Читать книгу Homo bimbrownikus - Andrzej Pilipiuk - Страница 7
Cyrograf
ОглавлениеNad Starym Majdanem zapadał ciepły letni zmierzch. W powietrzu unosiła się cudowna woń rozgrzanego zacieru i płonących pod kotłem sosnowych polan.
– Wiesz, tak czasem myślę... – Semen nalał sobie trochę samogonu – że chciałbym cofnąć się w czasie, tak ze dwieście lat. Albo i dalej nawet. Przeszłość może być bardzo ciekawa.
Jakub Wędrowycz oderwał wzrok od chłodnicy i automatycznym ruchem wymienił pełną szklankę na pustą, nie tracąc przy tym ani kropli bimbru.
– Byłem tam kiedyś, nie podobało mi się – mruknął. – Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Zresztą czego szukać w tamtych epokach? Chyba tylko guza. Toż tam cywilizacja stoi na bardzo niskim poziomie.
– Ale ciekawie by było spotkać swoich przodków, na przykład żyjących czterysta lat temu...
– E tam. – Egzorcysta machnął ręką, a następnie dorzucił drewek do paleniska. – Z pewnością byli tacy sami jak my, banda degeneratów, warchołów i moczymordów. A i bimber robili identyczny.
– Skąd wiesz?
– Przecież to nasza rodzinna receptura. – Wzruszył ramionami i kopnął czubkiem buta beczkę z zacierem. – No to pewnie oni wymyślili. A może i potem technologia ulepszana była, więc tym bardziej nie ma po co...
– Coś z racji w tym jest... Ale czterysta lat temu na pewno nie było takiego bimbru jak ten.
– A to czemu?
– Toż kartofli jeszcze nie było w Polsce.
– A, co prawda, to prawda. Ale pszenica rosła. I owoce też. Wiesz, Semen, ja tam średniowiecza ciekaw nie jestem. Nudne czasy. Żyli sobie, na krucjaty z rycerzami chodzili, i pod Grunwald, obdzierać krzyżackie trupy z płaszczy i sakiewek. Niech im ziemia lekką będzie. A jak będą mieli do mnie jakiś interes, to się sami zgłoszą.
Kozak w zadumie polał sobie jeszcze.
– A i potem nie lepiej bywało – ciągnął Jakub. – Chodzili szlachcice z szablami i rżnęli się nimi po knajpach o byle gówno. Chłopom źle się żyło. Pańszczyznę odrabiali, dziedzicom świnie podkładali, samogon pijali tylko w karczmie u Żyda.
– Ale za cara i tak było najlepiej – stwierdził Korczaszko. – Wódka dobrze smakowała, buty mocniejsze robili. I alfabet mieliśmy prosty, nie męczył się człowiek przy czytaniu.
– No fakt, może nie wszystko dawniej takie złe było. – Jakub przypomniał sobie dziadkową machorkę i te gruzińskie wina, których już ze siedemdziesiąt lat w sklepie nie widywał. – Jednak w poprzednich epokach zdziczenie panowało okrutne. Jakby ludzie dopiero co z drzewa zleźli.
– No, no, tylko bez teorii Darwina! – huknął Semen, odruchowo łapiąc za rękojeść szaszki.
– A fakt, zlikwidowana ma być – Jakub przypomniał sobie, jak kilka dni temu w knajpie obejrzał wywiad z ministrem od edukacji. – I dobrze, kto to widział, żeby człowiek pochodził od małpy. No, chyba że Bardaki. – Zadumał się na moment. – Ale tak mi się widzi, że nawet oni to od tych neandertalców z Dębinki się wywodzą. Czyli pierdolił ten Darwin głupoty. Zresztą za komuny zaczęli o tym w szkołach uczyć, to najwyższa pora oświatę zdekomunizować.
– Najwyższa pora zrehabilitować Lamarcka! – pieklił się Semen. – Gdy byłem młody...
Wędrowycz nie słyszał nigdy o teorii Lamarcka, więc wzruszył tylko ramionami i polał mu na uspokojenie.
– A tak wracając do meritumu – mruknął – muszę kiedyś sprawdzić, jak to było z tymi dinozaurami i czy się bydlaki nadają na zagrychę. – Pogładził kolbę samopału tkwiącego za paskiem.
– To może polecimy? – zapalił się Semen. – Przemierzymy otchłanie czasu i przestrzeni, przeżyjemy fantastyczne przygody, kto wie, może poznamy jakichś fajnych kolesi, co tłukli Szwedów, albo starodawne dupcie poderwiemy.
– Teraz niby mamy skakać? – Jakub spojrzał na niego zaskoczony. – Tak na łapu-capu?
