się jak wryty. Celował z dubeltówki do nieboszczyków, jakby się bał, że za chwilę ożyją.

– A niech mnie drzwi ścisną! – powiedział. – Toż to Moskale.

– A myślałeś, że kto dwór podpalił? – prychnął Staszek. – Skrzaty?

– Toż tu ludzi żadnych nie ma... I kto zatem ich usiekł?

– Wychodzi na to, że ja. – Staszek uśmiechnął się krzywo. – A trupy czterech czy pięciu innych właśnie palą się w środku. W ostatniej chwili twoją dziedziczkę ratowałem, bo już się zabierali ją zgwałcić i zarżnąć.

Nieznajomy rozglądał się zdezorientowany po podwórzu. Spostrzegł kozackie konie w kącie przy stajni. Przeliczył je wzrokiem. Potem coś dodawał na palcach.

– Tak wielu naraz?! – wykrztusił. – I to sam?!

– Toż nie naraz, tylko po kolei i większość z zaskoczenia zadźgałem – sprostował Staszek.

Ale w oczach chłopaka nadal widać było niemy podziw. Flintę przewiesił przez ramię, uniósł rękę do skroni, jakby niepewny, czy należy zasalutować.

No to zdobyłem sobie niezły szacun na dzielni, zakpił w duchu podróżnik w czasie.

Przez chwilę taksowali się wzrokiem. Staszek niemal z miejsca zdołał zaklasyfikować nieznajomego. Sądząc po stroju, był to bogaty chłop, może służący lub rękodajny z folwarku. Spracowane dłonie wskazywały, że częściej pracował rękami niż głową. Ale było w nim coś, jakiś rodzaj ogłady, którą daje życie w mieście, czytanie książek, nauka. Dla odmiany tamten miał najwyraźniej problemy z zaklasyfikowaniem Staszka. Szesnastowieczny strój mieszczański chyba nic mu nie mówił. Przyjrzał się butom, potem dłoniom przybysza.

Donieśli ciężary do wozu.

– Oto pani skrzynka. I obraz jeszcze uratowaliśmy. – Staszek wskazał malowidło niesione przez chłopaka. – I krucyfiks. – Wyciągnął zza pazuchy krzyż. – Obawiam się jednak, że już nic więcej nie zdołamy wydobyć z płomieni.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się smutno.

Nie patrzyła na niego, myślała już chyba o czymś innym.

– Pani. – Chłopak z dubeltówką pochylił się i pocałował ją w dłoń. – Gdzie jest dziedzic? – Spojrzał na płonący dwór.

– To już bez znaczenia, mój drogi Krzysztofie – powiedziała, także patrząc w płomienie. – Wszyscy poza mną zginęli. Tam, w lamusie, ciała złożyliśmy.

Młodzieniec rzucił flintę na furę. Otworzył drzwi szopy, padł na kolana, chwycił rękę nieboszczyka i ucałował. A potem zaczął rozpaczliwie szlochać.

– Wracam za chwilę! – rzucił Staszek i poszedł za szopę.

Odszukał w krzakach trupa żołnierza, tego, któremu wyrwał szablę. Sprawdził mu kieszenie, znalazł dwa ruble i trochę drobnych. W jednej z ładownic zamiast zapasu kul i prochu tkwił złoty zegarek zawinięty w kobiecą chustkę do nosa z haftowanym monogramem. Druga ładownica pełna była kul i tutek. Przytroczył ją sobie do paska.

Jestem pieprzoną hieną cmentarną, pomyślał ze smutkiem, przekładając monety i zegarek do swojej sakwy. Ale co innego mi pozostało? Wylądowałem w obcej epoce bez grosza przy duszy. A ci się nakradli, narabowali i przynajmniej część łupu mają przy sobie. Za to, co w kwadrans zabrałem z ich kieszeni, przeżyję kilka tygodni albo i miesięcy, usprawiedliwiał się sam przed sobą. Pieniądze, pierścionki, zegarki... A prawowici właściciele albo nieznani, albo i w piachu.

Wrócił przed lamus. Hela martwym wzrokiem wpatrywała się w bijące ku niebu płomienie. Najwyraźniej do tej pory była w szoku, a teraz powoli docierała do niej cała groza sytuacji. Z dworu dobiegł dziwny wizg. Staszek spojrzał. Dach powoli osiadał, grzebiąc wnętrze. Płonący gont odsłonił rozżarzone, łamiące się pod własnym ciężarem belki.

Resztki Skrata spalą się na popiół, pomyślał podróżnik w czasie. I doskonale. Żadnego ryzyka epidemii, żadnego kawałka, z którego ewentualnie mógłby się odrodzić – przypomniał sobie horror „The Thing”. Przynajmniej ten jeden kłopot mam z głowy.

Krzysztof nadal klęczał przy martwym starcu, trzymając zimną dłoń przy ustach. Jego plecami wstrząsał szloch. Staszek westchnął ciężko. Głupio było przeszkadzać w takiej chwili, ale przemógł się. Podszedł i bezceremonialnie pociągnął chłopaka za ramię. Poczuł pod palcami zaskakująco twardy splot węźlastych mięśni.

– Jak daleko jest najbliższy garnizon? – zapytał.

– Co? – Wyrwany z zadumy chłopak spojrzał na Staszka wystraszony, ale zaraz pytanie jakoś przebiło się do jego umysłu.

