Читать книгу Rzeźnik drzew - Andrzej Pilipiuk - Страница 3

Оглавление

Bunt szewców

Nadchodzi wczesny jesienny zmierzch. Zapalam gałązkę bukszpanu. Kreślę okrąg wokół siebie, oczyszczając przestrzeń, w której będę pracował. Zataczam drugi, mniejszy, wypalający to, co rozprasza. Wreszcie trzeci, by oczyścić narzędzia. Palcem zanurzonym w winie rysuję trójkąt na swoim czole. Zamykam się dla świata, otwieram dla czynu. Czas przestaje istnieć. Rzeczywistość zewnętrzna traci z tą chwilą jakiekolwiek znaczenie. Mogę odłożyć pracę, dopiero gdy para butów zostanie skończona. Tylko bezpośrednie zagrożenie życia daje mi prawo, by wstać z zydla. Mój dziadek był prawdziwym twardym szewcem. Przerwał pracę, dopiero gdy roztrzaskano mu głowę.

*

Wizja pojawiła się tak jak zwykle gdzieś na pograniczu jawy i maligny, w chwili gdy człowiek sam nie wie, czy śpi, czy czuwa. Fresia, moje miasto. Tyle razy widziałem je w snach, tyle nocy spędziłem, błąkając się uliczkami wzdłuż zabitych deskami witryn sklepików i warsztatów, patrząc na pokryte liszajami niegdyś piękne domy. Czemu musiałem przeżywać to ponownie? Dlaczego nigdy nie zdarzyło mi się śnić o czasach, gdy jeszcze kwitło?

Wstawał świt, między kamieniczkami snuły się języki mokrej, szarej mgły. Biegłem wąskim zaułkiem w towarzystwie kilku czeladników. Pędziliśmy po kocich łbach, na złamanie karku, prosto w stronę zatoki. Nad dzielnicą portową unosiły się dymy.

Z daleka dobiegał tupot podkutych buciorów. Gonili nas? Tam w dole słychać było huk pojedynczych wystrzałów. Wpadliśmy w bramę. Kolejny pasaż, tym razem biegnący trawersem zbocza, prowadził na skwerek. Pod cokołem czekała druga, podobna grupka. Na nasz widok chwycili samopały oparte o postument.

Spojrzałem na pomnik. Piaskowcowa statua poszarzała, tu i ówdzie widać było na niej ślady uszkodzeń spowodowanych przez odłamki lub zabłąkane kule. Jednak twarz mężczyzny nawet pod warstwą brudu pozostała taka jak dawniej. Nieco dzika i drapieżna, o ostrych rysach i hardym spojrzeniu. Twarz odkrywcy, podróżnika, kondotiera gotowego bez wahania poświęcić swoje życie...

Niewielką mosiężną tabliczkę pokrywały wykwity śniedzi. Napis był częściowo zatarty, ale nie musiałem czytać, by wiedzieć, czyją postać wykuto w kamieniu. Ake Gevein.

Pocisk uderzył w cholewę buta i wyłupawszy kawał, gwizdnął rykoszetem tuż koło mojego policzka... Ocknąłem się, krzycząc, zlany potem. Długo leżałem rozdygotany. Jaki dziś dzień? Sobota...

*

Giełda na warszawskim Kole to specyficzne miejsce. Handluje się tu antykami. A ściślej mówiąc, rupieciami, wśród których czasem trafiają się prawdziwe antyki. Dziewięćdziesiąt procent oferowanego towaru to zwykły szmelc wygrzebany na strychach czy w piwnicach. Jeśli ktoś potrzebuje wieszaka sprzed pięćdziesięciu lat, przedwojennej książki o okładce zjedzonej przez wilgoć czy zardzewiałej kotwicy – jest to dla niego idealne miejsce. Na kramach, kramikach i gazetach leżą lalki z pourywanymi głowami, tabliczki znamionowe przedwojennych silników, zardzewiałe hełmy, skorodowane karabiny wygrzebane z okopów, kafle piecowe, zarówno całe, jak i poobtłukiwane, oraz pogięte platerowane sztućce. Zaśniedziałe klamry wojskowych pasów sąsiadują z tandetnymi porcelanowymi figurkami.

Ale jeśli ktoś zapragnie parać się na przykład kowalstwem, to w kilka miesięcy jest w stanie skompletować sobie zestaw młotów, cęgów i szczypiec, a przy odrobinie szczęścia może i kowadło mu się trafi...

Z ogromnego stosu rozmaitego śmiecia podniosłem jeden przedmiot. Gładka bukowa rękojeść pociemniała. Jej powierzchnię wytrawił pot i wypolerowała szorstka skóra rzemieślnika. Narzędzie idealnie ułożyło się w mojej dłoni. Popatrzyłem na ostrze. Bardzo stary model. Szarą stal znaczyły gęsto czarne plamki typowe dla żelaza, które bardzo długo leżało nieużywane w szufladzie. Krawędź tnąca była w jednym miejscu minimalnie wyszczerbiona. Popełniłem błąd, sięgając od razu po upatrzony przedmiot. Najpierw trzeba było przejrzeć kilkanaście innych i powybrzydzać, by uśpić czujność sprzedawcy. Co się stało, to się nie odstanie, ale można spróbować zmniejszyć szkody. Czyli udawać głupiego, bazarowe cwaniaczki z reguły się na to nabierają.