– A masz coś pilnego do roboty? Destylacja się już kończy. Zresztą możemy wrócić nawet wcześniej, niż polecieliśmy. A ło! – Kozak wskazał ręką za okno. – Widzisz, już jesteśmy.
Faktycznie, dwa typki, z gęby znajome, niechlujnie odziane, identyczne jak oni, stały na podwórzu.
– Wróciliśmy znaczy – Jakub też to zauważył. – No to po cholerę teraz lecieć? Co to za przygoda, jak wiesz, że szczęśliwie wrócisz do domu?
Pokazał samemu sobie „międzynarodowy gest pokoju”. Tamten Wędrowycz tylko splunął w odpowiedzi.
– No fakt, adrenaliny trochę zabraknie... Ale pozwiedzamy sobie – nudził Semen.
– Jak ty taki turysta, to w Zamościu jest muzeum, a bilet na pekaes najwyżej dychę kosztuje!
– A jak nie polecimy, to czterech nas będzie?
– No, może i tak. I co z tego?
– Na czterech to flaszka szybciej wyjdzie.
Egzorcysta zamarł. Ten argument posiadał swój ciężar gatunkowy. Dlaczego sam o tym nie pomyślał?
– A, pal diabli, jak się tak upierasz, to sobie skoczymy parę latek w tył – burknął.
– Się pospieszcie! – doradził Wędrowycz stojący na podwórzu. – Bo fajną bitkę w knajpie możecie przegapić.
– Dobra, dobra. Niby mało w życiu karczemnych burd widzieliśmy? – ględził egzorcysta. – Ale jak mus, to mus.
Wyjął ze skrzyni magiczne zwierciadło, popluł na szkło, przetarł rękawem. Ustawił na stole tak, aby ich odbijało, coś wymamrotał i polecieli.
Czyś parobkiem jest, czy klechą,
Na gałęzi cię obwieszą.
Czyś pobożnym, czy niecnotą,
W gnojowicy wnet utopią.
Lwów, 1603
Samiłło Niemirycz obudził się jak zwykle na kacu. Łeb bolał go upiornie, znacznie gorzej niż po pamiętnej wyprawie na Sicz. Uchylił powieki. Nad sobą zobaczył nieheblowane dechy. Dłuższą chwilę zbierał myśli, zanim zrozumiał, że leży pod stołem. Z wysiłkiem przetoczył głowę w bok. Sądząc po znajomych rzeźbieniach na nogach krzesła, najprawdopodobniej znajdował się w swojej kamienicy.
Odetchnął z ulgą, rozsiewając wokół woń przetrawionego wina. Zupełnie nie pamiętał, co robił poprzedniego dnia wieczorem. Dźwignął się z trudem, ale nogi coś nie chciały słuchać. Zatoczył się i tylko oparcie o ścianę uchroniło go przed upadkiem.
– Pańko! – wychrypiał.
Niewysoki, płowowłosy pacholik, mogący sobie liczyć nie więcej niż piętnaście wiosen, pojawił się jak spod ziemi.
– Tak, panie? – Służący zamiótł papachą podłogę.
– Tego, no... – Niemirycz nadal nie mógł zebrać myśli.
Poskrobał się po czaszce, a potem stuknął palcami w skroń, usiłując przypomnieć sobie odpowiedni wyraz.
– Klina – podpowiedział sługa.
– Klina! – westchnął Samiłło z ulgą. – A potem, no...
– Bania nagrzana, kąpiel przygotowana. Ubranie zaraz wezmę do prania. Marynę wezwać, żeby waszmościowi towarzystwa w balii dotrzymała? Choć pewnie nie przyjdzie, mówiła ostatnio, że talara za usługi jej winniście.
– Nie... Nie dzisiaj. Słabym coś – znalazł wybieg. – A może chorym... Węgrzyn nie posłużył czy ki diabeł... W kiszkach rwie, jakbym się struł. Co to było wczoraj?
– Napiliście się, panie, z kompanami, lataliście z szablą po dachu, rzucaliście księgami przez okno i wreszcie zmordowani tym wszystkim legliście na posadzce...
– Ach, tak – udał, że sobie przypomina. – Długośmy przy stole siedzieli?
Nie bardzo wiedział, jak inaczej obliczyć straty w zasobach wina. Miał tylko nadzieję, że coś jednak zostało.
– Przed świtem dopiero skończyły się węgrzyn i gorzałka, toście poklęli i legli. Oni jeszcze śpią. A Jersillo znowu po pijanemu nieprzystojne propozycje mi składał...
– Hmm, tak. Ma on takie... Wykastrujem go wieczorem... A, wciórności! Dawaj likarstwo, potem się zastanowimy, co by tu robić w ten pogodny wtorkowy ranek.
– Panie...
– Czego znowu?
– Ranek był dawno. Słońce ku zachodowi się skłania... A i środa dzisiaj, wtorek był wczoraj.