– Garnizon, pułk, posterunek, koszary, żołnierze na kwaterach po wsiach... Jak daleko są najbliżsi Rosjanie?

– W Krasnymstawie stoi oddział.

– Odległość?

– Nie wiecie, panie? No, z piętnaście wiorst będzie...

Staszek przymknął na chwilę oczy. Ta wiorsta, z tego, co pamiętał, to coś zbliżonego długością do kilometra.

– To nie jest daleko. Zobaczą dym nad horyzontem, to znaczy już go pewnie widzą. Czy myślisz, że pchną tu kogoś, żeby sprawdzić, co się pali? Albo czy ich towarzysze nie potrzebują pomocy?

– To bardzo możliwe.

– Jakimi siłami dysponują? Mogą wysłać patrol czy większy oddział?

– Może być patrol, może być większy oddział. Ich tam setka albo lepiej stacjonuje. Dwudziestu lub trzydziestu mogą wysłać w pole bez ryzyka.

– Jakie to jednostki?

– Normalnie stoi tam szósta bateria Pierwszego Dońskiego Dywizjonu Artylerii Konnej. Ale teraz czas niespokojny, więc oddelegowano tam jeszcze ludzi z Sześćdziesiątego Szóstego Butyrskiego Pułku Piechoty z Zamościa i sotnię Kozaków z Trzynastego Pułku Dońskich, też z Zamościa. – Chłopak był najwyraźniej doskonale zorientowany. – Z tego, co wiem, jeszcze ich nie wycofano na stałe kwatery – sypał jak z rękawa zdumiewająco szczegółowymi informacjami.

– Kozacy... Konnica. Jak szybko mogą tu być?

– Dym nad horyzontem z pewnością będzie widoczny. No, najpierw obserwacja, potem meldunek u dowódcy, ten podejmuje decyzję szybko. Kulbaczenie koni to dla Kozaków chwila tylko... Wyruszą w ciągu kwadransa od otrzymania rozkazu, kawałek drogi do przebycia mają. Dotrą? Może w godzinę od spostrzeżenia dymu. To znaczy... no, to już niedługo chyba.

– Czy jeszcze jakieś okoliczne jednostki mogą wysłać patrol?

– W Rejowcu jest posterunek, ale dziesięciu, może dwunastu ludzi tylko, oni się nie rozdzielą. Z Chełma też mogą ruszyć, ale to dalej.

– Jednostki w Chełmie?

– Sześćdziesiąty Piąty Pułk Piechoty. I chyba Kozacy z Włodzimierza też jeszcze na kwaterę nie wrócili. To znaczy Jedenasty Pułk Dońskich – uściślił Krzysztof.

– Piechota z Chełma może wysłać tu patrol konny?

– Z całą pewnością, mają przecież jednostki zwiadu.

– Pomóż mi okręcić koła wozu i końskie kopyta szmatami – polecił Staszek. – Dzięki temu trudniej będzie nas wytropić. Znasz okolicę?

– Tak. Ja tutejszy.

– Uciekając w stronę Krasnegostawu, jak i w stronę Chełma, możemy się natknąć na konnych. Musimy stąd znikać natychmiast, pojechać bocznymi drogami, leśnymi ścieżkami, kluczyć po bezdrożach, żeby Kozacy nie mogli nas odszukać. Potem przyczaimy się w jakimś młodniku. Najlepiej byłoby spalić trupy. – Staszek wskazał na dwóch zabitych, nadal leżących opodal ganku. – Problem z tym, że nie mamy co zrobić z ich końmi. – Spojrzał badawczo na chłopaka.

Ten bezradnie rozłożył ręce.

– Tylu naraz nie poprowadzę. Uczone są, żeby tylko swojego pana słuchać. Jednego jeszcze od biedy się okiełzna i poprowadzi za uzdę, ale kilka nijak. Zresztą ciężko byłoby je ukryć.

– Zatem uciekamy.

– A dziedzic? – Krzysztof gestem wskazał lamus. – To mój pan i wielki dobroczyńca...

Staszek pokręcił głową.

– Nie mamy czasu, żeby go pogrzebać. Przykro mi... Musimy uciekać.

Chłopak zakręcił się po lamusie. Szybko przyniósł pęk jakichś szmat. Znalazł też sznurki i rzemienie. Koń nie był zachwycony okręcaniem pęcin, ale na szczęście nie usiłował ściągnąć z nóg zaimprowizowanych „butów”.

– Czytałem kiedyś, że dawni rozbójnicy mieli specjalne nasadki, coś jak buty zakładane na końskie kopyta, żeby zostawiać ślady krowie. Teraz coś podobnego bardzo by się nam przydało – rzucił Staszek.

– Paradny pomysł, niestety, próżne nadzieje, przodkowie moi nie byli nigdy rozbójnikami – odezwała się Hela.

Nie mógł wyczuć, czy dziewczyna mówi poważnie, czy żartuje. Uwijali się jak w ukropie. Dziedziczka siedziała apatycznie, patrząc na płonący dom. Raz już widział ją w takim stanie. Podobnie nieobecną minę miała, gdy ukrywali się w starym beginażu w Trondheim, zaraz po tym, jak dowiedziała się, na co jest chora.

Jest w szoku, pomyślał. Trzeba ją jakoś obudzić, bo zginiemy... Chociaż jak siedzi, to niech siedzi, nie przeszkadza, nie histeryzuje. Może tak jest lepiej.

