Читать книгу 2586 kroków - Andrzej Pilipiuk - Страница 4

Оглавление

Atomowa ruletka

Na trzy miesiące przed planowanym wyjazdem do Lwowa wujek Ihor zabrał mnie na poligon. Pojechaliśmy daleko na wschód, manewry pod kryptonimem „Grań” odbywały się niemal przy samej granicy z Rosją. Wybrano ten teren nieprzypadkowo. Dwa tygodnie później korpusy ekspedycyjne wysłano do południowego Sudanu. Widać walka w stepie, gęsto pociętym parowami, miała przygotować żołnierzy do zmagań toczonych na afrykańskiej sawannie i w górach.

Staliśmy na platformie czterdziestometrowej stalowej wieży obserwacyjnej, patrząc, jak rozwija się symulowane natarcie. Kilkadziesiąt polskich czołgów parło naprzód. Co jakiś czas któryś oddawał strzał, niszcząc cel ćwiczebny. Wokół nich przemykały ukraińskie samochody terenowe, szybkie i zwinne, wdzierały się bez trudu na strome stoki wzgórz, a zainstalowane na nich wyrzutnie pocisków rakietowych czyniły co najmniej tyle spustoszenia, co ciężkie działa czołgów. Kilkunastu oficerów obserwowało to z kamiennymi twarzami, choć wyczuwałem, że nasze sukcesy niekoniecznie przypadły im do gustu.

Generał Michalski stał obok, wsparty ciężko na lasce.

– Stworzył pan bardzo interesujący rodzaj broni, generale Pawluk – powiedział wreszcie. – Siła ognia zaledwie o połowę mniejsza, ale mobilność nieporównywalna. Jednak kuloodporne szyby i kevlarowa siatka na karoserii to trochę zbyt mało... Pancerza nie zastąpią.

– Oczywiście na polu bitwy łatwiej je wyeliminować. – Wujek bronił swoich racji. – Ale żeby wystawić tysiąc czołgów, trzeba kilkanaście tysięcy ton stali. Ponadto niezbędne są do tego fabryki zbrojeniowe, infrastruktura, no i sporo czasu. A my nadwozia tłoczymy z kompozytów w dowolnej fabryce. Wystarczy byle jaka prasa i robimy kilkanaście sztuk na godzinę. Są kuloodporne, choć strzału z rusznicy przeciwpancernej nie wytrzymają. Nadwozie jest niepalne. Wszystko leciutkie i wytrzymałe. No i paliwo. Wasze czołgi klasy Kmicic i Huzar, mimo zastosowania najnowocześniejszych silników, opartych na teoriach kaloryczności bezwładnej, sformułowanych przez Rychnowskiego, palą czterdzieści litrów ropy na sto kilometrów, a nasze terenówki zaledwie osiem. W dodatku te wyrzutnie rakiet można instalować w razie potrzeby na dowolnych pojazdach cywilnych. Nawet jeśli ktoś wystawi przeciw nam dwadzieścia tysięcy czołgów, możemy od ręki odpowiedzieć, posyłając do walki pół miliona pojazdów bojowych, zmontowanych ad hoc na przykład ze zwykłych taksówek... No, a gdy już będziemy mieli tyle wyrzutni i zapasy amunicji. – Tu spostrzegł, że ciut się zagalopował.

– Taksówki nie są opancerzone ani ognioodporne – zauważył Polak.

– Dlatego opracowaliśmy też specjalne lekkie pancerze do nakładania na karoserię. Ze zwykłego ciężkiego karabinu maszynowego można je podziurawić. Pociski przeciwpancerne to oczywiście jeszcze poważniejszy problem, ale stawiamy na przewagę liczebną. Jak mówi przysłowie: „Chińczyków jest miliard, wszystkich nie zabijesz”.

Michalski milczał. Czułem, że liczba, rzucona jakby od niechcenia, nie była przypadkowa. Polska miała przeszło czterdzieści tysięcy czołgów, z tym że połowę rozlokowano po świecie...

– Cieszę się, generale, że jesteśmy sojusznikami – powiedział wreszcie. – A jednak stworzył pan, nieomal pod naszym bokiem, interesującą broń ofensywną.

– Sojusze nie wykluczają dbania o własne sprawy. – Wyczułem szóstym zmysłem, że między tymi dwoma toczy się jakaś gra.

– A dokąd to chcecie wysłać wasze taksówki w obronie ukraińskich interesów? – zaciekawił się polski generał.

– Na przykład do Turcji. Albo na Krym. Mamy z nimi zatargi jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku... A najpierw przetestujemy je w warunkach bojowych. Tam, dokąd umyślicie nas posłać...

Wujaszek uśmiechnął się, ale Michalski pozostał dziwnie ponury i zamyślony. Może szacował liczbę pojazdów i zastanawiał się, czy po pięćdziesięciu latach wymuszonych sojuszy nie staniemy wreszcie okoniem?

*

Urzędników było dwóch: jeden po cywilnemu, ubrany w markowy polski garnitur, drugi wojskowy, z dystynkcjami kapitana. Za oknami wisiał duszny sierpniowy upał. Kijów drzemał; wszystko, co żyło, ukryło się, by przeczekać najgorętszą porę dnia. Po niebie płynęły małe, białe obłoczki. Krzesło było wygodne, ale i tak siedziałem jak na szpilkach. Wojskowy studiował w zadumie wszystkie dwadzieścia siedem załączników, które musiałem złożyć wraz z podaniem. Wreszcie odłożył ostatni papier. Zdjął okulary i popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Dlaczego chcesz się uczyć właśnie we Lwowie?

– Z tego miasta pochodziła moja rodzina – wyjaśniłem. – Ostatnią wolą moich dziadków było...

Urzędnik, ten w cywilu, otarł czoło z potu.

– Ugoda Tarnopolska pozwala wam teoretycznie osiedlić się w dowolnie wybranym miejscu Rzeczypospolitej – powiedział – ale województwa lwowskie i stanisławowskie to dość specyficzny region. Staramy się utrzymywać tam równowagę etniczną, dlatego z niepokojem... – urwał w pół zdania i ziewnął.

– Mówisz dobrze po polsku – odezwał się oficer. – Jednak jesteś Ukraińcem.

– Mam jedną szesnastą krwi polskiej – pochwaliłem się. – Jednak nie zamierzam osiedlać się tam na stałe. Skończę liceum i wracam na studia do Kijowa.

– Wszyscy tak mówicie – mruknął.

– I w tym właśnie problem – westchnął gość w garniturze. – Czytałeś manifest Prokopiuka?

– Ten o pokojowym podboju waszych kresów wschodnich poprzez wzmożone osadnictwo Ukraińców na tych terenach?

Kiwnął głową.

– Owszem, znam jego treść. Był dość szeroko komentowany przez naszą prasę. Ale ja nie zamierzam osiadać na stałe we Lwowie. Zdobyłem stypendium polskiej fundacji i chcę z niego skorzystać – dodałem.

– Tak – potwierdził kapitan, znowu przeglądając papiery. – Ale sam rozumiesz, jeśli podłożysz tam bombę, to my będziemy odpowiadać za to, że wydaliśmy ci pozwolenie na pobyt.

– Czy ja wyglądam na terrorystę? – obruszyłem się.

– Żaden z was nie wygląda – mruknął cywil. – A potem ktoś nocami smaruje na murach napisy w rodzaju Znaj Lasze, szczo po San nasze. Albo bierze karabin snajperski i... W dodatku... hmmm... Twój wujaszek, generał Ihor Pawluk, mocno nam ostatnio podpadł.

– Walczy o szerszą autonomię, ale legalnymi metodami – powiedziałem ostrożnie. – Zresztą, prawie go nie znam – zełgałem.

Urzędnik wziął moje podanie i popatrzył mi w oczy. Wytrzymałem jego spojrzenie. Przystawił pieczątkę i podał swojemu towarzyszowi. Ten przybił swoją.