– Tedy budź tych zawszonych opojów i obiad podawaj żywo, bom głodny!
Przy kontuszu srebrna spinka?
Wykończy cię ta rodzinka.
Masz na nogach buty nowe?
Odpiłują twoją głowę.
Huknęło, błysnęło i obaj starcy runęli jak podcięci. Ziemia wyjechała im spod nóg.
– Ty, czego nas tak sponiewierało? – Semen pierwszy dźwignął się z gleby i otrzepał mundur.
– Bo ziemia się obraca, no nie? – Wędrowycz wzruszył ramionami. – Z jadącej fury nigdy nie skakałeś? To tak samo.
– A gdzie tak właściwie jesteśmy?
– W przeszłości, tak jak chciałeś.
– Nie, no czekaj, tyle to i ja się domyśliłem. Biega mi o to, w jakiej przeszłości.
– No – Jakub rozejrzał się wokoło – znaczy się chyba nie w tej z dinozaurami ani nie w tej z mamutami, bo wtedy był tu lodowiec chyba... To taka niezbyt głęboka historia. Średniowiecze może albo coś w tym guście. Ten drugi ja mówił coś o knajpie. Znaczy się jest tu już jakaś cywilizacja.
– Miała być carska Rosja!
– To czegoś, bałwanie, nie powiedział?
– Dobra, nieważne. A gdzie jesteśmy?
– Co? Czy ci się od skoku w czasie mózg poprzestawiał? – Jakub spojrzał na kumpla zaskoczony. – Toż już o to pytałeś chwilę temu. Zapomniałeś?
– Chodziło mi o to, w jakiej okolicy.
– No tu, gdzie kiedyś stała moja chałupa. To znaczy gdzie w przyszłości stanie. – Egzorcysta poskrobał się po głowie. – Trudno to tak detaliczno wyjaśnić. Stary Majdan w każdym razie. To znaczy miejsce, gdzie będzie kiedyś Stary Majdan, bo go jeszcze najwyraźniej nie zasiedlili.
– No i wszystko jasne. A Wojsławice już są?
– Pewnie tak. A może i nie? Zależy, jak głęboko nas wbiło. Może dopiero Chełm założyli, albo i jeszcze wcześniej jesteśmy? Grody Czerwieńskie czy cóś. Nie ma co mielić ozorem po próżnicy, chodźmy, poszukamy tej cywilizacji, to sami ocenimy, który jest rok. Albo i ludzi się zapyta, powinni wiedzieć.
Przedzierając się przez krzaki, zeszli na dno „debry”.
– Więc mówisz, że skacząc w przeszłość, nie wybierałeś epoki, tylko tak skoczyłeś na pałę? – marudził kozak.
– Dostosowałem się do wzorca energetycznego.
– A co to znaczy?
– Że trafiliśmy w odpowiedni czas i odpowiednie miejsce. No tak zupełnie łopatologicznie mam wyjaśniać? – westchnął Wędrowycz, widząc, że przyjaciel nie kapuje. – Tu nas wrzuciło, gdzie jesteśmy potrzebni – tłumaczył cierpliwie. – Mamy tu jakieś zadanie do wykonania.
– Zadanie – zafrasował się kozak.
– No. Przecież chciałeś mieć przygody – zirytował się Jakub. – To przeniosłem nas w miejsce, gdzie będą przygody. A i ludziom się do czegoś przydamy.
Masz przy siodle spyży worek?
Lepiej szybko zmów paciorek.
Wędrowycze ciągną drogą?
Święci Pańscy nie pomogą!
Nieco oprzytomniawszy w bani, Samiłło zszedł do sieni swej kamienicy. Stół zastawiony na trzy osoby już czekał. Kompani takoż. Po lewej na trzech poduszkach spoczywał jak kupka nieszczęścia karzeł, z racji rozmiarów pewnej części ciała zwany Ptaszkiem. Jego skośne chińskie oczy zmrużone były w wąskie szparki; gdy był na kacu, bardzo raziło go światło. Po prawej w rzeźbionym fotelu rozparł się wysoki Mulat o imieniu Jersillo. Wielkim, ostrym jak brzytwa majchrem dłubał sobie pod paznokciem.
– Co na śniadanie? – zapytał kozak.
– Chleb i maślanka – zameldował sługa. – W spiżarce pustki, nie było pieniędzy na nic więcej. A ja w poniedziałek odchodzę, siedem złotych już mi wisicie.
– Zastawię wilczą szubę, to ci zapłacę.
– Szuba już dawno sprzedana Żydom.
Samiłło siadł u szczytu stołu.