Nie miał czasu się zastanawiać, wiązał sznurki. Dziewczyna naraz drgnęła jakby obudzona, popatrzyła, co robią. Zeskoczyła z wozu i zaczęła pomagać. Wreszcie byli gotowi do drogi. Stanęła w drzwiach lamusa, wodziła wzrokiem po wnętrzu, jakby zastanawiając się, co jeszcze zabrać. Chłopak pobiegł do żołnierskich koni, coś chwilę oglądał przy siodłach, ale zaraz wrócił.

– Pani, musimy natychmiast ruszać! – odezwał się Staszek.

Spojrzała na niego apatycznie i kiwnęła głową. Podsadził ją na wóz. Chłopak siadł na desce i złapał lejce w dłonie. Wyjechali z obejścia przez otwartą bramę. Jak się okazało, dwór i towarzyszące mu zabudowania otaczał z czterech stron szpaler starych kasztanowców. Za lamusem był zagajnik, po drugiej stronie niewielki sad. Po chwili znaleźli trakt wiodący przez pola.

– Krasnystaw gdzie? – zapytał Staszek.

Woźnica wskazał kierunek.

– No to w drugą stronę! Drzewa nas trochę zasłonią... Ale popędź konia, trzeba jak najszybciej odsadzić się możliwie daleko.

Ruszyli. Rozstajne drogi, poczerniały ze starości, pochylony krzyż... Słup dymu za ich plecami bił w niebo, rozlewał się na boki. Był jak wielki drogowskaz.

Dziwne, że nie zbiegła się cała okolica, pomyślał Staszek. Choć z drugiej strony miejscowi głupi nie są, widząc, że coś się pali, mogli uznać to za robotę ruskich, a wtedy lepiej udawać, że się nic nie widziało.

Rozglądał się. Jechali przez rozległą wyżynę, kierując się ku zalesionym wzgórzom. Na polach było ściernisko, tu i ówdzie wypalono je. Niektóre zagony zostały zaorane, inne pozostawiono. Spostrzegł też walające się w bruzdach kartoflane łęty. Zboża nie było nigdzie widać, snopy zwieziono już do stodół i brogów.

Ziemniaki też zebrano i zakopcowano. Wrzesień, może ciepły październik, ocenił porę roku. Powietrze pachnie już jesienią. No i liście częściowo opadły.

Przyjrzał się dla odmiany drodze. W zasadzie nie zostawiali śladów, koleiny wyżłobione przez inne furmanki były co najmniej równie wyraźne. Krzysztof powoził z ogromną wprawą, kierując się w stronę nieodległego lasu. Oglądał się co chwila nerwowo, ale na szczęście nikt ich nie gonił. Hela milczała skulona na dnie kosza. Wjechali na zalesione wzgórze. Słup dymu został ze dwa kilometry za nimi. Droga biegła przez garb grzbietu i dalej w las.

– Zjedź niżej i zatrzymaj wóz – polecił Staszek. – To dobre miejsce, żeby się rozejrzeć trochę, drogę przepatrzyć i zobaczyć, co się koło dworu dzieje. Ale jak my dobrze widzimy, to i nas widać.

– Tak jest.

Krzysztof znalazł kawałek gęstego brzozowego zagajnika. Ściągnął lejce. Z rzeczy na furmance wydobył starą lunetę z mosiężnym tubusem, ukłonił się i podał Staszkowi. Wspinali się pospiesznie na grzbiet.

– Jak się znalazłeś koło dworu? – zapytał podróżnik w czasie.

– Przybiegłem, widząc dym. My tam obok, w przysiółku Krzywki, mieszkamy. Blisko miałem, przez lasek i wokoło stawu – wyjaśnił chłopak.

– Czemu sam?

– Ojczym mój dziedzica nie lubi, a i reszta... – Krzysztof skrzywił się. – My byliśmy pańszczyźniani u Korzeckich. Starym się wydaje, że krzywda dziedzica to dla nich powód do radości. Zobaczyli pożar, biegałem po chatach, żeby poszli pomóc, ale nikt nawet tyłka od zydla nie odlepił – powiedział z goryczą. – Pańska wojna nie ich rzecz.

– Rozumiem.

– A jaka to niby korzyść dla nas, gdy na dziedziców nieszczęście przychodzi? Car pańszczyzny zakazał, ale ziemi nie dał. Tedy na odrobek i tak chodzić będą. A lepiej przecież do swojego pana, niż obcego szukać. Zwłaszcza że Korzeccy to dobrzy ludzie byli.

– Nie ma tu innych osad? Nikt w takich wypadkach nie pospieszy z pomocą? – Staszek omal nie zapytał o straż pożarną.

– Osady są za lasem, pięć wiorst, może sześć. Ale z sąsiadów może dziedzic ze wsi Krupe co najwyżej. Zresztą, żeby dwór ratować, trzeba wielu ludzi, a mały ten nasz przysiółek, pięć chałup jeno... – chłopak wpadł w niekontrolowany słowotok. – Nawet gdyby przybiegli, to tylko sprzęty wynosić by pomogli. Dobre i to, ale... Krzysztof jestem – przypomniał sobie nagle, że powinien się przedstawić, i wyciągnął dłoń.

– Stanisław, ale wszyscy mówią mi Staszek.