– Przez najbliższe trzy lata mamy prawo cię śledzić i kontrolować korespondencję – wyrecytował urzędową formułkę. – Zgoda na pobyt może być cofnięta w każdej chwili rutynową decyzją administracyjną. Jeśli coś zmalujesz, odpowiadasz według naszego kodeksu karnego. Po trzech latach nienagannego sprawowania możesz wystąpić o nadanie prawa stałego pobytu.

– Za trzy lata skończę naukę i wracam – zaoponowałem.

Westchnęli obaj ciężko jak na komendę.

*

Samum nadciągnął nieoczekiwanie. Nad rozpalonymi od słonecznego żaru skałami wyżyny Negev zawisła ciemna chmura. Piasek sieknął o przednie szyby czajki. Półmrok gęstniał z minuty na minutę.

– Nie ma sensu ciągnąć do obozu – powiedział generał Michalski, usiłując przebić wzrokiem wirujące tumany pyłu. – Prędzej się zgubimy na pustyni. Mamy tu w okolicy jakąś kryjówkę?

Głowy oficera i kierowcy pochyliły się nad mapą.

– Cztery kilometry stąd jest dobre miejsce – powiedział wreszcie adiutant.

– Jedźmy tam.

Uruchomił radiostację i nadał wiadomość dla pozostałych pojazdów. Niewielki konwój przyspieszył i po kilkunastu minutach przedzierania się niemal na oślep zatrzymał pod skalnym nawisem. Piętnastu ukraińskich komandosów wyskoczyło z transportera i sprawnie zbadało wszystkie kąty.

– Od miesięcy nikogo tu nie było – zameldował ich dowódca.

Generał, wspierając się na lasce, wysiadł ze swojego wozu. Tu, w jaskini, pyłu wirowało niewiele. W kącie pod ścianą leżał podarty śpiwór i kilka puszek po Lwowskim Eksportowym. Wyżej na ścianie ktoś wymalował gwiazdę Dawida. Saper właśnie badał legowisko.

– Wszystko w porządku – zameldował.

Michalski podszedł do ściany. Strasznie go korciło, żeby wziąć trochę farby antykorozyjnej i domalować do gwiazdy szubienicę, ale nie wypadało. Co innego wyłapywać żydowskich terrorystów z organizacji Masada, a co innego otwarcie chwalić się antysemityzmem.

Westchnął i popatrzył w stronę wąwozu. Niepotrzebnie. Dwaj żołnierze ustawiali właśnie wykrywacze podczerwieni. Nikt ich tu nie zaskoczy...

– Grupa pierwsza, warta do drugiej w nocy – rozkazał. – Grupa druga, zmiana i do szóstej rano.

Zasalutowali. Ktoś rozstawił składany fotel. Generał uśmiechnął się z wdzięcznością. Usiadł i postawił laskę w zasięgu ręki. Żołnierze sprawnie rozłożyli obozowisko. Michalski wyjął z teczki walizkowy komputer i, uruchomiwszy wbudowany nadajnik, wszedł do Sieci. Ściągnął aktualne wiadomości z serwisu informacyjnego sztabu generalnego. Długą chwilę patrzył w ekran, nie wierząc własnym oczom.

– Jak to? – wyszeptał zdumiony. – To przecież niemożliwe!

Parlament Rzeczypospolitej na specjalnej sesji podjął niemal jednogłośnie decyzję o zakończeniu okupacji Rzeszy Niemieckiej. Generał przeleciał wzrokiem treść raportu. Polskie garnizony w ciągu dwu miesięcy wycofają się z zajmowanych terenów, niemiecka Rada Regencyjna otrzyma pełnię władzy do czasu wyborów, które wyłonią pierwszy od dziesięcioleci Reichstag. Odbędzie się też referendum w sprawie restauracji monarchii lub utrzymania republiki...

Adiutant wyrósł jak spod ziemi. W ręce trzymał przenośne radyjko – widać słuchał serwisu.

– Cesarza im się zachciewa... – mruknął sędziwy generał.

– Radio Berlin podało, że pierwsze wyniki ankiety wskazują na przewagę monarchistów.

– Tylko kogo posadzą na tronie? – zafrasował się.

– Melduję, że najpoważniejszym kandydatem jest wnuk cara Włodzimierza Kiryłowicza, Grigorij Hohenzollern. Jest rozkaz z Warszawy, kod zielony. Odczytać?

– Za chwilę. – Skupił wzrok na ekranie.

Jak było do przewidzenia, Polska wycofała się jedynie z części terytorium. Granica na Odrze i Nysie Łużyckiej pozostawała bez zmian. Okręgi autonomiczne Chociebórz i Nowy Izrael uzyskały niepodległość. Wolne Miasto Szczecin miało pozostać przez kolejne dziesięć lat pod zarządem Ligi Narodów. Liga miała też zadbać, by Niemcy pozostały krajem zdemilitaryzowanym, natomiast zakazy rozwoju przemysłu ciężkiego zostały cofnięte.

– Jakie rozkazy? – oderwał wzrok od komputera.

Oficer przyboczny podał mu pasek papieru i odmeldował się. Michalski przeleciał wzrokiem kilkanaście linijek tekstu. Potem wstał i, opierając się na lasce, ruszył w stronę żołnierzy.

Adiutant, widząc jego minę, zarządził zbiórkę. Po chwili stali przed nim w karnym szeregu.

– Zgodnie z rozkazem prezydenta Rzeczypospolitej zostałem z dniem dzisiejszym awansowany na stopień marszałka polowego – powiedział Michalski. – Z uwagi na mój wiek zaproponowano mi także przejście w stan spoczynku. Zważywszy, że tydzień temu skończyłem dziewięćdziesiąt siedem lat, chyba skorzystam z tej propozycji.

W ich oczach wyczytał nieśmiały protest.

– Mam obowiązek wyznaczyć następcę. Bezpośrednie dowództwo okręgu wojskowego Daleka Rubież obejmie mój zastępca, pułkownik Rudenko. A wam, huncwoty, daję dwa tygodnie urlopu. – Rozjaśnił się lekko. – Wolno wiwatować – zażartował.

Ucieszyli się wyraźnie. Oficer pojawił się jak spod ziemi z kolejnym paskiem depeszy.

– Panie marszałku, czy wolno zwrócić się...

– No, gadaj – mruknął nieregulaminowo i uśmiechnął się pod nosem.

– Decyzją prezydenta za zasługi dla ojczyzny został pan odznaczony Orderem Orła Białego. Ceremonia wręczenia odbędzie się pojutrze w Warszawie. Prezydent wysyła po pana osobisty samolot.

Michalski kiwnął głową.

– Spocznij, rozejść się! – rzucił komendę.

Odprawił adiutanta gestem i ruszył na przechadzkę po grocie. Nikt mu nie towarzyszył, zrozumieli, że chce w samotności przetrawić nieoczekiwany awans. Laska stukała o kamienie, dowódca doszedł do końca jaskini i, odwrócony plecami do podwładnych, wyjął z kieszeni na piersi niewielkie zawiniątko. Rozsupłał rzemyk i z małej płóciennej sakiewki wydobył niemiecki Żelazny Krzyż. Długą chwilę patrzył na wytartą, popękaną emalię, a potem zacisnął wargi.

Rzesza odzyskała niepodległość? A zatem pora wracać do domu.

*

Kiedyś z Kijowa do Warszawy poczta szła czternaście dni. Spoglądałem przez okno, chłonąc dalekie widoki. Rzeczpospolita... Sąsiad, przyjaciel, sojusznik, okupant. Szachownica pól, gęste lasy, czasem zagubiona ferma lub szlachecki dworek otoczony parkiem. Wszystko to migało za oknami w szaleńczym tempie. Trzysta osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, lotnicze siedzenia, klimatyzacja. Czytałem peany na cześć zmodernizowanej przed miesiącem linii Lux-Torpeda Kijów – Lwów – Warszawa, ale rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia.