– Ile za to dłutko? – zapytałem.

– Dwie dychy – wychrypiał kaprawy typ pilnujący stoiska.

Mam zły akcent. Znam polski już biegle, ale ciągle można się zorientować, że nie jestem stąd. Z wyglądem też jest nie najlepiej. Moja rasa ma trochę większe oczy, odrobinę przypłaszczony nos, wydatne kości policzkowe. Nasza skóra jest barwy miodu, o ton lub dwa ciemniejsza niż u tubylców. Gdy ktoś pyta, mówię, że pochodzę z Peru. Polacy lubią Indian.

Otaksowałem go długim spojrzeniem. Mrużył przekrwione oczy, pot pokrywał nabrzmiałą, opuchniętą twarz. Dwudniowy zarost pokrył policzki twardą szczeciną. Wczorajsze pijaństwo i dzisiejszy kac wypisane na gębie.

– Dam trzy złote. Na piwo starczy.

Odruchowo oblizał wyschnięte wargi. Wizja kufla pełnego chłodnego i pienistego eliksiru życia musiała wywrzeć na nim pewne wrażenie.

– Dawaj piątkę i jest twoje – burknął.

Podałem mu monetę i ruszyłem dalej. Dopiero oddaliwszy się na bezpieczną odległość, obejrzałem dokładniej mój łup. Dłutko? Dobre sobie, wycinak do dziurek.

Na innym stoisku wypatrzyłem drewniane formy do butów. Rozmiar czterdzieści dwa? Takich mi brakowało.

– Ile za to? – zagadnąłem.

– Trzydzieści. – Sprzedawca nawet nie podniósł wzroku. – To bukowe prawidła do butów.

– Zniszczone – zauważyłem, patrząc na dziesiątki dziurek po gwoździach.

– To ile dasz?

– Dychę.

– Toż jak za darmo – obraził się. – Normalnie po stówaku chodzą.

Owszem, dobre prawidła powinny kosztować dużo więcej, ale facet wiedział, że to, co sprzedaje, prawidłami nie jest... Tylko że ciemniak nie potrafił zidentyfikować przedmiotu.

– Piętnaście?

Z udawanym oburzeniem wzniósł oczy ku niebu. Ale ja już wiedziałem, że się zgodzi.

Opuszczałem giełdę z miłym poczuciem dobrze wykorzystanego czasu i sensownego wydania pieniędzy. Udało mi się zdobyć jeszcze dwa szydła. Mają minimum sto lat. Kosztowały grosze... Dziś wieczorem przyjdzie czas pracy. Zapalę gałązkę bukszpanu, oczyszczę zakupione narzędzia ogniem i oliwą. Obudzą się po latach bezczynności. Sprawię, że znowu ożyją pod moimi palcami...

*

Piknik rycerski na Bródnie urządzono pośrodku parku. Szedłem szybkim krokiem, mijając kolorowe namioty, mężczyzn w błyszczących zbrojach, dziewczęta w średniowiecznych sukniach... Na wydzielonych linami polach miłośnicy żywej historii okładali się z zapałem mieczami, gdzie indziej gapie za parę złotych walili z łuków do tarczy. Niektóre bractwa wystawiły kramiki, na których można było kupić elementy pancerza, drewniane kubki, krajki, rzemienie czy wisiorki. Cóż, jakoś trzeba zarobić na swoje hobby... Nad stawem huknęła głucho replika bombardy.

Dwa i pół roku temu na podobną imprezę przyniosłem dwadzieścia par najprostszych skórzanych łapci. Sprzedałem wszystkie w ciągu godziny i zebrałem zamówienia na drugie tyle. Tamtego dnia zrozumiałem, że uda mi się przetrwać w tym świecie. Tamtego dnia zrozumiałem też, że mam powód, by wracać do mojego. Zobaczyłem kusze. Nasza cywilizacja była widocznie zbyt pokojowa. Przeskoczyliśmy ten etap, od łuków przeszliśmy od razu do samopałów. A przecież arbaleta to broń znakomita. Poręczna, o niezwykle prostej konstrukcji, niezawodna, szybkostrzelna i o fantastycznym zasięgu. Wielokrotnie lepsza niż łuk. Idealna, by po wyposażeniu bełtów w ładunki zapalające skutecznie razić sterowce, stanowiące główną siłę uderzeniową wojsk Republiki... Przydatna do naszych celów także dlatego, że stalowe łuczyska wykuje bez problemu każdy wiejski kowal.