Chłopak miał iście żelazny chwyt. Ten uścisk dłoni podróżnikowi w czasie wydał się swego rodzaju rytualnym zamknięciem pewnego procesu. Miejscowy zaklasyfikował go jako kogoś mniej więcej swojego stanu, w każdym razie nie szlachcica. Ale też podporządkował się, uznał nad sobą dowództwo przybysza... Zatrzymali się, sapiąc, w upatrzonym punkcie. Staszek spojrzał przez lunetę. Spostrzegł dwie sarny skubiące trawę na miedzy. Ptaki na grudach ziemi odwalonych pługiem... Nie było czasu podziwiać przyrody. Najpierw odszukał kłęby dymu, potem samo miejsce pożaru.

– O cholera! – szepnął.

Z domu niewiele zostało, widział kupę gorejących belek. Dach zapadł się już niemal całkowicie, tylko pośrodku sterczał murowany komin. Płomienie biły w niebo na kilka metrów. Kępa drzew otaczających dworek oraz zabudowania dosłownie roiły się od Kozaków. Część zsiadła z koni, część kręciła się po krzakach. Kilku patrzyło na drogę, którą niedawno przejechała furmanka. Staszek bez słowa podał Krzysztofowi lunetę.

– Psi flak! – zaklął chłopak. – Toż z pół sotni przyjechało! Trupy swoich przyjaciół już z pewnością znaleźli. Teraz zechcą odszukać tego, kto ich sprawił. Chyba zaraz się zbiorą jechać w naszą stronę! Albo i mniejsze patrole w różnych kierunkach poślą. Dużo ich. Że pół sotni, to przesadziłem chyba, ale ponad trzydziestu będzie.

– Do wozu – polecił Staszek. – Bystro!

Pobiegli.

– Spróbujemy ich tu, w zagajniku, zatrzymać, a dziedziczka niech konno ucieka? – zaproponował Krzysztof.

– Zwariowałeś?! We dwóch na trzydziestu chcesz iść? – parsknął Staszek.

– Rewolwerów kilka jest. Gdyby zasadzkę przygotować na skraju lasu i niespodziewanie ich z krzaków ostrzelać, może nawet połowę zabić zdołamy.

– A druga połowa pokroi nas szaszkami na plasterki. Powolutku, żeby dłużej bolało. I po każdym cięciu posypią ranę solą! A potem i dziedziczkę wytropią, żeby dokończyć, co zaczęli.

– Co zatem robić?

– Ukryć się trzeba, i to tak, żeby nawet nie podejrzewali, że w okolicy jesteśmy!

– Szukać będą.

– Na pewno. Trzeba ukryć furę w możliwie największej gęstwinie. Potem ty bierzesz konia i uciekasz z nim daleko w las. Tylko nie daj się złapać.

– Dlaczego mam zabrać konia...?

– Bo gdy usłyszy inne zwierzęta, sam może się odezwać i nas zdradzi. A wtedy... – Staszek przeciągnął palcem po gardle. – Odciągnij go możliwie jak najdalej od wozu. Gdyby zaszła potrzeba, porzuć w lesie albo do drzewa przywiąż i umykaj pieszo.

– Tak jest! – Krzysztof podporządkował się rozkazom bez wahania.

– I żadnego strzelania, nawet jakby się pięciu naraz głupio pchało pod lufę. No chyba że będziesz musiał walczyć o życie! Jednego może i ubijesz, kilku nawet, ale co ci to da, jak w pięć minut reszta ci się na głowę zwali?

– Rozumiem i wykonam!

Hela, słysząc ich biegnących, przestraszona uniosła głowę.

– Moskale w obejściu – wysapał Krzysztof, pakując się na wóz. – Uciekamy bystro!

Pojechali pospiesznie w głąb zagajnika. Zjeżdżali w dół i w dół. Las wokoło zgęstniał. W miejsce brzóz i sosenek pojawiły się stare, grube dęby i klony. W poszyciu bujnie pleniły się krzaki głogu, obwieszone czerwonymi owocami. Przy trakcie rosły kępy tarniny. Droga była mocno kamienista, nie zostawiali prawie żadnych śladów.

– Szukaj, gdzie ukryć wóz! – polecił Staszek. – Jak najszybciej, bo jeśli pojechali w stronę lasu, niebawem tu będą. Sami się pochowamy w krzakach, tu cały pułk wojska można zamaskować!

– Niedaleko jest dobre miejsce. – Chłopak ściągnął lejce i zjechał w przecinkę.

Ominął gęsty młodnik, zakręcił raz jeszcze i wprowadził wóz w wąski, głęboki, zacieniony i wilgotny parów. Otoczyły ich wysokie na trzy lub cztery metry ściany lessowego wąwozu. Od góry na skarpie rozrastały się bujnie krzewy dzikiego bzu. Była szansa, że gdy ktoś podjedzie do krawędzi i spojrzy w dół, gęste listowie całkowicie zasłoni furmankę.

Krzysztof złapał jedną z karabelek, znikł za zakrętem, a po chwili wrócił z naręczem świeżo ściętych świerkowych gałązek i zaczął nakrywać nimi wóz.

– Ja biorę konia, wrócę, jak się ściemni. Ty dziedziczkę chronić będziesz? – upewnił się.

– Tak. Zostawimy tu furę i wleziemy gdzieś w gęste krzaki. Jeśli znajdą wóz, mówi się trudno. Życie ważniejsze. Tu się spotkamy, gdy niebezpieczeństwo minie.