Pociąg wjechał na stację i zatrzymał się niemal bezszelestnie przy granitowym peronie. Hydrauliczne siłowniki wydały lekki syk, drzwi rozsunęły się na boki i do wnętrza wlała się fala rozedrganego upałem powietrza. Wysiadłem, mrużąc oczy. Tłum wolno płynął w stronę poczekalni, dałem się ponieść ludzkiej rzece. Kilku antyterrorystów stało w przejściu, taksując podróżnych wzrokiem. Nie zwrócili na mnie uwagi.

Z tego, co wiedziałem, stali tu tylko dla picu. Komputery z pewnością przetworzyły już obraz z kamer, rozbiły go na detale, zidentyfikowały wszystkich wysiadających. Gdzieś tam, w chłodzonych ciekłym azotem bankach pamięci powstała moja wirtualna teczka, gdzieś tam tkwiło już zapisane w systemie binarnym moje podanie i dwadzieścia siedem załączników oraz notatka, że wysiadłem z pociągu o tej i o tej godzinie... A jednak system nie był tak do końca szczelny...

Minąłem pomnik upamiętniający Polaków, którzy wtedy, w 1918 roku zajęli dworzec, zdobywając kompletny skład wagonów z wyposażeniem. Gdyby nie to, ciekawe, jak potoczyłyby się nasze losy. Strzelcy Siczowi totalnie pograli sprawę. A przecież mieli czterokrotną przewagę liczebną...

Naklejone przy wejściu plakaty ostrzegały przed groźbą ataków terrorystycznych. Należało zwracać szczególną uwagę na osoby niosące paczki, walizki i plecaki. Uśmiechnąłem się pod nosem. Gdzie jak gdzie, ale tu akurat każdy mógł być potencjalnym terrorystą. Ostrzegano też przed podejrzanymi bagażami, pozostawionymi bez opieki. Na końcu zamieszczono zdjęcie człowieka w długim płaszczu. Wyglądał jak ekshibicjonista, ale wedle zapewnień autora instrukcji zamachowcy-samobójcy często występowali w takich wdziankach. Dalej ścianę zdobiły podobizny piętnastu najbardziej poszukiwanych członków ukraińskiej sekcji Al-Quaidy. Prezydent Rzeczypospolitej podszedł do sprawy poważnie, nagrody pieniężne za ich ujęcie były sześcio- i siedmiocyfrowe. Trzeba się będzie rozejrzeć. Byłem ciekaw, czy moja twarz też kiedyś trafi na takie plakaty. I na ile mnie wówczas wycenią...

*

Kamienica Kłopotowska, stojąca opodal zachowanego fragmentu murów miejskich, przeszła niedawno gruntowny remont. Szyld, stylizowany na siedemnastowieczny, informował, że wewnątrz mieści się bursa im. Tarasa Szewczenki oraz kaplica greckokatolicka. Po obu stronach wielkiej, okutej żelazem bramy znajdowały się niewielkie sklepiki. Widać pokoje dla uczniów mieściły się na wyższych kondygnacjach. Zapukałem do ciężkich, metalowych drzwi, a po chwili, spostrzegłszy guzik domofonu, wcisnąłem go. Szczęknął zamek. Wszedłem do wysoko sklepionej sieni. Biegła przez budynek na przestrzał. Kiedyś w dawnych dobrych czasach kupcy przetaczali tędy wozy z towarami.

Kobieta we flanelowej koszuli wyjrzała ze służbówki.

– Pa... Bohdan Pawluk – zreflektowałem się. Jestem we Lwowie, a więc w Polsce. Powinienem używać tutejszych form przedstawiania się. Najpierw imię, potem nazwisko.

– Ach, tak. – Mówiła po ukraińsku z silnym polskim akcentem. – Mam na imię Anna. Chodź, pokażę ci twój pokój. Tak jak chciałeś, na poddaszu.

Wspinaliśmy się po wąskich drewnianych schodach. Podłogi wyłożone były kamiennymi płytkami, ściany odmalowano niedawno, zapach farby ciągle jeszcze kręcił w nosie. Cisza wręcz dzwoniła w uszach.

– Regulamin dostaniesz później, drukarka wysiadła. Jeszcze nikogo nie ma.

Wdrapaliśmy się na ostatnie piętro. Strych zaadaptowano w trakcie remontu, po obu stronach korytarza ciągnęły się drzwi. Gospodyni zabrzęczała kluczami i otworzyła pierwsze po lewej. Pokoik nie był duży, jakieś dwa na trzy metry. Łóżko, biurko, dwa krzesła, szafa, skośny sufit, okno wprawione w płaszczyznę dachu. W kącie umywalka. Czego jeszcze potrzeba do szczęścia?

– Jest tu dostęp do Sieci? – Przeszedłem na polski.

– Oczywiście. – Wskazała mi skrzynkę z portem. – Dostęp wąskopasmowy, na radio, osiemdziesiąt megabajtów na sekundę – wyrecytowała wyuczoną formułkę. – Stołówka będzie czynna dopiero od pierwszego września.

– Jadam na mieście. – Uspokoiłem ją.

– To chyba wszystko. – Poskrobała się po głowie. – No nic, w razie czego zejdź na dół i pytaj...

Poszła. Rozpakowałem walizkę. Wyjąłem komputer i podczepiłem kabelkiem. Ubrania ulokowałem w szafie. Soroczka nieco się pogniotła, trzeba wyprasować. Nad drzwiami powiesiłem ikonę. Potem przysunąłem sobie krzesło i otworzyłem okno. Wyjrzałem zaciekawiony. Wychodziło na zachód. Zobaczyłem hektary dachów, kopuły i wieże świątyń...

Zdjąłem z ulgą buty i wygodnie wyciągnąłem się na miękkim łóżku.

*

Obudziłem się o szóstej po południu. Cienie wydłużyły się, panujący od rana duszny upał zelżał. Gdzieś od strony Wysokiego Zamku nadciągnął chłodny wietrzyk. Podreptałem na dół, zameldowałem się na portierni i wyszedłem na miasto. Przyjemnie było wędrować zaułkami, choć czułem się tu dość obco. Idiotyczna, żółta barwa tynków przyprawiała o depresję. Brakowało mi też dwujęzycznych szyldów: Lwów wyczyszczono z napisów cyrylicą w stopniu niemal doskonałym... Poszedłem na Rynek. W podwórzu kamienicy Weneckiej urządzono małą, szykowną restauracyjkę. Zjadłem faskę polskich pierogów (z niezrozumiałej dla mnie przyczyny tu nazywały się „ruskie”) i popiłem kwasem chlebowym, który też był inny, dużo słodszy niż u nas... Przechodząc przez bramę, odebrałem tubus. Ciężki był jak cholera, ponad dwadzieścia kilo. Przerzuciłem sobie pasek przez ramię.

Przełknąłem ślinę. Oddychałem równo, maszerując wzdłuż domów, aż serce się uspokoiło. Rozluźniłem mięśnie, zwolniłem. Teraz trzeba się przejść po placu, ktoś sprawdzi, czy nie mam żadnego ogona. Potem można wrócić na kwaterę. Zapadał zmierzch, ale na Rynku było jasno. Archaiczne latarnie, lampy łukowe, konstrukcji jeszcze inżyniera Rychnowskiego, świeciły ostrym, błękitnawym światłem. Dla odmiany w dziesiątkach ogródków piwnych zapalono niewielkie latarenki z wstawionymi do środka świeczkami.

W Czarnej Kamienicy, mimo późnej pory, wabiły oświetlone witryny i kłębiący się wewnątrz tłum. Podszedłem zaciekawiony. Całodobowa księgarnia. Pokręciłem ze zdumienia głową. Wot, kulturalny naród...

Zawróciłem do bursy. Uliczki biegnące od Rynku były nieco ciemniejsze. Minąłem dwukrotnie gliniarzy, choć okolica wydawała się zupełnie spokojna. Brakowało tu za to wojskowych patroli, do których przywykłem od dzieciństwa. Policjanci, też uzbrojeni raczej licho, mieli kabury z rewolwerami zamiast karabinków i pistoletów maszynowych jak w Kijowie. Mimo to spociłem się jak mysz.

Do drzwi kamienicy Kłopotowskiej dotarłem pięć minut przed wyznaczonym przez regulamin czasem. Wdrapałem się na swoje poddasze, a potem zrobiłem coś bardzo nieregulaminowego.