Stanąłem u wejścia do sporego namiotu. Wewnątrz siedziało kilku wojów, na oko nieco starszych ode mnie.

– Czym możemy służyć? – uśmiechnął się brodaty.

– Szukam Ulfa – wyjaśniłem.

– Proszę się rozgościć, będzie za pięć minut. – Wykonał zachęcający gest.

Usiadłem na skraju ławy. Rycerze wrócili do swoich „rycerskich” zajęć. Jeden studiował branżową gazetę, drugi sączył piwo z drewnianego kubka, trzeci stukał w klawisze laptopa. Brodaty nabijał jakąś straszliwą armatę.

– To replika krócicy z końca XVI wieku – wyjaśnił, widząc moje zainteresowanie. – Z zamkiem kołowym.

– Niezły kaliber – wyraziłem podziw.

– Sam toczyłem lufę – pochwalił się. – Chodź, gruchniemy sobie – zaproponował.

Stanęliśmy przed namiotem. Wręczył mi broń. Ciężkie cholerstwo, ze trzy kilo jak obszył. Ciekawe, co by powiedział na wieść, że w naszym świecie nadal jest to podstawa uzbrojenia.

– Mogę? – Skierowałem lufę do góry.

– Jasne.

Pociągnąłem spust. Zaiskrzyło pięknie, ale strzał nie padł.

– Zamki kołowe są trochę zawodne – mruknął rycerz tonem usprawiedliwienia.

Wiem o tym. W zaułkach Fresii używaliśmy przeważnie broni skałkowej. Jest zdecydowanie mniej zawodna.

Podsypał więcej prochu na panewkę, naciągnął i podał mi ponownie.

– Spróbuj jeszcze raz – zachęcił.

Tym razem się udało. Rąbnęło, płonące resztki pakuł na chwilę rozbłysły w powietrzu, głuchy huk przetoczył się nad parkiem. Mój przykład okazał się zaraźliwy, bowiem w ciągu następnej minuty w różnych miejscach gruchnęło jeszcze kilka samopałów.

– Jest i Ulf. – Wskazał mi przeciskającego się pomiędzy tłumem rycerza.

– To pan zamawiał ciżmy? – spytałem z uśmiechem.

– To ty podpisujesz się nickiem Szewc? Chwała Internetowi – mruknął.

– Przymierzy pan? – wolę szybko przechodzić do rzeczy, ograniczać kontakt do niezbędnego minimum.

Weszliśmy do namiotu. Wyjąłem z plecaka parę butów. Obejrzał je uważnie, a potem usiadł na ławie i ściągnąwszy swoje kamaszki, przymierzył.

– Niezłe. – Przeszedł kilka kroków. – Naprawdę dobre. Sam je zrobiłeś?

– I ze dwadzieścia innych par wydeptujących tu trawę...

– Hmmm, no tak – powiedział trochę bez sensu. – Tu jest należność. – Odliczył umówioną sumę.

Patrzył na mnie dziwnie, jakby badawczo.

– Coś nie tak? – Poczułem ukłucie niepokoju.

– Nie potrafię cię zaklasyfikować – mruknął. – Jestem antropologiem – dodał tytułem wyjaśnienia. – Skąd pochodzisz?

Mam niemal stuprocentową pewność, że pytanie jest zupełnie szczere. Jednak instynkt zaszczutego zwierzęcia nakazuje mi zwiększyć ostrożność. Zresztą gdybym powiedział prawdę, nie uwierzyłby przecież...

– Z Peru, ale jeden z dziadków był Ormianinem.

Nie przekonałem go chyba. Nadal świdrował mnie spojrzeniem. Trzeba się jakoś inteligentnie ulotnić. Udałem, że poczułem wibracje, i wyciągnąłem z kieszeni telefon komórkowy. Przyłożyłem aparat do ucha.

– Halo? Tak, już załatwiłem, będę za trzy minuty.

Schowałem urządzenie do kieszeni.

– Pora na mnie. – Wstałem.

– Do zobaczenia. Gdybyś miał chwilę, wpadnij do nas, do instytutu. – Podał wizytówkę. – Chciałbym zrobić dokładne pomiary twojej czaszki.

– Spróbuję wygospodarować trochę czasu.

Zmyłem się. Maszerując przez pole turniejowe, kilkakrotnie obejrzałem się, sprawdzając, czy nikt za mną nie idzie. Była to chyba zbyteczna ostrożność, ale nigdy nic nie wiadomo. Ostatnio widziałem ich szpiega ponad cztery miesiące temu. Wiedzą, że tu jestem, więc mogę być pewien, że umrę, gdy tylko zdołają mnie odnaleźć.

*

Mała ni to piwniczka, ni to suterena na tyłach popadającej w ruinę przedwojennej willi co dnia wita mnie znajomym zapachem: mieszaniną woni wosku, świeżej skóry, kleju i starego żelaza. Wślizgnąłem się do mojego królestwa. Laptop umieściłem na stoliku koło drzwi, uruchomiłem, zalogowałem się, sprawdziłem pocztę. Osiemdziesiąt procent klientów kontaktuje się ze mną bezpośrednio przez Sieć, na Allegro idą tylko te mniej udane egzemplarze. No i proszę, cztery kolejne zamówienia. Miło patrzeć, jak interes się rozkręca.