– Jeśli usłyszysz strzały, nie wracaj – poleciła Hela, podając łebkowi jeden z rewolwerów. – Nam już wtedy nie pomożesz, a tylko sam zginiesz. Broni użyj jeno w absolutnej ostateczności – przykazała, powtarzając myśl Staszka.

– Się wie!

– Jeśli nas dopadną, udasz się do Chełma, do pana Augusta, albo do Lublina, gdzie odszukasz pana Piotra. Oni się tobą zaopiekują i pokierują dalej. Zresztą wiesz.

– Dziękuję, pani dziedziczko!

Ukląkł i ucałował jej dłoń. Potem pospiesznie wyprzągł konia, wciągnął kawałek sznurka jako cugle. Wskoczył na oklep i jak duch znikł w głębi jaru. Staszek dotknął ramienia Heli. Spojrzała na niego już przytomniej.

– My też musimy się ukryć! – powiedział. – Znasz, pani, ten las?

Nie był pewien, czy odpowiednio się do niej zwraca, bał się użyć zbyt poufałej formy. Pomyślał, że trzeba posłuchać, jak wyraża się Krzysztof.

– Bywałam tu wiele razy zbierać grzyby i jagody. – Kiwnęła głową. – Nieprzebytych chaszczy tu dostatek.

Zabrał z fury dwa grube koce lub derki wykonane z czegoś w rodzaju miękkiego filcu i ruszyli parowem. Wąwóz stał się nieco płytszy, po chwili Staszek spostrzegł po prawej rozległą kępę gęsto rosnących młodych świerków. Między drzewami było niemal ciemno. Bez wahania pociągnął Helę w gąszcz. W głębi znalazł niewielką polankę i suche zagłębienie. Rozłożył derkę. Dziewczyna usiadła. Położył rzędem cztery rewolwery. Ona miała w torbie jeszcze dwa. Teraz dopiero spostrzegł, że przez ramię przewiesiła sobie pięciostrzałowy bębenkowy karabin.

Odpiął ładownicę. Wewnątrz kryło się kilkanaście tutek ukręconych z grubego, nawoskowanego papieru oraz woreczek kul, pudełko z kapiszonami i blaszana puszeczka.

– Mogę prosić o pomoc? – zapytał. – Trzeba je nabić i przygotować do strzału. Nie znam tego modelu...

Spojrzała zaskoczona, ale nic nie powiedziała. Ujęła pierwszy rewolwer z brzegu. Zręcznie wyjęła bębenek. Wystukała resztki spalonego prochu, gałązką przepchała kominki. W torbie odszukała wycior. Przeczyściła lufę i wszystkie sześć komór. Odgryzła koniec tutki i wsypała proch do pierwszej komory. Upchnęła trochę pakuł jako przybitkę, włożyła kulę. Podbojczykiem umieszczonym pod lufą ścisnęła mocno cały ładunek i obmazała po wierzchu odrobiną łoju. Zabrała się do następnej komory.

Naśladując ją, sprawdził kolejny rewolwer. Wystrzelono z niego dwa razy. Wyczyścił puste komory bębna, przejechał wyciorem lufę. Uzupełnił brakujące ładunki.

– Mazidła daj pan więcej, bo iskra przeskoczy i dopiero heca będzie, jak kilka naraz odpali – pouczyła go. – Palce można stracić, albo i gorzej...

Wykonał polecenie.

To pewnie dla izolacji przeciw wilgoci i jednocześnie zabezpieczenie, żeby przy wystrzale drobinki płonącego prochu nie zapaliły ładunków w sąsiednich komorach, domyślił się.

– Trzydzieści kul – przeliczył spluwy leżące na kocu. – I jeszcze karabin.

– Niewiele nam to da, jeśli nas tu dopadną – powiedziała. – Panie... – zawiesiła głos i spojrzała pytająco.

– Nazywam się Stanisław, ale wszyscy wołają mnie Staszek – wyjaśnił.

– Nazwisko pańskie?

– Grążel. Ale w zasadzie nie używam – bąknął. – Okoliczności, w których przyszło nam nawiązać znajomość...

– Helena Korzecka – przedstawiła się. – Darujcie sobie krasomówcze popisy – mruknęła jakby zirytowana. – Nie czas i miejsce na to... Gdy się już dobrze ściemni, prosiłabym, aby wrócił pan z Krzysztofem do dworu i pogrzebał mojego dziadka oraz służącą. O ile, rzecz jasna, Moskale nie zabiorą ciał do Krasnegostawu.

– Wedle życzenia.

Odniósł wrażenie, że dziewczyna budzi się już z szoku i podobnie jak wcześniej Krzysztof zastanawia nad problemem, jak go zaklasyfikować, do jakiej warstwy społecznej się zalicza...

– Pozwólcie teraz, że w samotności opłaczę moich bliskich i pomodlę się za spokój ich duszy.

Oddaliła się kawałek, wyjęła z woreczka różaniec i uklękła w trawie. Odwrócona była tyłem. Przypomniał sobie, jak kiedyś modlili się wspólnie... Zacisnął zęby. Wygarnął na koc łupy. Dwa złote zegarki, dwa srebrne. Wiązka pierścionków. Zawinął to w chustkę i umieścił w sakwie. Pugilares, a w nim trzydzieści dwa ruble w banknotach i ponad czterdzieści w monetach. I jeszcze przyzwoity składany nożyk.