Spryskałem buty żelem antyzapachowym, założyłem rękawiczki. Otworzyłem okno i wypełzłem na dach. Był stromy, ale wykorzystując solidne zaczepy od piorunochronu, dotarłem do kładki dla kominiarzy. Ruszyłem nią powoli i ostrożnie, ładunek mi ciążył, bałem się, że stracę równowagę. Kamienice łączyły się ze sobą, w kilku miejscach kładki nie istniały i musiałem balansować na kalenicach dachów. Wreszcie uznałem, że jestem wystarczająco daleko.

Usiadłem wygodnie na wąskiej desce i, opierając się o ciepły, nagrzany słońcem komin, patrzyłem długą chwilę na zasypiające u moich stóp miasto. Czy jeszcze kiedyś los się odwróci? Czy te place, zaułki, kamieniczki powrócą na łono Ukrainy? Może ciężką pracą wielu pokoleń zdołamy tego dokonać. Najpierw wolność, może kiedyś w przyszłości ekspansja... Przypomniałem sobie plakaty z dworca. Podkładanie bomb zdecydowanie nie było tu najwłaściwszą drogą.

Oczywiście, mogli mnie wypatrzyć kamerą termowizyjną lub z satelity, w takim przypadku za pięć minut uliczka u moich stóp wypełni się radiowozami, a okoliczne dachy zaroją od snajperów...

Odkręciłem cztery zardzewiałe śrubki i zdemontowałem dekiel nakrywający szybik wentylacyjny. Otworzyłem tubus. Z wierzchu wyglądał jak zwyczajna plastikowa rura na mapy czy rysunki. Wewnątrz krył najnowszą technikę naszych tajnych laboratoriów wojskowych. Rozgniotłem w dłoniach nieco specjalnej masy plastycznej i przykleiłem rurę wewnątrz komina. Cienki kluczyk kodowy umieściłem w gnieździe i przekręciłem o ćwierć obrotu. Zabłysły diody kontrolek.

I to w sumie wszystko. Może za tydzień, może za pół roku car Włodzimierz wyciągnie nogi. Czterech pretendentów do korony zacznie się żreć o władzę i w Rosji wybuchnie jeśli nie wojna domowa, to totalny chaos. Wrócę tu, przekręcę klucz kodowy i zejdę na ziemię. Wschodnia flanka będzie zabezpieczona, wtedy Ukraina powstanie...

Tu, we Lwowie, ma siedzibę najsilniejszy w południowej Polsce okręg wojskowy. Wokoło miasta, w promieniu kilkunastu kilometrów, leży kilkadziesiąt garnizonów. Jeśli Ukraina się zbuntuje, to właśnie one ruszą na nas. Wówczas uruchomię wbudowany w komórkę nadajnik i odpalę rakietę. Przez dziesięć minut specjalny akumulator będzie ładował głowicę. Potem pocisk wystartuje. Wybuchnie na granicy stratosfery, rozsiewając w promieniu trzydziestu kilometrów drobinki pyłu. Każde ziarenko zawiera maleńki kondensatorek, mikroprocesor, cewkę i zminiaturyzowaną lampę radiową. Każde nadawać będzie szumy i trzaski na kilkudziesięciu losowo wybranych zakresach. Rakieta wyrzuci ich w powietrze mniej więcej tysiąc sztuk. Przez sześć do dziesięciu godzin we Lwowie i okolicy nie będzie działało radio, telewizja, telefony komórkowe i większość satelitarnych. Wysiądzie Sieć, wojskowe systemy naprowadzania samolotów i kanały przekazywania danych. Pierwsze uderzenie odwetowe zostanie stępione. A nasi będą mieli czas, żeby się przygotować.

Nie przyczyniam się do niczyjej śmierci. Nie zwiększam liczby ofiar. Ja tylko przestawiam zwrotnicę ludzkich losów, aby zginęło trochę więcej wrogów, a ocalało trochę więcej naszych.

Czułem, że takich jak ja jest więcej. Żołnierze tajnej linii frontu.

*

Znałem już wcześniej Lwów z planów i albumów. Wiedziałem, że jeśli mam spędzić tu więcej czasu, muszę się choć trochę orientować w jego topografii. Jednak co innego ślęczeć nad mapą, a co innego powłóczyć się zaułkami. Wędrowałem, uczyłem się miasta. Zapamiętywałem, gdzie znajdują się sklepy spożywcze, księgarnie, antykwariaty. Na zwiedzanie muzeów przyjdzie dopiero czas. Na razie trzeba zebrać informacje potrzebne na co dzień.

Do szkoły będę chodził piechotą albo kupię sobie rower. W Kijowie sporo gadano o zamachowcach-samobójcach. Wprawdzie dotąd we Lwowie zanotowano nie więcej niż cztery takie przypadki, jednak na widok pojazdów komunikacji miejskiej przechodziły mnie ciarki.

Siedziałem na murku oporowym i usiłowałem wymienić uszkodzony teleobiektyw aparatu. Delikatnym, bambusowym pędzelkiem omiotłem z kurzu wewnętrzne zębatki i silniczki. Drobny paproch utkwił między trybikami. Wyciągnąłem go pęsetą. Teraz pozostawało mi już tylko powkładać wszystkie elementy na miejsce, skręcić i sprawdzić, czy działa jak powinno.

Południe. Włączyłem niewielkie radyjko, ustawiłem na serwis informacyjny. We Wrocławiu skończył się proces snajperów z Werwolfu, jak było do przewidzenia – siedem wyroków śmierci... W Wilnie eksplozja bomby uszkodziła system energetyczny, połowa miasta bez prądu. O zamach podejrzewani są ekstremiści z Sajudisu. W Samborze samochód-pułapka eksplodował przed komendą policji, dziesięć osób rannych. Do zamachu przyznała się ukraińska sekcja Al-Quaidy, ale polskie służby podejrzewają skinheadów z UNSO. A we Lwowie spokój. Serwis zagraniczny, podkręciłem dźwięk. Siedmiu polskich ochotników zginęło w Sudanie podczas potyczki z niedobitkami islamistów, delegacja handlowa USA rozpoczęła negocjacje w sprawie wejścia do Euroazjatyckiej Strefy Wolnego Handlu, w Rodezji i Liberii murzyńskie bojówki zaatakowały kilka ferm polskich osadników... Wiadomość z ostatniej chwili: Krzysztof Kamil Baczyński, wybitny poeta i prozaik, otrzymał drugą w swojej karierze Nagrodę Nobla!

Otarłem czoło z potu. Nawet tu, pod drzewami, nie było czym oddychać. Koniec lata okazał się nadspodziewanie upalny. Wpasowałem ostatni detal i wkręciłem obiektyw na miejsce. Pstryknąłem przełącznikiem od zoomu. Tym razem wszystko chodziło gładko. Spojrzałem na górujące nad Lwowem wieże i kopuły katedry ormiańskiej i wdusiłem przycisk. Pięciokrotne zbliżenie optyczne, do tego jeszcze ośmiokrotne cyfrowe. Ech, dawno trzeba było kupić nowocześniejszy sprzęt. Tylko nie bardzo miałem za co.

Odłożyłem aparat do torby. Dźwignąłem się z wysiłkiem. Opuszczenie ocienionego miejsca, a potem półgodzinny marsz przez miasto zdecydowanie mnie nie pociągały. Z trudem oderwałem się od muru i poczłapałem leniwie ścieżką w dół. Kilka blaszanych garaży, kamienica i wyjście na uliczkę...

Stary Kozak, zajmujący ławeczkę w kącie podwórza, położył dłonie na bandurze i trącił struny, wydobywając z nich początek jakiejś rzewnej melodii. Zaraz jednak, zniechęcony i zmęczony upałem, odłożył instrument do futerału. Pogładził dla odmiany rękojeść szaszki i zadumał się głęboko. Co sobie wspominał? Szturm Moskwy czy trzy dni szaleństw w kawiarniach Paryża?