A jednak czuję niesmak. Trudno to wytłumaczyć komuś, kto całe życie obcował z wytworami techniki. Nauczyłem się używać komputera, rozmawiam przez telefon. Elektryczność czy silnik spalinowy nie budzą mojego zdziwienia, a jedynie odrazę. Żyjąc wśród ludzi, musiałem przyjąć pewne obowiązujące tu reguły. Ale nie rozumiem ich.

Ziemska cywilizacja dokonała dziwnego skrętu, coś przetrąciło jej kręgosłup. Nie potrafili w porę zatrzymać postępu i teraz technika pożera świat. Nawet nie dostrzegają, jak bardzo zmieniła się ich mentalność... Nie umieją już żyć bez ułatwień. Zmiękli, zdegenerowali się, wyrodzili. Nie są w stanie cieszyć się codziennym trudem, wysiłkiem, bólem zmęczenia. Płaczą, że nie mają pracy, a jednocześnie od setek lat konstruują coraz wymyślniejsze maszyny, by się od tej pracy uwolnić.

Wolne chwile zatruwają oglądaniem telewizji albo czytaniem. Nie mając własnych kłopotów, przejmują się zmyślonymi problemami innych. Pamiętam głęboki szok, który przeżyłem, gdy zorientowałem się, że historie wypełniające miliony ich książek są prawie bez wyjątku wyssane z palca. Ale zarazem zrozumiałem, dlaczego nasi mędrcy nazwali ten świat „Ziemią Kłamców”.

Gaszę światło. Moje oczy przywykły do ciepłego blasku świecy lub lampy oliwnej. Elektryczność jest zła do pracy. Za ostra, rozprasza. Rozświetla wszystkie zakamarki warsztatu. Wydobywa zbyt wiele szczegółów otoczenia, utrudnia skupienie. Wreszcie niweczy cudowną grę cieni na ścianach.

Zapalam gałązkę bukszpanu. Wyrównuję oddech, uspokajam bicie serca. Dotykam palcami powierzchni czerwonego wina, a potem skóry na czole. Jestem szewcem, jak mój ojciec, dziadek, pradziadek i inni przodkowie w długiej linii pokoleń. Pamięć mego rodu sięga siedmiu stuleci wstecz. Sto pięćdziesiąt tefii temu mój przodek Inge Marv przybył w towarzystwie Ake Geveina do doliny rzeki Id i założył warsztat na zboczu Góry Słonych Źródeł. Dziś jego krew płynie w żyłach wszystkich szewców miasta.

Rozwijam pakunek z narzędziami. Cztery noże do skór przywiozłem przed ośmiu laty, uciekając z mojego świata. Resztę kupiłem tu, w Warszawie. Metal zachowuje w sobie kształt tego, co ciął. Nim przystąpię do nowego zadania, trzeba tę pamięć zatrzeć. Unoszę nóż z brązu i przesuwam go nad płomieniem świecy. Jestem gotów.

*

Najtrudniejsze są początki pobytu w obcym kraju. Mnie było podwójnie ciężko. Nie znałem języka, nie znałem miejscowych zwyczajów, nie miałem żadnego punktu zaczepienia. Brakowało mi odporności, banalna dla ludzi grypa prawie mnie zabiła. W dodatku przeszedłem Bramę wczesną wiosną, po lasach leżał jeszcze śnieg, nocowanie pod gołym niebem było trudne. Popełniłem dziesiątki błędów, z których każdy mógł kosztować mnie życie. Najpoważniejszym był wybór tego akurat świata...

Okazał się tak niepokojąco zbliżony do Rozetty. Nawet religia jest podobna, tylko zaszli dalej na swojej drodze ku czarnej mgle. Ich Odkupiciel już przybył, lecz zamiast dobrowolnie poświęcić się i umrzeć za grzechy, został zamordowany. Tego, że żyją w czasie apokalipsy, a każdy dzień to próba charakterów, starają się nie dostrzegać. Tak wiele elementów przywodzi na myśl to, z czym walczyliśmy. Tu też na parterach domów widać dziesiątki zabitych deskami lub zamkniętych zardzewiałą kłódką wejść do sklepów i warsztatów. Ziemię na dobre zainfekowały wirusy filozofii oraz demokracji. Ten świat przypomina jako żywo krainę naszych wrogów.

Najgorsze rozczarowanie przeżyłem, gdy okazało się, że tutaj buty robi się w fabrykach, i przez wiele tygodni byłem przekonany, iż czeladnik szewca nie ma żadnych szans na pracę w zawodzie.