Fortuna to raczej nie jest, pomyślał. Ale na początek może być.

Upchnął łup po kieszeniach. Gdzieś z daleka wiatr przyniósł rżenie konia. Chłopak porwał rewolwer i zamarł w bezruchu, ale dźwięk nie powtórzył się. Nawet jeśli Kozacy zdecydowali się przeczesać tę część lasu, nie trafili chyba na żaden trop zbiegów. Znów wsłuchał się w gęstwinę. Było cicho. Niepokojąco cicho.

– Pójdę na zwiady – zaproponował.

Kiwnęła niecierpliwie głową. Przedarł się przez gąszcz, starając się robić możliwie jak najmniej hałasu. Dotarł na skraj gęstwiny. Dłuższą chwilę kulił się wśród młodych świerczków. Wszędzie panował spokój. Przeszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów i dotarł do krawędzi skarpy. Dołem przez rozległą porębę biegła droga. Ponownie usłyszał gdzieś daleko rżenie konia. Nad widocznym w dole lasem poderwało się kilka ptaków. Poderwały się w jednym miejscu. Spłoszył je dziki kot czy może człowiek buszujący w krzakach?

Wokoło jednak panował spokój. Staszek przez chaszcze przekradł się w lewo. Tu też las stał cichy, jakby martwy. Podróżnik w czasie zawrócił, zatoczył kółko, dotarł do parowu, w którym ukryli furę. Popatrzył z góry i dopiero po dłuższej chwili zdołał wypatrzyć maskujące ją gałęzie. Tu także nikogo nie było.

Bez sensu to łażenie, pomyślał. Bo i co? Zobaczę ich z daleka albo co gorsza, oni mnie. Jakbym miał karabin snajperski z tłumikiem, można by kropnąć dwóch lub trzech... Nie, to też bez sensu. Wszystkich przecieżbym nie wystrzelał, a jakby znaleźli trupy, od razu by się domyślili, że jesteśmy gdzieś w pobliżu. Lepiej siedzieć jak myszy pod miotłą i udawać, że nas tu nie ma. A gdyby przypadkiem nas znaleźli, to też lepiej nie strzelać, tylko na przykład udać parkę migdalącą się w krzakach.

Wsłuchał się w ciszę lasu. Gdzieś daleko odezwał się koń. Zawtórował mu drugi. I znów słychać było tylko szum wiatru i klekot gałęzi. Chłopak pomyślał o młodym woźnicy. Co powiedziała Hela? Gdyby dzieciak usłyszał strzały, ma uciekać.

A gdybym to ja usłyszał nagle strzały? – zapytał sam siebie. Czy byłbym w stanie uciec? Zostawić tego łebka na pewną zgubę? Czy umiałbym odwrócić się plecami i zaszyć w krzakach? Czy jak zwykle pobiegłbym niby ćma w płomień ratować obcego człowieka nawet za cenę śmiertelnego ryzyka?

Zawrócił. Czuł się dziwnie zmęczony, rozbity. Bolała go głowa. W dodatku miał lekkie mdłości. Obskubał kilka kuleczek z krzaku jałowca i przeżuł. Trochę pomogło.

Żeby tylko nie przyplątała się jakaś grypa, pomyślał.

I zaraz potem niemal parsknął śmiechem. Nie wiadomo, czy przeżyje do jutra, a martwi się hipotetyczną grypą.

Wracał już, gdy z daleka rozległa się cała seria trzasków. Przypadł w krzakach. Jak na złość, poszycie było w tym miejscu marne. Na szczęście po chwili spostrzegł dwie uciekające sarny. To one tak hałasowały. Coś je spłoszyło? Wilk, zdziczały pies, czy może nagłe pojawienie się jeźdźca? Czekał w ukryciu, ale nic się nie wydarzyło. Odetchnął z ulgą i rozglądając się wokoło, zawrócił do kryjówki.

W zasadzie wystawiłem tego Krzyśka, mruknął w duchu. Głupio to wymyśliłem, żeby uciekał z koniem. Koń to nie szpilka, ryzyko, że go złapią, jest duże. Powinienem był zostawić go z Helą, a zadanie wykonać samemu. A może jednak zrobiłem dobrze? On zna ten las, wie, gdzie można ukryć nawet taką wielką kobyłę. No i jeśli go złapią, jest miejscowy. Może powiedzieć, że to jego koń i na przykład pojechał do lasu po chrust. Ma znacznie większe możliwości wyłgania się carskim niż ja.

Hela leżała nakryta kocem. W pierwszej chwili sądził, że zasnęła znużona ciężkimi przejściami, jednak gdy tylko zbliżył się do zaimprowizowanego obozowiska, uniosła się i wycelowała z rewolweru. Na szczęście od razu go poznała. Opuściła lufę.

– Na razie w okolicy bezpiecznie – powiedział półgłosem. – Kręcą się chyba po lesie, ale z dala od nas.

– To dobrze... Słyszałeś pan psy?

– Nie.

– Nasze szczęście!

Usiadł, opierając się plecami o drzewo. Czuł zmęczenie. Walka, pożar, ucieczka... Marzyła mu się ciepła kąpiel, a potem długi sen pod grubą pierzyną. Spojrzał na niebo. Która też może być godzina? Ano tak, ma przecież zegarki... Ma i nie używa. Głupio. Po chwili namysłu zdecydował się na niepozorny czasomierz w wytartej srebrnej kopercie.