Szedłem ulicą. Sypiące się elewacje, w bramach kolesie, którym wrodzone poczucie elegancji nakazywało noszenie haftowanych koszul i spodni od dresu... Nie bałem się, swoich nie ruszali.

*

Liceum im. Sienkiewicza znałem już wcześniej z fotografii. Mój pradziadek ze swoim oddziałem dwukrotnie próbował je zdobyć, wtedy w 1918 roku. Nie udało się. Polacy, choć w murach szkoły ukryła się ich zaledwie garstka, walczyli jak lwy... Wszedłem po szerokich schodach i przekroczyłem próg. Pradziadek został na zewnątrz, a mnie się udało. Czy to znaczy, że w ostatecznym rozrachunku on przegrał, a ja wygrałem? Czy może raczej to ja przegrałem, wchodząc tu jako petent, a nie jak przystało na członka mojej rodziny – z karabinem w ręce? W gruncie rzeczy jakie to miało znaczenie?

Dyrektor siedział za ciężkim, masywnym biurkiem, ozdobionym intarsjowanym w blacie herbem miasta.

– Bohdan Pawluk – przedstawiłem się. – Stypendysta fundacji Aleksandra Grina.

– Ach, to ty. – Uśmiechnął się lekko. – Witamy w naszej szkole.

– Przywiozłem dokumenty.

Odebrał ode mnie teczkę i przejrzał je pobieżnie.

– Wszystko chyba się zgadza – mruknął. – Zresztą gdyby czegoś brakowało, można uzupełnić później...

W tym momencie ktoś zastukał do drzwi i do gabinetu wśliznęła się ciemnowłosa dziewczyna. Przyniosła plik jakichś papierzysk.

– Świetnie, że jesteś. – Ucieszył się. – Możesz oprowadzić nowego kolegę po szkole?

– Oczywiście.

Miała piękne, ciemne oczy o migdałowym wykroju, grube brwi, brązowy warkocz opadał jej do połowy uda. Granatowa spódnica i biała bluzka z wielobarwnym, ormiańskim haftem podkreślały tylko jej urodę.

– Magdalena Korniakt. – Podała mi rękę. – Mów mi Magda.

Wymieniłem swoje nazwisko.

– U mnie to już wszystko. Zajęcia zaczynają się pierwszego września o dwunastej – powiedział dyrektor. – Wpadnij dzień wcześniej, dostaniesz legitymację.

Wszystkie klasy posiadały stare, drewniane drzwi, zapewne pamiętające czasy nieudanego szturmu. Zamki na karty kodowe zainstalowano dyskretnie, tak, aby nie rzucały się w oczy. Otwierała je po kolei.

– Szkolna izba pamięci.

Weszliśmy do sporej sali. Wzdłuż ściany ciągnęły się gabloty. Trochę drobnych, zabytkowych przedmiotów, sztandar i fotografie obrońców szkoły...

– Ten budynek posiada chlubną tradycję. Był jednym z najważniejszych punktów oporu.

– Wiem. – Uśmiechnąłem się.

Na wszelki wypadek nie chwaliłem się dokonaniami przodków.

– A to podarował szkole jeszcze mój dziadek. – Wskazała nieduży, oprawiony w skórę tomik leżący w gablocie.

Popatrzyłem na robaczki obcego alfabetu.

– Twoje nazwisko... – zacząłem.

– Owszem, należę do tego rodu. – Skromnie spuściła oczy. – Jestem Ormianką. Moja rodzina mieszka we Lwowie od piętnastego wieku.

Za pancernym szkłem lśniły siedemnastowieczne monety. Na ścianach wisiała kolekcja szabli i starych karabinów. W jednej z gablot, dyskretnie podświetlone, stały posążki pochodzące z Grecji i Egiptu. Będzie jeszcze okazja dokładnie to wszystko obejrzeć.

– A tu mamy pracownię biologiczną...

Podobne szafy, tylko uwieńczone fryzem z wypchanych ptaszków. Pod szkłem słoje z wężami i innymi paskudztwami, wypreparowane kości, jaja dinozaurów, piękne skamieliny, gabloty z motylami i pajęczakami, w kącie ludzki szkielet...

– Zbiory jak w Muzeum Historii Naturalnej w Kijowie – mruknąłem z podziwem.

– Kilku absolwentów służy w Polskich Korpusach Ekspedycyjnych, to głównie ich dary.

Pracownia fizyczna. Stare, przedwojenne jeszcze kondensatory, obok, jakby dla kontrastu, sporo nowoczesnego sprzętu. Gwizdnąłem cicho przez zęby na widok urządzenia, ustawionego na honorowym miejscu.

– Generator fal radiowych Rychnowskiego? – zachwyciłem się.

– To tylko replika – zgasiła mnie. – Oryginał stoi w sejfie Politechniki.

– Fakt. – Zawstydziłem się swojej głupoty.

Co by tu robił...? Portret inżyniera wisiał na ścianie zaraz koło godła. Rychnowski, jedyny przypadek Nagrody Nobla przyznanej pośmiertnie. Choć oczywiście Niemiaszki nadal twierdzą, że fale radiowe odkrył ten złodziej i cwaniaczek Hertz.

Pracownia komputerowa była supernowoczesna, w życiu takiego wyposażenia nie widziałem. Cóż, w rankingu najlepszych liceów Rzeczypospolitej ta szkoła zajmowała trzecie miejsce.

– I to już chyba wszystko. – Skończyła oprowadzanie mnie po klasach. – Chyba że chcesz zwiedzić pracownię geograficzną i chemiczną, basen, sale gimnastyczne...

– Nie chciałbym sprawić kłopotu. – Widząc, że gdzieś się spieszy, wymówiłem się grzecznie. – Fajne kolekcje dydaktyczne, a słyszałem, że i kadra nauczycielska...

– Wyłącznie od doktora w górę – dokończyła. – Masz szczęście, że dostałeś stypendium, bo czesne... – Wsunęła dłoń za kołnierzyk, jakby luzowała stryczek dławiący szyję.

Odprowadziła mnie do drzwi szkoły.

– Do zobaczenia. – Spojrzała na mnie pogodnie. – Ja muszę jeszcze posiedzieć w bibliotece.

*

Dawny arsenał miejski odnalazłem bez trudu. Przysadzisty budynek o bardzo grubych ceglanych murach wabił obietnicą chłodnego wnętrza. Zanurkowałem do środka. Zapłaciłem za bilet i po chwili znajdowałem się w głównej sali. Na parterze, a właściwie w przyziemiu, zgromadzono bogatą kolekcję dawnej broni, na antresoli gościła wystawa obrazów Ciurlionisa. Muzyka, sącząca się ze stojącego w kącie odtwarzacza, była cicha, prawie na krawędzi słyszalności.

Obejrzałem kilka obrazów z brzegu i stwierdziłem, że artysta ten komponował genialnie, za to malował kiepsko. Zszedłem więc po schodkach i pogrążyłem się w świecie narzędzi mordu i zniszczenia. Spiżowe lufy armat, stalowe piszczele karabinów, dziesiątki krócic w gablotach, hakownice, muszkiety... Nie sądziłem, że w arsenale znajdę tak bogate zbiory. Szedłem powoli, niespiesznie podziwiając kolekcję.

Broń biała, to interesowało mnie trochę mniej, ale przecież nie mogłem przepuścić okazji. Szable – od batorówek, poprzez używane w armiach zaborców, aż po te najnowsze. Zatrzymałem się przed ostatnią gablotą. Ludwikówka wzór 2001, kompozyt z węglików spiekanych, tytanu i jakichś niesamowitych stopów, używanych w promach kosmicznych.

– I znowu się spotykamy. – Usłyszałem za plecami głos Magdy.

Odwróciłem się zaskoczony. Była w towarzystwie jakiejś blondyneczki.

– Poznajcie się, to nasz nowy kolega, Bohdan Pawluk...

– Olga Neboraka. – Przedstawiła się jej towarzyszka. – Meni duże pryjemno poznajomytysia z wamy. – Uśmiechnęła się. – Słyszałam, że będziemy razem chodzić do szkoły. – Przeszła na polski, chyba z uwagi na obecność przyjaciółki.