Krok po kroku poznawałem reguły rządzące tym dziwacznym krajem. Człowiek bez dokumentów tu nie istnieje. Nawet jak się ma dokumenty, pełna legalizacja jest potwornie trudna. By jako tako funkcjonować, trzeba mieć nie tylko kąt do mieszkania, ale i adres zameldowania. Nie można nazywać się Amiwelechus Marv, bo to podejrzane. Do jesieni poznałem język na tyle, by móc udawać cudzoziemca...

Gdy człowiek przebywa gdzieś nielegalnie, a w dodatku ma powody przypuszczać, że grozi mu pościg, może zastosować dwie taktyki. Często zmieniać mieszkania i w ten sposób zacierać za sobą ślady albo siedzieć jak mysz pod miotłą w jednym miejscu, ograniczając do minimum liczbę kontaktów z tubylcami. W pierwszym przypadku zwiększa się liczbę znajomości, co grozi przypadkowym trafieniem na agenta wroga. W drugim można zostać namierzonym i powolutku rozpracowanym. Tak źle i tak niedobrze. Wybrałem sposób drugi. Na uniwersytecie znalazłem ogłoszenie o kwaterze dla studenta. Potem wystarczyło konsekwentnie takowego udawać.

*

Naciągnąłem lekko zwilżoną giemzę na formę. Przybiłem krawędź małymi gwoździkami. Lewy but, teraz prawy... Trzeba dokupić skóry, tej najgrubszej, wołowej, na podeszwy. Dwoina też by się przydała. Praca skończona. To, co robiłem przed chwilą, to jedynie przygotowania do kolejnego dnia... Kawałkiem bibuły przecieram czoło. Potem zdmuchuję świecę. Czas znowu może ruszyć. Nie wiem, ile godzin spędziłem na zydlu, i nie ma to żadnego znaczenia. Teraźniejszość jest teraz, wtedy byłem poza nią. Sprawdzam telefon. Jedenaście razy próbowano się do mnie dodzwonić. Na zewnątrz jest jasno. Czy to już kolejny dzień?

Gdy robiłem sobie śniadanie, komórka zapikała ponownie. Spojrzałem na wyświetlacz. Marta. Odebrałem.

– Mogę wpaść? – zapytała.

– Jasne – odparłem i przerwałem połączenie.

Szkoda czasu na pogaduszki. Podawanie swojego adresu jest głupotą, ale z drugiej strony gdybym nie prowadził żadnego życia towarzyskiego, wyglądałoby to podejrzanie. Właścicielka willi, w której wynajmuję kwaterę, jest niekiedy paskudnie wścibska.

Zamówienie studentki jest gotowe, ale warto przetrzeć cholewki jeszcze raz szmatką, by dobrze nawoskowana kasztanowobrązowa skóra nabrała odpowiednio głębokiego połysku.

Marta pojawiła się równo dwadzieścia sekund po tym, jak skończyłem polerować.

– Witaj. Widzę, że jest – ucieszyła się.

– Przymierz – zażądałem.

Siadła na krześle i zsunąwszy adidasy, naciągnęła trzewiki. Haczykiem dociągnęła dziurki.

– Nie cisną? – zaniepokoiłem się.

– Nie.

– Wskocz na stół – poleciłem.

– Mam się przedtem rozebrać? – Błysnęła zębami w uśmiechu. – Czy wystarczy, że zatańczę?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, jednym susem wskoczyła na blat i przez chwilę stepowała w rytm nieistniejącej muzyki.

– I jak teraz oceniasz?

– Jak na obstalunek zrobione – pochwaliła. – Hmmm... W zasadzie to na obstalunek – zadumała się.

– Ze dwa sezony powinny wytrzymać.

Zeskoczyła z gracją.

– Jesteś świetnym szewcem – szepnęła i pocałowała mnie w policzek.

Co mi po pochwałach „rycerzy”. Uznanie z ust dziewczyny tańczącej w zespole ludowym to dopiero konkret. Odliczyła szybko należność i podała mi zwitek banknotów. Schowałem je do kieszeni.

– Napijesz się herbaty?

– Z przyjemnością.

Rozsiadła się wygodnie i wyciągnąwszy nogi, kontemplowała lśnienie czubków.

Nastawiłem czajnik.

– Znowu jesteś blady i masz podkrążone oczy – zauważyła. – Bezsenność cię męczy, czy może siedzisz do późna nad zamówieniami?

– I to, i to – rzekłem wymijająco. Nie mogę powiedzieć jej prawdy.

Zamiast herbaty niby to przez roztargnienie zaparzam yerba mate. Skoro udaję Indianina, trzeba grać konsekwentnie. Jeszcze ciastka upieczone wedle brazylijskiej receptury.

– Co to za miejsce?

Zagryzłem wargi, widząc, co obraca w dłoniach. Pocztówka. Musiałem przez roztargnienie zostawić ją na wierzchu. Do licha! Żeby tylko nie odwróciła. Za późno.

– O! – mruknęła, widząc krzaczki naszego alfabetu. – Co to za pismo?