– Mości panowie – wychrypiał i zaraz przezornie zwilżył gardło maślanką – zawodzi mnie pamięć. Wyimaginujcie sobie, że nijak nie mogę dojść, co uradziliśmy w czasie wczorajszej...
– Przedwczorajszej – podpowiedział mu pacholik, wnosząc półmisek z pięcioma listkami przywiędłej kapusty.
– ...przedwczorajszej dysputy...
– Radziliśmy o tym, że nie ma pieniędzy i znikąd ich nie widać, tedy musimy pospiesznie wymyślić jakieś wredne, a przy tym dochodowe łajdactwo – powiedział Chińczyk.
– Uhum – mruknął sponiewierany przybysz z Afryki. – Ja postulat uczyniłem, aby znowu porwać burmistrza i zażądać okupu, a tyś radził złupić poselstwo weneckie. Nie mogąc dojść do porozumienia, osuszyliśmy tuzin butli małmazji. Jednakowoż...
Dziwny dźwięk przerwał uczoną rozmowę.
– Co to za hałas? – zdumiał się Niemirycz.
– Jakby ktoś walił pięścią w drewno – rozważał Ptaszek.
– Ktoś puka do pańskiej bramy – oznajmił Pańko.
– To niemożliwe. – Gospodarz pokręcił głową. – Czy ktoś w tym mieście jest na tyle nierozgarnięty, że po prostu zapukałby do moich drzwi?
Jego dwaj kompani roześmiali się. Ponury rechot długo odbijał się echem o wysokie sklepienie sieni.
– Z drugiej strony może to jakiś cudzoziemiec albo przybysz z krain, do których nie dotarła jeszcze moja sława. – Watażka opanował się. – Może i sakiewkę będzie miał przy sobie?
– To się chyba nie godzi tak pod własnym dachem gościa rabować – zaprotestował Pańko. – Z drugiej strony nie wiem, czy można powiedzieć, że to własny dach, skoro hipoteka kamienicy od dawna w rękach Mojżesza.
– Pomyślimy później. Prosić!
Sługa wyjrzał przez judasza, a potem otworzył bramę. W progu stał starszy wiekiem mężczyzna, odziany w nieco sponiewierany granatowy żupan. Przy boku miał szablę.
– Wszelki duch! – Samiłło zidentyfikował gościa. – Toż to przecie stary Iwaszko, sługa stryja mego, Pawła. Witaj, gościu, w moich skromnych progach i siadaj z nami do stołu.
– Witaj, Samuelu. – Stary spojrzał na mocno postne potrawy i uśmiechnął się pod wąsem.
Wredny i ironiczny miał uśmiech.
– Pańko! – Watażka skinął na sługę. – Weź dukata z rezerwy, no wiesz, z tych pieniędzy przeznaczonych na wykupienie hipoteki od lichwiarzy, i skocz no na rynek...
– Panie, dwie niedziele temu ratę Żydom płaciliśmy.
– Coś zostało?
– Tak, jeszcze osiem złotych mamy im dołożyć, bo za mało przynieśliśmy.
– Pytam, czy w skarbonie coś zostało?
– Nic a nic, panie.
Tymczasem Iwaszko siadł na przeciwnym końcu stołu niż gospodarz. Obrzucił niechętnym spojrzeniem karła, potem równie niechętnym Mulata. Konfratrzy bratanka jego pana nie przypadli mu jakoś do gustu.
Wredne gęby mieli. A i charakter, sądząc z pieśni śpiewanych po knajpach, równie paskudny.
– Cóż cię sprowadza, przyjacielu? – Niemirycz nalał gościowi do kielicha zalewy z kiszonych ogórków.
Nic innego w domu nie mieli.
– Wasz stryj umiera – oświadczył Maciej.
– Niech mu ziemia lekką będzie. – Samiłło udał, że ociera łzę. – Spadek zostawi?
– Zostawi – westchnął stary sługa. – Nawet wam to wszystko zapisał. Kamienicę w Lublinie, dwa tysiące dukatów gotówką, sklep pełen beczek najprzedniejszego półtoraka...
Ptaszek i Jersillo odetchnęli z ulgą.
– Kochany stryjaszek. – Tym razem Niemirycz poczuł, że chyba naprawdę się wzruszył.
– Ale jest jeden warunek! – Stary uderzył pięścią w stół. – Jak zapewne wiecie, stryj wasz parał się przez lat dwadzieścia szlachetną sztuką alchemiczną.
– Zawsze podziwiałem i szanowałem jego ogromną wiedzę. – Samiłło skłonił głowę.
Do tej pory nie mógł zapomnieć tego cudownego transu, w który zapadł po skosztowaniu stryjkowych dekoktów.
– Nikt nie wie o tym, że aby lepiej sztukę transmutacji metali opanować, stryj twój z diabłem spisał krwią własną cyrograf – powiedział przybysz, zniżywszy głos.