Skłoniłem się na potwierdzenie.

– Kolejne historyczne nazwisko. – Przechyliłem głowę w pytaniu. – Z tego, co pamiętam...

– Moi przodkowie byli katami miejskimi od przeszło sześciuset lat. Zresztą, mają tu nasz miecz...

Przeszliśmy kilkanaście kroków. Diorama, wielkie szklane akwarium, zawierała całą scenkę rodzajową. Miecz wbity był w pieniek, obok wymodelowany z wosku kat unosił uciętą głowę jakiegoś pechowca.

– Nasza rodzina przekazała go w depozyt – powiedziała dziewczyna. – Obecnie nie jest nam potrzebny. Mój tata najczęściej wiesza skazańców.

Powiedziała to od niechcenia. Aż poczułem ciarki na plecach. No cóż, w zasadzie nie myśli się o tym, ale ktoś musi przecież wykonywać wyroki...

Miecz był piękny, bardzo stara, stalowa klinga, ozdobiona gmerkiem me facit Solingen, na jelcu główki mężczyzny i kobiety dla oznaczenia stron ostrza. Ciekawe, ilu egzekucji nim dokonano? Nie zapoznam się z nim nigdy, choć niewykluczone, że będę musiał zawrzeć bliższą znajomość z ojcem dziewczyny. Jeśli mnie rozszyfrują, zostanę zapewne powieszony, chyba że uznają mnie za dywersanta, działającego na rozkaz i w czasie wojny. Wtedy będę rozstrzelany. Z trudem oderwałem wzrok od hipnotyzującej szarej klingi. Decyzję podjąłem już dawno. Jeśli muszę oddać życie dla ojczyzny – poświęcę je. A może... Czasem, bardzo rzadko dokonywano egzekucji publicznie. Szafot, kołysząca się pętla i Magda, nakrywająca mi głowę chustką. Jak to się u nich krzyczy w takim przypadku? „Mój ci on”? Mogłoby się udać, oczywiście gdyby nosiła chustkę, a nie elegancki kapelusik...

– Mają tu także coś naszego. – Magda wyrwała mnie z zadumy. – Chcesz zobaczyć?

– No pewnie...

Cofnęliśmy się. W gablotce leżała szabla wschodnia, tak zwana ormianka. Nie zwróciłem na nią wcześniej uwagi. Głownia pokryta była wzorem jaśniejszych i ciemniejszych pasków stali, przypominającym nieco słoje drzewa.

– Prawdziwy bułat? – Z szacunkiem pokręciłem głową.

– Jedna z trzech takich w Polsce – pochwaliła się.

Stała opodal, pociągnąłem nosem. Pachniała jakimiś markowymi perfumami... Hmmm, „Malwowy Dworek” albo „Babie Lato nr 3”? Dwieście złotych za flakonik, może więcej. Za wysokie progi dla biednego Kozaka...

– Przejdziesz się z nami na herbatę? – zapytała.

– Z przyjemnością, jeśli tylko nie będę przeszkadzał.

Posiedzieliśmy godzinkę w gruzińskiej restauracyjce. Wypytywałem je głównie o program nauczania, moje domysły, że od samego początku roku wezmą nas ostro do galopu, potwierdziły się. Wreszcie rozstaliśmy się koło pomnika Iwana Fiodorowa.

– Może wpadniesz jutro? – zaproponowała. – Mam urodziny. Poznam cię z kilkoma jeszcze osobami z naszej klasy.

– Z największą przyjemnością. – Ukłoniłem się. – Gdzie i o której?

– U mnie. – Uśmiechnęła się. – W kamienicy Korniaktów, z bramy po schodkach w dół. Zarezerwowałam jedną salę. Będziemy siedzieć gdzieś od szesnastej.

Olga lekko uścisnęła moją dłoń i poszły. Wracałem na kwaterę zamyślony. Jeśli powstanie nie wybuchnie, jeśli nie będę musiał odpalać tego świństwa ukrytego w kominie, mam u niej jakieś szanse czy nie?

*

Bazar znalazłem zupełnie przypadkiem. Spacerowałem zadrzewionym plantem, ciągnącym się między starym miastem a ulicą Legionów, doszedłem do gmachu opery, gdy po prawej stronie dostrzegłem kilka kramików i tłumek ludzi. Pchli targ, trochę szmelcu, haftowane huculskie obrusy, drobne antyki i zwyczajna starzyzna... Mimo ostrzeżeń, że zamachowcy-samobójcy lubią takie zatłoczone miejsca, interes kwitł. Nikt widać nie przejmował się zagrożeniem.

Wędrowałem, wypatrując czegoś ciekawego. Chłopak w kozackiej koszuli sprzedawał kryształy pamięci z filmami. Pogrzebałem w nich chwilę i wybrałem sobie cztery z programami edukacyjnymi. Zapłaciłem, a potem powlokłem się na kwaterę. Zapadał wieczór, Lwów powoli stygł. Otynkowane na żółto ściany i kamienne bruki oddawały zgromadzony przez cały dzień żar.

Wdrapałem się na swoje poddasze. Wyjąłem z walizki komputer i wsunąłem kość do czytnika. Trzeba sobie trochę powtórzyć przed rozpoczęciem nauki. Jesteśmy tu w mniejszości, więc muszę dbać, by nie przynieść wstydu swojemu narodowi...

To nie był program edukacyjny. Na krysztale zapisano jakiś piracki film.

– Szczob tebe złydni obsidły – warknąłem pod adresem sprzedawcy, a potem zobaczyłem tytuł i z wrażenia opadła mi szczęka...

Vier Panzerkameraden. Słyszałem o tym filmie już dużo wcześniej. Zdelegalizowany wszędzie tam, gdzie sięgały polskie wpływy, krążył w dziesiątkach nielegalnych kopii. Amatorska robota, dzieło kilkunastu niemieckich licealistów, dysponujących starym czołgiem oraz szkolnym komputerem. Nawiasem mówiąc, poszli za to siedzieć. Spora część scen batalistycznych zmontowana została brawurowo z polskich kronik wojennych, tylko na burtach czołgów oznaczenia zmieniono na pierwotne – niemieckie. Musieli się namęczyć, żeby tak klatka po klatce wklejać to, co trzeba... Fabułka była głupia i mdła, choć pomysł niczego sobie. Historia alternatywna, pokazująca, co mogłoby się stać, gdyby Mussolini nie podpisał pokoju z Rzeczpospolitą. Na południu Francji, w obozie dla uchodźców, formowana jest niemiecka armia. Czterej dzielni wehrmachtowcy i ich szalenie inteligentny owczarek alzacki Scharik dostają włoski czołg, nazwany przez nich Rotkopf, którym ruszają do boju z polskim okupantem. Ot, takie science fiction. Jak na nikłe środki, którymi dysponowali twórcy – całkiem zgrabne. A co Polakom krwi napsuło...

Obejrzałem do samego końca i wyjąłem z czytnika. I co z tym fantem zrobić? W Kijowie mógłbym spylić go za dwieście złotych. Tylko czy warto ryzykować? A jeśli to prowokacja? Nie, chyba nie, przecież wybrałem przypadkowo. Sprawdziłem pozostałe, na nich były normalne programy.

Podrzuciłem w dłoni feralny sześcian, a potem umieściłem go koło framugi i solidnie trzasnąłem drzwiami. Pozbierałem odłamki i wsypałem do kosza na śmieci. Nawet jeśli zgodnie z przepisami zrobią u mnie rewizję, już tego nie odczytają.