– Nie mam pojęcia. Spodobał mi się ten obrazek i tyle. Chłopak, od którego ją kupiłem, mówił, że to z Etiopii.

– Aha. Ciekawe, jakie to miasto, wygląda bardzo sympatycznie.

Ma rację. Fresia, nawet zniszczona przez rządy Republiki, jest piękna. Zatoka morska wcina się głęboko w granitowy masyw, na brzegach fiordu i zboczach gór tarasowo leżą dzielnice. Najniżej umieszczono oczywiście portowe doki, nad nimi w połowie wysokości rozlokowały się wille rozmaitych notabli, a wyżej, tam gdzie mocno dokuczają wiatry, żyją rzemieślnicy. A właściwie żyli, w czasach gdy Fresia uznawała władzę króla Kassaora...

– W Etiopii nie ma morza – głos dziewczyny wyrwał mnie z zamyślenia.

Zagryzłem wargi.

– A jezioro Tana? – podsunąłem.

– Zabierzemy się za to naukowo – powiedziała wreszcie. – Naszkicujmy schematyczny plan miasta. – Na kartce z notatnika narysowała owal zatoki. – Na zdjęciu mamy wczesny poranek...

– Dlaczego tak sądzisz? – Z trudem opanowałem irytację połączoną z paniką.

– Bo na ulicach nie ma jeszcze nikogo, a cienie są długie. Gdzie wschodzi słońce? – Zastanowiła się. – Masz atlas geograficzny?

Nim zdążyłem odpowiedzieć, wypatrzyła go na półce. Przekartkowała szybko.

– Roślinność jest tam jakby trochę egzotyczna... Coś jak na pocztówkach z Ameryki Południowej – mruknęła. – Drzewa inne niż u nas, ale nie ma palm... Zatoka tej wielkości... Hmmm... Może to ujście rzeki? Już wiem – Dżibuti!

– Gdzie to jest?

– Nad Morzem Czerwonym. Nie, odpada, tam przecież gadają po arabsku. Może Cejlon albo Birma? Oni mają takie fikuśne alfabety. Erytrea też chyba pasuje... Zresztą nieważne. – Odłożyła kartonik. – Co robisz jutro?

– Jestem zajęty – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Szkoda, myślałam, że dasz się wyciągnąć do kina.

– Może w kolejny weekend? – zaproponowałem.

– Yhym... – Zaczęła się zbierać.

Znamy się od ponad roku. Raz nałgałem jej, że jestem gejem, innym razem, że mam w Boliwii narzeczoną, ale, niestety, nie uwierzyła. Ciągle robi sobie pewne nadzieje... Jest miła i sądzę, że nadawałaby się na towarzyszkę życia, ale zbyt wiele nas dzieli. Wyznajemy różne religie. Należymy do różnych gatunków. Jak wszystkie rasy humanoidalne, uprawiamy oczywiście seks, ale ma szczęście, że nie widziała mnie nago. Egzotyczne rysy twarzy to nie wszystko. Są i pewne inne różnice, nazwijmy to, anatomiczne.

*

Kusza to wspaniały wynalazek. Zgromadziłem kilka sztuk. W wolnych chwilach lubię sobie postrzelać w piwnicy lub w zagajnikach ukrytych między wałami kolejowymi. Ćwiczę i badam możliwości broni. Czuję, że za jej pomocą moglibyśmy całkowicie zmienić historię. Poprzednia epoka odejdzie w niebyt. Narodzi się nowa. Jednym celnym ciosem wytrącimy Republice z rąk najpotężniejszą broń i zmusimy jej żołdaków do powrotu za morze. Jednak aby wykorzystać zdobytą w tym świecie wiedzę, muszę najpierw wrócić tam, skąd pochodzę, na Rozettę. Przejście przez Bramę jest proste, można tego dokonać w pojedynkę. Ale tylko w jedną stronę. Aby wrócić, rytuał musi odprawić siedmiu przedstawicieli naszego ludu. Po dwu latach wzajemnych poszukiwań zdołaliśmy ustalić, że w tym świecie jest nas sześcioro. Żyjemy nadzieją.

Wyjmuję z torby laptop. Spośród wszelkich tutejszych urządzeń elektronika napawa mnie szczególną niechęcią. Czuję, że ziemska cywilizacja właśnie tym wynalazkiem ostatecznie podpisała na siebie wyrok śmierci i otworzyła śluzy, przez które wypłynie jad zagłady. Już wcześniej nietrwałość wyrobów sprawiała, że żyli pośród gór śmieci. Internet pozwolił wprowadzić ten śmietnik bezpośrednio do domów, serc i umysłów. Klawisze parzą mnie w palce, jakby posmarowane zostały trupim sadłem. Skalaliśmy się, gdyż żyjąc tutaj, korzystamy z niego...