– Znaczy się zapisał duszę piekłu...
– Cicho! Bo w złą godzinę wymówisz! Sprawa jest poważna i na wasze ręce spada, bowiem zapis testamentowy mówi wyraźnie, że dobra odziedziczysz tylko i wyłącznie pod warunkiem, że cyrograf odzyskasz, tym samym wybawiając krewniaka od mąk piekielnych.
– Rezygnuję – westchnął watażka. – Żal tego dobra, ale z diabłem się wadzić rzecz to niebezpieczna.
– Dodam jeszcze, że w skład majętności wchodzą tajne udziały w dwu zamtuzach. Łącznie blisko trzy tuziny murew tam siedzi... A może leży raczej? – dodał po namyśle Iwaszko.
Przez Niemirycza przebiegł jakby prąd. Nie znał stryja od tej strony. Udziały, i to w dwu... I poswaźbnić będzie można za bezdurno, i pieniądz konkretny wpadnie.
– Pańko! Konia siodłaj!
– Ależ, panie...
– Rób, co mówię, szkoda każdej chwili. Ruszamy do Lublina. Trza mego kochanego stryja za wszelką cenę ratować!
– Panie...
– Czego znowu, durniu? – Samuel zaczął się wkurzać.
– Koń zeszłej niedzieli sprzedany, a i siodło od dawna zastawione...
Iwaszko bez słowa rzucił na stół kilka talarów.
Zamiast szabli widły noszą,
Nimi ciebie wypatroszą.
Kiszki z brzuchów wywlekają
I na kijek nawijają.
Obaj starcy wyszli z lasu na ugory.
– Wot te na. – Semen zatrzymał się w pół kroku.
Przed nimi stało co najmniej czterdzieści pali. Ciała rozłożyły się już dawno. Większość kości pospadała na ziemię, tylko nieliczne zwłoki trzymały się jeszcze kupy.
– U la, la – mruknął Jakub. – Cóż za brak poszanowania dla ludzkich szczątków! Po prostu grzech! Jak już odwalili kitę, to można ich było pościągać i zakopać. Albo chociaż kościotrupy pochować. Albo choć zwalić na jedną kupkę...
– Co to za czasy parszywe? – biadał kozak.
– Zdziczenie takie, pewnikiem średniowiecze jeszcze, bo jakby później, tobyśmy słyszeli o tym, no nie? Pamięć ludzka zaciera się powoli. Gdyby dziedzic tak chłopów wykończył, to jeszcze by ludzie o tym gadali po knajpach. A potem chłopi by się dziedzicowi tak odwdzięczyli, że w książkach by napisano.
– Może i napisano. – Semen wzruszył ramionami. – Tylko myśmy nie czytali.
– No fakt. Ja tam czytać nie umiem. To znaczy umiem, ale nie lubię – Jakub poprawił się szybko.
– Ty, to byli Tatarzy! – rzucił odkrywczo kozak.
– Skąd wiesz? – zdziwił się egzorcysta. – Jak poznałeś? Toż gęby już żaden nie ma.
– Tam, zobacz, czapka została, widziałem takie, jak pacyfikowaliśmy rewolucję na Krymie.
– Z Krymu przyleźli, znaczy się Ruskie albo Ukraińcy?
– Chanat krymski. Przyszli tu całą ordą i widać dostali wycisk od miejscowych – wyjaśnił Semen.
– No, to możliwie – zgodził się Jakub. – Dziadek coś o tym wspominał. Idziemy dalej, Wojsławice już niedaleko.
Niebawem wyszli na ulicę Krasnostawską. Prezentowała się niezbyt okazale. Na pagórku stała drewniana cerkiewka, poniżej kilka chałup. Mieszkańcy, ubogo odziani, bosi lub w łapciach, spędzali właśnie chude krowiny z pastwiska.
– Średniowiecze to to nie jest – zawyrokował Jakub.
– Skąd wiesz?
– Bo rycerzy i księżniczek nie ma. Chociaż kto wie, może na zamku siedzą? – Przysłaniając oczy dłonią, popatrzył na wieżę górującą nad okolicą.
– A co by robili rycerze w takiej zabitej dechami dziurze? – rzekł kwaśno kozak. – No nic. Co dalej? Napijemy się miejscowego samogonu i wracamy do siebie? – Widok wsi sprzed lat bardzo go rozczarował.
– Chciałeś pozwiedzać i już cię ciągnie z powrotem do naszej epoki? – prychnął Wędrowycz. – To po cholerę moc marnowałem?
Znajdą łyżkę, to z ochotą
Wyłupują panu oko.
Wezmą nożyk i do garnca
Zaraz wrzucą twoje jajca.