Pstryknąłem guzik radia. Car Włodzimierz Kiryłowicz ostro potępił naruszenie granicy malezyjsko-rosyjskiej, dokonane przez żołnierzy Polskiego Korpusu Ekspedycyjnego. Delegacja senatu USA zgodziła się na zniesienie ceł, ale wysunęła prośbę, by rozważyć ponownie projekt zniesienia dla Amerykanów wiz do krajów ESWH. Rząd litewski odciął się od samobójczych ataków w Wilnie. Światowy Kongres Syjonistyczny wezwał Żydów do opuszczenia Polski, gdyż polityka filosemityzmu i nadmiernej tolerancji religijnej grozi im totalną asymilacją i polonizacją. Prezydent Brazylii zażądał na forum Ligi Narodów zniesienia światowego embarga na budowę reaktorów i broni atomowej. Szwedzi przekazali Rzeczypospolitej szóstą partię zabytków i starodruków zrabowanych podczas Potopu. Na ulicach Bukaresztu rumuńska policja przeprowadziła wielką akcję wyłapywania angielskich, niemieckich i francuskich żebraków. Nudy... Spojrzałem na zegarek – pora spać.

*

Wszedłem w bramę kamienicy Korniaktów. Niewielki, gustowny szyld, podświetlony halogenkiem, ciężkie drzwi, chyba jeszcze siedemnastowieczne, stały gościnnie uchylone. Zszedłem po wąskich ceglanych schodach do traktierni, ukrytej w głębokiej piwnicy.

Pierwsza salka wypełniona była dzikim tłumem studentów. Wypatrzyłem w kącie kamienny portal, przejście do dalszych pomieszczeń. Ruszyłem w jego stronę, gdy nieoczekiwanie w ucho wpadł mi fragment toczącej się przy stole dyskusji.

– ...dlatego uważam, że przesunięcie zachodniej granicy i oparcie jej na Odrze i Nysie Łużyckiej było fatalnym błędem – perorował jakiś chłopak w studenckiej czapce. – Jeśli już chcieliśmy zająć te tereny, należało konsekwentnie wysiedlić wszystkich Niemców lub nie osiedlać tam Polaków i Żydów. Mozaika etniczna niby przyczyniła się do repolonizacji tej ziemi, ale przez ostatnie dwadzieścia lat ekstremiści z Werwolfu zabili przeszło dwa tysiące naszych, osadników i autochtonów...

– Grubszym błędem było przyznanie Niemcom pełnej niepodległości – odezwał się jego towarzysz. – Zaraz skoczą nam do gardeł. W Rzeszy żyje sto milionów Niemców. Po tym, jak wstrzymaliśmy im fundusze strukturalne, bezrobocie sięgnęło tam trzydziestu pięciu procent, tylko patrzeć nowego Hitlera...

– Dolicz jeszcze dziesięć milionów na ziemiach odzyskanych – odezwał się pierwszy. – I z pięć milionów gastarbeiterów. To potencjalna piąta kolumna.

– A nas jest raptem sześćdziesiąt pięć milionów. Nigdy w historii nie mieli takiej przewagi liczebnej. A nie zapominajmy o ukraińskich ekstremistach tu, we Lwowie, białoruskich snajperach w Mińsku, na Litwie jest już niemal regularna partyzantka... Polska pali się na wszystkich krawędziach. Dziś okazaliśmy fatalną słabość wobec Rzeszy, jutro ten świr, generał Pawluk, zrobi powstanie i oderwie Ukrainę.

– Nie taki z niego wariat – zaoponował ktoś siedzący za filarem. – Pomysł z przerabianiem taksówek na pojazdy bojowe jest genialny... Zresztą ma tego już ponoć kilkadziesiąt tysięcy, a na razie grzecznie powtarza jak mantrę, że jest naszym sojusznikiem i chciałby tylko rozszerzenia autonomii.

– Gdybyśmy nie mieli atomówek, to te jego taksówki już by jeździły po ulicach Lwowa. A co będzie, jak Szwaby skopiują jego pomysł?

– Są zdemilitaryzowani...

– Po pierwszej światowej też byli. A produkcję takich wyrzutni łatwo ukryć. Nasze szczęście, że brak im przemysłu samochodowego, bo...

Miałem ochotę jeszcze przez chwilę posłuchać, ale w przejściu prowadzącym do drugiej piwnicy stanęła Magda. Pomachała mi. Wyjąłem zza pleców bukiet i ruszyłem w jej stronę.

Drugie pomieszczenie było niemal identycznej wielkości. Ściany wymurowane z wapiennych okrzesków i grubej, szesnastowiecznej cegły, ciężkie, łukowate sklepienia, posadzka wyłożona kamieniem, solidne dębowe stoły i ławy, poczerniałe ze starości... Gości nie było dużo, ot, kilkanaście osób.

– Wsioho najkraszczoho. – Z uśmiechem podałem jej kwiaty.

– Szad szenorhagal em – odpowiedziała po ormiańsku, nadstawiając policzek.

Pocałowałem ją.

– To moi przyjaciele, głównie z klasy. – Przedstawiła mi po kolei wszystkich, ale oczywiście imiona natychmiast dokumentnie mi się poplątały. Siedliśmy za stołem, zaraz też wniesiono dla mnie kufel zimnego piwa. Popatrzyłem z niepokojem.

– Spokojnie. – Ścisnęła moją dłoń. – Jesteśmy u mnie w domu. Zresztą nawet gdyby wpadła policja, koncesji na wyszynk nam nie zabiorą. Jan Kazimierz nadał mojej rodzinie wieczyste prawo produkcji i handlu alkoholem, a nasza władza szanuje stare przywileje...

Pokręciłem z uznaniem głową. Piwo było bardzo dobre, jasne i lekkie, pszeniczne chyba. Miało nie więcej niż trzy procent alkoholu.

– Pawluk to nazwisko ostatnio dość głośne... – zauważyła śliczna brunetka.

Jak miała na imię? A tak, Gosia.

– Generał Ihor Pawluk jest moim wujkiem. – Nie widziałem powodów, żeby to ukrywać. – Ale nie przyjechałem tu na przeszpiegi – zażartowałem.

Odprężyli się.

– Sporo pisano w brukowcach na temat tej jego cudownej broni. Naprawdę chce zrobić czołgi z taksówek? – zainteresował się Marek.

– Skąd! – zaprotestowałem. – Żadne czołgi. To tylko nieco unowocześnione jednoosobowe samochody terenowe. Dozbrojone tak, by sprawdziły się na nowoczesnym polu walki. Ostatecznie nasze korpusy ekspedycyjne wspierają Polskę w kilku konfliktach jednocześnie...

– Niewiele napisali o parametrach technicznych – mruknął Sławek. – Widziałeś te pojazdy na oczy?

– Owszem.

– Jak z szybkostrzelnością? – zapytał.

– Wersja podstawowa, automatyczna, odpala dziesięć pocisków rakietowych na minutę, zestaw podwójny dwukrotnie więcej. Są problemy z celnością, ale nasze laboratoria już nad tym pracują. W standardowym samochodzie osobowym, po wyrzuceniu tylnych siedzeń oraz przedniego fotela pasażera, mieści się dodatkowy zbiornik paliwa o objętości stu sześćdziesięciu litrów oraz czterdzieści rakiet – wyjaśniłem. – Ich podawanie na wyrzutnię jest zautomatyzowane. Można też dopiąć od tyłu zwykłą przyczepkę z dwoma zapasowymi stelażami pocisków. Tak więc, zakładając minimalną celność dwudziestu pięciu procent, możemy wyeliminować na przykład trzydzieści czołgów... Oczywiście teoretycznie. Jedną rakietą ciężko jest zniszczyć czołg, a nasze pojazdy można podziurawić z karabinu. Dywizji pancernej musielibyśmy przeciwstawić pięć, może osiem samochodów, co oznacza poważne straty w ludziach. Jednak w przypadku długotrwałej wojny na wyniszczenie będziemy górą. Budowa czołgu trwa długo, pochłania masę części. Potem smary, części zamienne... Układ jezdny trzeba co jakiś czas poddać generalnemu remontowi. My możemy od biedy uzbroić zwykłe samochody. A mamy ich z piętnaście milionów. Nastawiamy się na masową produkcję i raczej wymianę niż remonty.

Zagryźli wargi, zastanawiając się nad moją wypowiedzią.

– A jaki jest zasięg operacyjny takiego pojazdu? – zapytał wreszcie Marek.