Adresy w zakładce prowadzą mnie do największych targów odpadków tego świata. Wchodzę na Allegro. Przeglądam je po kolei. Wpisuję Etiopia. Trzydzieści dziewięć. Monety, znaczki pocztowe, książki, amulety... Pudło. Godłem naszego państwa jest birru – zwierzę podobne do lwa, trzymające sztandar. Można je na pierwszy rzut oka wziąć za symbol tego afrykańskiego cesarstwa. Liczę po cichu, że ktoś z naszych przyciśnięty nędzą sprzeda jakiś przedmiot. Jak do tej pory nadzieja ta spaliła na panewce. Wpisuję w wyszukiwarkę słowo Wenecja. Sto siedemdziesiąt siedem przedmiotów. Lew świętego Marka wygląda inaczej, ale ludzie nie grzeszą bystrością. Niczego nie znajduję. Pora sprawdzić broń białą. Przeglądam wystawione szable, miecze i katany bez większego entuzjazmu. I nagle... Jest! Wpatruję się łapczywie w zdjęcie przedmiotu opisanego jako fantastycznie wielki majcher dla rycerza.

Otwieram stronę z aukcją, powiększam obrazek. Nie ma mowy o pomyłce. To tippla – broń osobista używana przez oficerów naszego królestwa. Z ludzkiego arsenału najbardziej przypomina ją indonezyjski klewang, ale sprzedawca najwyraźniej o tym nie wie. Klikam w link, aby zobaczyć inne przedmioty użytkownika. Włosy stają mi dęba. Na drugiej aukcji: talar gruziński(?), kopia. Ta moneta to afla, rozmiarami przypomina talar... A zatem to nie przypadek. Sprzedawca zetknął się w jakiś sposób z przedstawicielem mojego ludu.

Sprawdzam jego poprzednie aukcje. Koła od wozu, maglownica, zdezelowany kołowrotek, stare żelazko na węgiel drzewny... Nic ciekawego, po prostu trochę szmelcu, jaki na wsiach poniewiera się po szopach, a który mieszczanie lubią wieszać na ścianach. Sprzedający wszedł w posiadanie naszych przedmiotów niedawno. Oba są w opcji „kup teraz”. Prowokacja? Kto wie. Aukcja została wystawiona ledwie kilka godzin temu. Jeśli to nie jest pułapka, trzeba działać natychmiast.

Z opisu wynika, że mieszka w Wólce Ostrowskiej. Gdzie to jest? Nie tak daleko, sto dwadzieścia kilometrów na północ od Warszawy. Dokonuję zakupu i wysyłam mejla z propozycją osobistego spotkania celem odebrania wylicytowanych przedmiotów. Teraz wystarczy obmyślić strategię i cierpliwie czekać na odpowiedź.

*

Od zatoki powiał wiatr. Słońce lekko zaróżowiło zasnute dymami niebo, niebawem wzejdzie. Połamana podłoga zaskrzypiała mi pod nogami. Ostrożnie przesunąłem doniczkę z uschniętymi kwiatami stojącą na parapecie. Nabiłem oba samopały. W zasięgu ręki położyłem łuk z poroża świętego wawako. Oni zawsze chodzą trójkami.

Odległe kroki podkutych buciorów... I oto są. Trzej potężnie zbudowani mężczyźni o tępych gębach. Idą zaułkiem, czujnie, strzelając oczyma na boki. Jeden dźwiga na plecach worek. Widać udała się bydlakom rewizja w Dolnym Mieście. Ale do swoich kwater już łupu nie doniosą...

Mógłbym ich przepuścić i strzelać w plecy, lecz wojna, którą toczymy, to nie tylko eliminowanie wrogów, to także próba honoru. A prawdziwe złoto sprawdza się w ogniu.

Kula waży kilkadziesiąt gramów. Czarny proch nadaje jej naprawdę potężną siłę. Trafiony żołnierz runął ciężko na plecy. Jego towarzysze, zamiast paść na ziemię i poszukać kryjówki, rozglądali się, szukając miejsca, z którego padł strzał. Kiepsko u was z wyszkoleniem, chłopaki. Syknął proch na panewce. Celowałem w pierś, ale kolejny żołdak dostał między oczy. Trzeci mnie zauważył, automatycznym ruchem uniósł pistolet.

Dwanaście, może piętnaście metrów odległości. Zdąży strzelić. Nim sięgnę po łuk, jego broń wypluje kule z obu luf. To już koniec.

Błysk szabli. Głowa toczy się po ulicy, z przeciętej szyi strzela gejzer krwi. Chłopak, może czternastoletni, ubrany w za dużą dla niego bluzę czeladnika, salutuje mi, z niedbałym wdziękiem unosząc zakrwawioną klingę swojej broni. Wschodzące słońce wyzłociło ją na chwilę... Jesteśmy ludźmi króla. Naszą siłą jest niewiara w możliwość przetrwania Republiki. Naszą siłą jest wierność tradycji sięgającej tysiące pokoleń wstecz. Naszą siłą jest świadomość, że oni próbowali podbić nas nieskończoną ilość razy. Naszą siłą są zapisy w kronikach. Władza republikanów na ziemiach Królestwa zawsze wcześniej czy później kończyła się w ogniu rojalistycznego powstania.