Samiłło wkroczył do izby stryja. Stary Paweł Niemirowski spoczywał w łożu. Twarz mu obrzękła, ciało pokrywały wrzody. Trudno było ocenić, czy to syfilis go pożerał, czy może zatruł się własnymi alchemicznymi dekoktami.
– Stryju ukochany, oto przybyłem na twe wezwanie. – Niemirycz uśmiechnął się szeroko.
– Aha. – Chory spojrzał półprzytomnie. – Nareszcie. Nie spieszyłeś się, huncwocie...
– Co koń wyskoczy pędziłem całą drogę. Dobrze, że Iwaszko miał pieniądze, zabraliśmy się z pocztą...
– Milcz i słuchaj! – Starzec dźwignął się do pozycji półleżącej. – Chciwe bydlę z ciebie i czarna owca kalająca dobre imię rodziny. Ale i po prawdzie twoja chciwość i warcholski charakter to jedyna dla mnie nadzieja. Zadanie jest proste. Spisałem cyrograf. Masz go odebrać diabłu i spalić. Rozumiesz?
– Co mam nie rozumieć – mruknął bratanek. – Tylko jak tego dokonać?
– Diabeł musi pokazać mi cyrograf tuż przed śmiercią. Wtedy jest jedyna okazja, aby go odebrać.
– Odebrać... Siłą znaczy?
– A niby jak, matołku? Przecież po dobroci nie odda. Zamalujesz go przez łeb szablą i tyle.
– Z szablą na diabła? Trudna sprawa.
– Ty zasmarkańcu! W knajpach latami całymi słuchałem o tym, jak wielki warchoł Niemirycz grasuje po Rusi. Opowiadają o tobie, żeś sędziego w wygódce utopił, burmistrza porwał, powstanie Kozaków na Siczy wzniecił, kata obwiesił podczas własnej egzekucji, poselstwo mołdawskie...
– Ludzie plotą co im ślina na język przyniesie – bąknął bratanek. – A co do szabli, kiepsko mi szło nią robić, to zastawiłem u lichwiarzy...
– Potrzebuję pomocy, wzywam w tym celu najwaleczniejszego członka rodu, a kto w moich drzwiach staje? Zwykły trzęsiportek! Won mi z domu i nie wracaj, majętności na klasztor przeznaczę, może mnisi choć modlitwą mi w mękach piekielnych ulżą!
– Stryjaszku ukochany! – Samiłło, padłszy na kolana, zaczął okrywać dłoń starca pocałunkami. – Nie turbuj się. Z diabłem wszystko załatwię, wszak ludzi najlepszych ze sobą wziąłem. Jeśli nawet sił miałoby mi w walce zbraknąć, wierni towarzysze mnie wesprą. Wszystko po twojej myśli zrobimy. Z biesem sprawa poważna, aleś po właściwego człowieka posłać kazał.
– Iwaszko! – starzec wezwał sługę.
– Tak, panie.
– Przygotuj komorę dla tych huncwotów. Mnie obiad podaj, a żywo. Może śmierć już nade mną, ale głodnym. I daj parę groszy tym gołodupcom, schleją się, to może coś wymyślą.
Czego szukasz w tej krainie?
Tutaj obcy szybko ginie.
Czego szukasz w tej gospodzie?
Dawnoś nie miał gwoździa w brodzie?
W knajpie przy rynku, naprzeciw trybunału koronnego, znalazła się zaciszna piwniczka. Samuel, Ptaszek i Jersillo zasiedli przy stole nad kielichami węgrzyna.
– Sprawa jest bardzo poważna. – Watażka upił długi łyk i spojrzał towarzyszom w oczy. – Nad testamentu wykonaniem juryści czuwają. Musimy ten cyrograf wydostać albo ze spadku nici. Wadzić się z diabłem rzecz to niebezpieczna. Czy macie jakieś pomysły?
– Jurystów cichcem zaciukać i spadek pochwycić – zasugerował Jersillo.
– Pismo diabelskie podrobić i stryjowi okazać jako cyrograf diabłu wydarty – zaproponował Ptaszek.
– Pomysł pierwszy jest niczego sobie – westchnął Samiłło. – Ale zabić jurystę tuż pod okiem trybunału koronnego rzecz to śliska. Cyrografu zaś podrobić się nie da. Na ludzkiej skórze jest spisany. No, to jeszcze by się dało zdobyć, aleć problem większy z tym, że pieczęci piekielnych nie zdołamy sfałszować. Diabła obić albo oszukać da się. Na Rusi kozacy tego dokonywali. Tylko nie wiem jak... Tu trzeba fachowca.
W tej chwili w przejściu do sąsiedniej piwnicy stanął ślepy bandurzysta, prowadzony przez bosego pacholika.