Akurat coś dla mnie. Normalny przedmiot normalnego człowieka, pomyślał. Nie żadna złota cebula, ale zwykły tani chronometr, który nie rzuca się w oczy, nie budzi zdziwienia, podejrzeń... No i nie skusi nikogo, żeby dać mi w łeb i go sobie przywłaszczyć.

Zaczepiwszy dewizkę do paska, wpuścił go do kieszeni. Szesnasta... Za dwie godziny pewnie będzie już ciemno.

Co zrobią Kozacy? – dumał. Wrócą na noc do koszar? Tam bezpieczniej. Ale czy odpuszczą poszukiwania zabójców? A może zechcą za wszelką cenę pomścić kumpli? Co ja zrobiłbym na ich miejscu?

Hela siedziała, opierając brodę na kolanach. O czymś rozmyślała. Nie chciał jej przerywać, więc też milczał. Odezwała się kukułka. Dziadek mówił mu kiedyś, że trzeba policzyć, ile razy zakuka, to wtedy pieniądze pomnożą się o tyle razy. Uśmiechnął się mimowolnie. Gdyby to było takie proste. Daleko trzasnęła jakaś gałąź, jakby nadepnięta stopą. Rozejrzał się, potem długo wsłuchiwał w ciszę lasu, ale dźwięk się nie powtórzył. Skradają się? E, chyba nie.

Dumnie to brzmi: iść na zwiady, rozmyślał. Tak poważnie i po męsku, jak z powieści o Indianach. Zanim wyleziemy z gęstwiny, warto by sprawdzić, czy w lesie jest bezpiecznie. A ja nie wiem nawet, jak się należy skradać! Trzeba było w stosownym czasie zapisać się do harcerstwa.

– Pani... – zagadnął.

– Tak? – Hela spojrzała na niego z roztargnieniem.

– Dokąd się udamy? Masz tu pani w okolicy krewnych lub przyjaciół?

Zamyśliła się. Coś układała sobie w głowie, ale nie odpowiedziała. Nie naciskał. Zmęczony oparł głowę na ramieniu. Nawet nie zauważył, gdy zapadł w sen.

Ocknąłem się mokry. Nadal leżałem w tym samym saloniku. Zamrugałem i rozejrzałem się. Jeden z zakapiorów stał nade mną z plastikowym wiaderkiem w ręce. Żyłem. Aha. Stary numer z egzekucją przy użyciu ślepego naboju?

– Gdzie on jest? – ryknęła laska. – Nie masz prawa! – I kopnęła mnie.

Łuk brwiowy eksplodował bólem.

– Nie wiem, o co biega! – powtórzyłem z uporem.

– Gdzie on jest?! – Próbowała znów mnie kopnąć, ale tym razem nie trafiła.

Czubek buta minął moją twarz, obcas uderzył w podłogę i złamał się.

– Pani wybaczy – odezwał się Szczurogęby. – Przemoc fizyczną proszę zostawić w rękach fachowców. Wprawdzie nie neguję pani znajomości anatomii, ale odnoszę wrażenie, że nasze działania będą bardziej efektywne przy mniejszym nakładzie sił... Zacznij gadać – poradził, pochylając się nade mną. – Upór nic ci nie da. Kompletnie nic. Mamy cię jak na widelcu. Naprawdę popełniłeś życiowy błąd, ale masz jeszcze szansę wyjść z tego żywy. Szef nie jest pamiętliwy. Tylko zacznij śpiewać. Dla własnego dobra.

– Z przyjemnością wszystko wyśpiewam, ale gdyby mógł pan zapodać temat...

– Co z tym jego komputerem? – zagadnął Hipopotam. Zwracał się chyba do kogoś, kto stanął w drzwiach. Nie miałem jak się obejrzeć.

– Złamaliśmy oba hasła – powiedział nieznany mi głos. – Sprawdziliśmy historię wyszukiwania, kopię zapasową, odzyskaliśmy dziewięćdziesiąt siedem procent plików usuniętych. Głupia sprawa. Szukał po imieniu. Grzebał po forach szkolnych i parafialnych. Nie znał pańskiego nazwiska.

– Że niby co?!

– W dodatku szukać zaczął sześć dni po. Znalazł oczywiście, ale po czterech dniach grzebania w necie i sprawdzeniu przeszło tysiąca miejsc w sieci. Znalazł wszystkie cztery pułapki, dzięki którym go namierzyliśmy. Ale o porwaniu chyba nie miał pojęcia.

– To by tłumaczyło, dlaczego nagrał się na monitoring – mruknął Szczurogęby. – I dlaczego nagrał się dopiero post factum.

– Wyniki rewizji w jego chałupie? – sapnął Hipopotam.

– Ekipa jeszcze ryje. Pan Major jest dokładny, jeśli cokolwiek tam jest, nie przeoczy tego. Raportował przed chwilą, że zejdzie im jeszcze cztery do sześciu godzin.

– Powiedzcie po prostu, co chcecie znaleźć, to powiem, gdzie leży – zaproponowałem. – Ja naprawdę chętnie odpowiem na wszystkie pytania, ale muszę je najpierw usłyszeć.

– Wsadźcie go do piwnicy – polecił Hipopotam. – Pogadamy, jak skruszeje.