– W przypadku wozów terenowych, przy zużyciu średnio ośmiu litrów ropy na sto kilometrów, jest w stanie przejechać bez tankowania dwa tysiące kilometrów, choć uwzględniając współczynniki manewrowności, jego optymalny zasięg spada o jedną czwartą. Działając w grupie, nasza „taksówka” może zniszczyć do trzydziestu celów na szlaku bojowym, liczącym półtora tysiąca kilometrów. Potem oddział trzeba zaopatrzyć w paliwo i amunicję, na przykład drogą powietrzną. Może to być nieco kłopotliwe, bowiem takie pojazdy, poruszając się na przykład po autostradach, wyczerpią zapas paliwa już po piętnastu, dwudziestu godzinach jazdy... Jeśli jednak na przyczepkę wrzucimy dwa dodatkowe zbiorniki, po sto sześćdziesiąt litrów...

– To dojedziecie do Chin – mruknęła Gosia. – Chyba że wolicie Hiszpanię. Z Kijowa do Warszawy w ile? Cztery godziny?

– Oj, tam. – Machnąłem ręką. – Jesteście sojusznikami od pół wieku, więc powinniście się cieszyć ze wzrostu naszego potencjału obronnego... Znacie tego świra cara Włodzimierza. Całkiem zerwał się wam z łańcucha. Rosja łyknęła Chiny i Koreę. Granice zachodnie z czasów carycy Katarzyny śnią mu się pewnie po nocach...

– Po trzecim wylewie nie bardzo jest w stanie kierować państwem – zauważyła Magda.

– Ale jego wnuk Grigorij, po tatusiu Hohenzollern... Dość o polityce, solenizantka wygląda na znudzoną. Porozmawiajmy lepiej o czymś wzniosłym – zaproponowałem.

– Może o fizyce lotu szybszego niż światło? – rzucił Witek. Wszyscy parsknęli śmiechem.

– Twojemu wujkowi nic nie wyjdzie z tych taksówek – powiedział do mnie Piotrek na boku. – W razie czego wyślemy bombowce strategiczne. Bomby napalmowe...

– A po co je wysyłać? – Udałem zdziwienie. – Przecież jesteśmy sojusznikami – podkreśliłem z mocą.

Rozmowa potoczyła się w innym kierunku. Uśmiechnąłem się pod nosem. Wyślecie swoje bombowce, jasne... Wujek pokazał mi jako ciekawostkę „szerszenia”. Urządzenie wielkości muchy, wykonane z piekielnie twardych węglików spiekanych. Dziecinnie proste – kadłub, skrzydełka, silniczek na czerwoną rtęć. Po uruchomieniu sygnałem radiowym leci do góry, osiąga pułap około piętnastu kilometrów i zaczyna opadać ku ziemi. W samolocie lecącym z szybkością dźwięku zderzenie z „szerszeniem” wyrwie dziurę. Polskie odrzutowe bombowce strategiczne lub rakiety balistyczne z głowicami atomowymi po wpadnięciu w chmurę „owadów” zamienią się w wielkie sita. Problemem była tylko ilość. Aby skutecznie zatrzymać polską inwazję, potrzebowaliśmy setek milionów sztuk.

A było jeszcze jakieś draństwo o kryptonimie „babie lato”, nitki z włókna węglowego o średnicy jednego mikrona i długości kilkunastu kilometrów. Jedna taka utrzymywała ciężar kilkuset kilo. Tylko nie bardzo wiedziałem, na jakiej zasadzie to ma działać. Może przeciw helikopterom? A w naszym arsenale z pewnością było jeszcze sporo niespodzianek, przecież wujek nie pokazał mi wszystkiego.

– Słyszeliście, że w naszym skansenie mają kręcić „Wilcze gniazdo” według książki Komudy? – rzuciła nowy temat Gosia.

– Cholerni koniunkturaliści – parsknęła śliczna blondynka z wystającymi kośćmi policzkowymi. Chyba miała na imię Dorota. – Bez przerwy te lektury szkolne ekranizują. Tylko na pieniądzach im zależy, a kinematografia podupada.

– Fakt – mruknął Paweł. – Mogliby część zysków ze sprzedaży naszych seriali do Brazylii i Wenezueli przeznaczyć na nakręcenie czegoś naprawdę wybitnego. A nie tej sieczki, którą wciskamy Amerykanom.

– „Wilcze gniazdo” będzie reżyserował Staszek Mąderek. – Brunetka broniła swojego zdania. – To może być niezły film.

– Kto?! – zdumiała się solenizantka. – To my czekamy na trzecią część „Gwiazd w czerni”, a on się na drobne przy chałturze rozmienia?

– A u was ponoć robią „Ogniem i mieczem”? – Paweł popatrzył na mnie nad stołem. – W gazetach pisano, że Ukrfilm zwerbował naszych aktorów za jakieś nieprawdopodobne pieniądze.

Uśmiechnąłem się skromnie.

– No fakt, trzeba było grubej mamony, żeby przełamać ich opory. Ale musieliśmy mieć dokładnie tych samych, żeby nasza wersja była w pełni kompatybilna. Zawsze taniej kupić niewykorzystaną kliszę oraz prawa i przemontować sceny, niż kręcić od zera.

– A co wam się w filmie nie podobało? – zdziwił się Maciek.

– Wasza wersja wydarzeń nie do końca odpowiadała oczekiwaniom ukraińskiego widza – wyjaśniłem. – Sienkiewicz nas chyba nie lubił... Zresztą planujemy poprawić tylko kilka scen ze środka, no i zakończenie. Wolelibyśmy, żeby było bardziej optymistyczne.

– Przecież dobrze się kończyło? – Olga uniosła brwi. – Skrzetuski spotkał się z Heleną, nawet Bohun żywy wyszedł...

– No więc u nas Helena odjedzie z Bohunem, tak przynajmniej słyszałem. – Błysnąłem zębami. – Skrzetuski ocaleje, tylko trochę go na odchodnym konkurent szabelką sponiewiera...

Wszyscy parsknęli śmiechem. Na stół wjechały kolejne kufle z piwem i pięknie przyrumieniona golonka. Zapach zniewalał, kręcił w nosie. Ale piwa tym razem nie tknąłem – musiałem być za godzinę idealnie trzeźwy. Napiłem się za to kwasu.

Było bardzo przyjemnie. Dobrze mieć szesnaście lat we Lwowie... A jednak nie mogłem tak do końca pozbyć się uczucia niesmaku do samego siebie. Przyjęli mnie do swojego grona od razu, zaufali, a ja... A ja mam na dachu jednej z kamienic rakietę. Od hołoty z talibanu różnię się tylko tym, że nikogo nie planuję zabić. Mordowanie w imieniu ojczyzny oddałem w ręce fachowców. Może już za kilka dni Lwów stanie się miastem frontowym. Kto wie, może nawet nasza armia przejściowo zdoła go zająć. Nie miałem wątpliwości. Ci wszyscy siedzący wokół chwycą za broń, jak ich rówieśnicy wtedy, w 1918. A jeśli znajdziemy się po dwu stronach barykady? Gadali wesoło, przekrzykując się nawzajem, gdy pożegnałem się i ruszyłem na kwaterę. Idąc pokrytymi rosą uliczkami, daremnie usiłowałem otrząsnąć się z przygnębienia i poczucia nadciągającej zagłady...

Przesyłka od wujka nieco mnie zaskoczyła. Rozprułem kopertę i gwizdnąłem cicho. Dwa bilety na jutrzejszą premierę „Buranu”. List był krótki i lakoniczny.

Dostałem od polskiego ambasadora – pisał wujek. – Ale szczerze powiedziawszy, nie mam ochoty tłuc się godzinę pociągiem z Kijowa do Lwowa, więc pomyślałem, że Tobie się bardziej przydadzą.

Przydadzą? No pewnie, od dawna chciałem zobaczyć tę sztukę. Nagle zamarłem, a gdyby tak... Miałem dwa bilety, mogłem zaprosić Magdę. Zgodzi się czy nie? Sięgnąłem po telefon.

2586 kroków

Подняться наверх