– Zacni panowie, za szklankę wina, grosz jaki i kawałek chleba pieśnią wesołą serca wasze uraduję – zaproponował.
Jersillo odruchowo sięgnął po nóż, ale Niemirycz powstrzymał go gestem.
– Jaką pieśń znasz, starcze? – zapytał.
– O tym, jak Wędrowycze z Wojsławic diabła poturbowali.
Zaskoczeni hultaje wymienili spojrzenia. Ptaszek zaraz podsunął przybyszowi krzesło, Jersillo nalał wina do kubka, a Samuel rzucił mu szóstaka, wygrzebanego z sakiewki od stryja. Ślepiec rozsiadł się wygodnie, brzdąknął w struny i zaczął snuć opowieść.
Godzinę później zamojskim traktem co koń wyskoczy pędzili trzej obwiesie. Za nimi, turkocząc na kamieniach, posuwała się dwukółka. Pańko bezlitośnie poganiał konia batem. Z tyłu skrzyni pod pledem brzęczały stalowe kajdany.
Mknęli do Wojsławic, by pochwycić starego Maćka Wędrowycza, człowieka, który ponoć dwa razy diabła oszwabił...
Pędzą wódkę i z ochotą
Wymienią ją na twe złoto.
Daj talara za kieliszek
Lub pod stołem szukaj kiszek.
Daj dukata, weź szklanicę
Lub sztachetą w potylicę!
Knajpę ulokowano nad stawem.
– Jak praktycznie – zauważył kozak. – Jakby komu głowę trza było ochłodzić, to woda jest pod ręką.
– Uhum – mruknął Jakub. – Nie mamy pieniędzy.
– Spokojna marchewka. – Jego przyjaciel wyłowił z kieszeni carską pięciorublówkę.
– Ty, to nie te czasy, tu jest gęba cara.
– To co? Międzynarodowa waluta zawsze jest ważna, w każdym kraju i w każdej epoce.
– No nie wiem, nie będzie chryi jakiejś? – zaniepokoił się egzorcysta. – Mogą nas obić, jak zobaczą, że to nie twarz ich króla, tylko jakiegoś gościa, co będzie panował może za trzysta lat...
– Zaufaj mi. Ten pieniądz to taki magiczny klucz, który otwiera każde drzwi.
Jakub przypomniał sobie, jak usiłował kiedyś otworzyć zamek magnetyczny przy pomocy kawałka taśmy video z filmem „Rambo”, ale zmilczał. Weszli do wnętrza. Spora sala tonęła w półmroku. Mętne szybki w oknach wpuszczały niewiele światła. Siedzący przy ławach chłopi popatrzyli na gości z lekkim zdziwieniem.
– Pewnie nigdy w życiu nie widzieli ortalionowego dresiku. – Jakub uśmiechnął się z wyższością, jaką daje cywilizowany wygląd. – Żydzie, miodu! – zawołał.
Drzwi prowadzące na zaplecze otwarły się ze zgrzytem.
– He? – Karczmarz był wielki jak szafa i bynajmniej nie wyglądał na przedstawiciela mniejszości.
W dodatku w owłosionej łapie trzymał wielgachny, ociekający świeżą posoką tasak.
– Chcemy się napić, dobry człowieku. Dużo i najlepszego, co masz – Semen uratował sytuację.
Mężczyzna obejrzał nieufnie złotą monetę, nadgryzł zębiskami i skinął głową.
– Tylko reszty nie mam wydać – burknął. – Poczekacie trzy dni, to może srebrem nazbieram.
– Postaw od nas tamtym – Jakub uznał, że nie zawadzi okazać trochę szacunku towarzystwu. – W końcu to moi przodkowie – mruknął pod nosem.
– Tak sądzisz? – Semen zlustrował obdartusów uważnym spojrzeniem. – Fakt, z gęby i manier podobni... Może się dosiądziemy?
– A po cholerę? – Jakub umościł się na zydlu koło okna. – Jak podobni do mnie, to sam wiesz, że obcych nie lubią.
– Ale ty jako ich potomek to jesteś swojak.
– Jak są do mnie podobni, to nie zdążymy się wytłumaczyć, bo wcześniej oberwiemy solidny łomot. A ja jakoś nie mam dziś ochoty.
– Łomot – zadumał się Semen, trąc kułak. – Coś już sobie o tym mówiliśmy przed podróżą... Może to ta przygoda, która na nas czeka w tej epoce?
– Ty nie bądź taki poszukiwacz.
– Nie moja wina, że od małego uwielbiam się po knajpach trzaskać...
Karczmarz przyniósł im duży dzban syconego półtoraka i dwa kubki. Trącili się w milczeniu i wypili.
Chłop potęgą jest i basta,
Choć od ziemi nie odrasta.
Choć pokurcze i kurduple,
Nogę każdy piłą utnie.