A jednak coś uległo zmianie. Po tamtej stronie morza musiało dojść do straszliwej katastrofy. Nigdy nie dokonywali na taką skalę eksterminacji ludności cywilnej. Do tej pory chodziło im wyłącznie o zdobycie łupów. Zajmowali wybrzeże, w najgorszym razie wdzierali się na równiny. Nigdy dotąd nie zmusili króla do ucieczki na pustynię za górami. Najazdy nigdy dotąd nie przekształciły się w wojnę totalną. Nigdy wcześniej nie próbowali zmienić naszego światopoglądu na republikański. Nigdy nie byli też na tyle zdesperowani, by w walce sięgnąć po urządzenia techniczne podpatrzone tu, na Ziemi Kłamców.


Do tej pory mieszczan do powstania wiedli zawsze arystokraci. Tym razem wymordowano ich do nogi i rzemieślnicy musieli radzić sobie z wrogiem sami.

*

Ocknąłem się tuż przed piątą rano. Wyciągnąłem rower z komórki. Dociskając równo pedały, przemknąłem przez miasto, aż zatrzymałem się przy budce transformatorowej na obrzeżach Woli. Trzy lata temu, gdy trafiłem do Warszawy, stała opuszczona, strasząc pustymi framugami. Odpowiednie drzwi znalazłem na śmietniku, pociągnięte ciemnoniebieską farbą dobrze udają metalowe. Pomalowałem na biało sparszywiały tynk. Wreszcie zawiesiłem w odpowiednim miejscu tabliczkę odczepioną ze słupa wysokiego napięcia. Kamuflaż jest prawie idealny. W każdym razie przez trzy lata nikt się nie włamał.

Przez dłuższą chwilę obserwowałem budkę i jej otoczenie. Cisza i spokój... Oczywiście, gdzieś na drzewie może wisieć mała kamera wycelowana w wejście. Wewnątrz mogli umieścić alarm, jednak liczyłem, że nikt nie natrafił na to miejsce.

Otworzyłem patentowany zamek. Kawalątek wierzbowego listka tkwił miedzy skrzydłem a ościeżnicą dokładnie w miejscu, gdzie go umieściłem. Zaczepiłem linkę o klamkę i cofnąwszy się dobre piętnaście metrów, pociągnąłem. Jeśli zdołali mnie namierzyć, drzwi będą zaminowane. To najprostszy sposób eliminacji. Sznurek spełnił swoje zadanie. Skrzydło uchyliło się ze zgrzytem dawno nieoliwionych zawiasów. Nic się nie stało. Można wejść.

Z dawnego wyposażenia została tylko jedna szafa, pierwotnie kryjąca jakieś elektryczne urządzenia. Sześć śrub mocuje jej tylną ściankę. Staram się nie trzymać w domu niczego, co w razie rewizji mogłoby zdradzić moje pochodzenie. Skrytka wykuta w ścianie była głęboka na jedną cegłę, akurat w sam raz na moje potrzeby.

Zauważyłem to w ostatniej chwili. Nacięcie na łebku jednej ze śrub znajdowało się w innej pozycji, niż je zostawiłem. Odbezpieczyłem rewolwer i wyszedłem na zewnątrz, trzymając broń lufą do ziemi. Pusto. Zatrzasnąłem drzwi, przekręciłem klucz. Wskoczyłem na rower i popedałowałem alejką. Dwadzieścia metrów, trzydzieści... Fala uderzeniowa rąbnęła mnie z tej odległości miękko, niczym wielka poducha. Przekoziołkowałem przez kierownicę, kątem oka spostrzegłem, jak mknąca w powietrzu bryła betonu ścina drewko rosnące przy alejce.

Leżę. Nasza medycyna uczy, że po urazie należy przez chwilę zachować bezruch, by zbadać ciało umysłem, analizując docierający do mózgu ból. Natychmiastowe próby poderwania się z ziemi, obmacywanie kończyn i temu podobne nerwowe ruchy przynoszą poważne szkody psychice i opóźniają powrót do zdrowia.

Przymykam oczy, szepczę modlitwę. Dotykam czoła w geście przywołania pamięci przodków. Żyję. Tylko się potłukłem. Wchodząc, musiałem przerwać obwód. Mina założona była tak, by eksplodować w chwili, gdy będę się męczył ze śrubami. Rower, o dziwo, też jest cały. Wskakuję na siodełko. Trzeba się oddalić, zanim huk eksplozji ściągnie na miejsce ciekawskich oraz tubylcze służby.

Rzucam okiem na wyświetlacz telefonu. Marta próbowała się do mnie dodzwonić. Żal mi jej. Nie mogła gorzej ulokować uczuć. Rozettę i Ziemię dzieli połowa wszechświata...

Rzeźnik drzew

Подняться наверх