Staszek ocknął się, gdy w lesie zapadał już wieczór. Zachodzące słońce rozpalało na niebie ognie. Gałęzie nad głową i korony świerków były jeszcze jasno oświetlone, ale wśród drzew zrobiło się już prawie ciemno. Ochłodziło się.

Nieczęsto bywałem w lesie wieczorem, pomyślał. A już zwłaszcza jesienią.

Złapały go silne dreszcze i znowu miał mdłości.

Zaziębiłem się czy co? – westchnął w duchu. Ależ mnie trzęsie...

Hela zrolowała koce. Była już gotowa do drogi.

– Ruszamy – poleciła krótko.

– Myśli pani, że to bezpieczne? – Spojrzał na ciemniejący gąszcz.

– Wydaje mi się, że już tak. Mniemam, iż przepatrzyli szybko las i pojechali dalej. Teraz jest wieczór, z pewnością wrócili do koszar.

Jej ocena sytuacji wydała mu się stanowczo zbyt optymistyczna. Pomaszerował jednak posłusznie za nią.

To jest jej świat, jej czasy, dumał, patrząc, jak gruby rudy warkocz podskakuje na plecach dziewczyny. Ona jest tu u siebie, zna realia tej wojny... A może jednak nie? To przecież jeszcze tak trochę dziecko. Nie pomyślała, że trzeba uciekać spod płonącego dworu. Ten cały Krzysiek też nie. Gdybym nie ponaglał do pośpiechu, Rosjanie zaskoczyliby nas. Wcześniej chyba też popełniła jakiś błąd, skoro napadnięto jej dom. Może zatem to ja powinienem bardziej uważać?

Zeszli do parowu. Staszek nasłuchiwał, ale żaden obcy dźwięk nie zakłócał ciszy lasu. Krzysztof już na nich czekał. Stał obok wozu, trzymając konia za cugle. Jeszcze nie zaprzęgał.

– Widziałeś Rosjan? – zapytał Staszek.

– Kręcili się tu jakiś czas. Część pojechała od razu dalej, kilkunastu przetrząsało las. A potem tamci wrócili. Przejechali jeszcze kilka razy przecinkami i wreszcie wynieśli się w diabły. Dońcy, przyjrzałem im się dobrze.

– Nie zastawili jakiejś pułapki? Nie urządzili zasadzki? Kilku ludzi dobrze ukrytych w chaszczach? – wypytywał Staszek.

Młody wyraźnie się zafrasował.

– Tego na pewno powiedzieć nie mogę, ale sam objechałem las od zachodu i nie spostrzegłem nikogo. Zmrok zapada. W tych stronach od wiosny nie było żadnej potyczki z powstańcami. Ale Moskale nadal wolą po nocy bez powodu nie włóczyć się po okolicy. Moim zdaniem, wrócili na kwaterę. Można ruszać w dalszą drogę.

– Pani? – Staszek spojrzał na Helę. – Dokąd?

– Wrócimy do dworu.

– Ale...

– Musimy zebrać ludzi z przysiółka, żeby godnie pogrzebać mojego dziadka. Potem... – zawahała się i zamilkła, nie kończąc myśli.

Krzysztof skrzywił się, jakby zjadł cytrynę, ale nie oponował. Widać było, że bardzo nie podoba mu się ten pomysł, ale widocznie przywykł do wykonywania rozkazów dziedziczki.

– Zaprzęgaj – poleciła.

– Jeśli można – wtrącił się Staszek. – Wedle mojego rozeznania zachodzi poważne ryzyko, że zastawili tam na nas pułapkę. Kozacy dotarli na miejsce pożaru, znaleźli co najmniej dwa trupy swoich żołnierzy. Być może, wiedzieli, ilu wyruszyło, żeby zrabować i spalić dwór.

– Wystarczy, że konie zabitych policzyli – podpowiedział łebek. – Ja otworzyłem bramę na ogród od wschodu, ale daleko pewnie nie uciekły.

– Zatem – podróżnik w czasie wrócił do tematu – z pewnością wpadli w złość. Zwróć uwagę, pani, że pomknęli w różne strony polnymi drogami. Przeczesywali ten las, i to raczej starannie. Nie wiem, czy konkretnie nas szukali, czy może chcieli pochwycić każdego, kto wyda się podejrzany, żeby zawlec go na przesłuchanie do Krasnegostawu. Pchać się na miejsce pożaru to głupota.

– Muszę pogrzebać dziadka! – Tupnęła ze złością nogą.

– Pan Stanisław ma słuszność. Dwór spalony, ale przecież mogli się zasadzić w stajniach albo lamusie. Sucho tam, na głowę nie leci – dodał łebek. – Kilku może czatować. W przysiółku też mogli na noc stanąć.

Fuknęła jak rozzłoszczona kotka.

– Jeśli mogę zaproponować – odezwał się Staszek – lepiej zostawić tu chwilowo wóz i iść do dworu pieszo, ewentualnie pani może podjechać na koniu. Podkradniemy się blisko, pani zostaniesz z tyłu, w bezpiecznej odległości, a my przemkniemy się cichcem i zobaczymy, czy na nas nie czatują. A potem postępować będziemy wedle zastanych okoliczności.

Milczała przez chwilę. W gęstniejącym mroku nie był w stanie rozpoznać wyrazu jej twarzy. Była zła czy nie?

– To dobry plan – pochwaliła wreszcie. – Niech będzie po waszemu.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Oko Jelenia. Sowie zwierciadło

Подняться наверх