Las nadal był gęsty, ale porzucony przy drodze przetarty kosz i stłuczone garnki wprasowane kopytami w dukt świadczyły o zbliżaniu się do ludzkich siedzib. Niemirowski popatrywał na te znaki cywilizacji z frasunkiem. Co by nie mówić, dziadowska pieśń utkwiła mu jakoś w pamięci... A jeśli tych Wędrowyczów będzie kilkunastu? Uzbrojeni w widły i cepy chłopi mogli stawić poważny opór. Trza się będzie narobić szablą, kilku poszczerbić albo i usiec. Robota przykra, krwawa, męcząca.
Że też stryjaszek dziadyga nóg nie wyciągnął pół roku temu. Ech, to były piękne czasy! Samuel miał wtedy bandę czterdziestu hultajów, z taką drużyną to nie tylko na Wędrowyczów, ale i na samego diabła można było iść... A tak, we trzech?
Po lewej otworzyła się rozległa polana. Przez trawy szemrał strumyk. W sam raz miejsce, by rozłożyć się obozem.
– Pańko! – Odwrócił się w stronę pacholika jadącego na wózku.
– Tak, panie?
– Tu rozbijemy obóz. Wyprzęgnij kobyłkę, daj obroku i przygotuj obiad. My do Wojsławic podjedziemy i zrobimy rekonesans.
Sługa posłusznie ściągnął lejce. Trzej obwiesie ruszyli stępa.
– No to robimy tak – Samiłło wydawał ostatnie instrukcje. – Szukamy karczmy, tam zasięgniemy języka, gdzie siedzą Wędrowycze. Wieczorem wpadamy im do chałupy. Jakby stawiali opór, rąbiemy szablami. Porywamy starego, tego, co się Maćko zwie, wiążemy, przerzucamy przez kulbakę i hajda w las. Tu rzucamy go na furkę, a jak wrócimy do Lublina, w piwniczce stryja mu boków przypieczemy, to wyśpiewa ładnie, jak się z diabłem rozprawić.
– Dobry pomysł – mruknął Jersillo. – A i wypić przy okazji będzie można.
– Nie można, ale nawet trzeba – poparł go Ptaszek. – Może i karczmarza przy okazji podskubiem. – Oparł małą dłoń na rzeźnickim nożu tkwiącym za paskiem.
Las przerzedził się. Wojsławice leżały przed nimi. Przybysze ujrzeli kilkanaście wrośniętych w ziemię chałup. Plecione z chrustu płoty poprzechylały się na wszystkie strony. Nosiwoda o gębie kretyna wyciągał ze studni wiadro. Opodal wznoszono mury nowego kościoła. Karczma też tu była. Spory budynek postawiono na brzegu stawu. Po lewej, na wzgórzu, wznosiły się mury zamku.
– No to do roboty! – Watażka zatarł ręce.
Wieś była jak wymarła. Tylko nosiwoda człapał gdzieś z wiadrami. Przybysze podjechali do gospody i zeskoczywszy z koni, przywiązali je za cugle koło koryta z wodą. Samiłło z rozmachem kopnął w drzwi. Jak wchodzić, to z przytupem.
– O psiajucha! – zawył, trzymając się za stopę.
– Chyba otwierają się na zewnątrz. – Jersillo pociągnął za skobel. – Solidna ciesiołka. Dębowe dechy, niejeden szturm przetrzymały.
Weszli do rozległej sali. Podłogę wysypano piaskiem, kilka słupów podtrzymywało wygięte ze starości belki stropu.
Przy ławie siedzieli chłopi w samodziałowych portkach i spłowiałych koszulach. Popijali z glinianych kubków jakieś szczyny, a najstarszy, posiwiały, wiosłował w misce, zajadając ze smakiem kaszę bez omasty. Wszyscy byli mikrej postury, a ich wodnistobłękitne oczka miały tyle rozumności, co u owcy. Koło okna zaś na rozklekotanych zydlach siedzieli dwaj dziwacznie ubrani starcy. Pociągali coś z glinianych kubków.
– Miejsce! – Niemirycz huknął na siedzących przy stole.
Chłopi popatrzyli na niego i zgodnie ryknęli dziwnym, niedobrym śmiechem. Warchoł zgłupiał w pierwszej chwili. Co jest!? Szlachcica nie poznali? Miał przecież na sobie żupan z przedniego sukna, a i świta przyodziana była godnie.
– No! – podniósł głos o pół tonu, kładąc dłoń na rękojeści szabli. – Co to znaczy, że chłop zamiast w chlewie leżeć, o miejsce ze szlachcicem się wadzi!
– Toż się nie wadzimy, tylko siedzimy – zrymował jasnowłosy chłopek z blizną na czole. – A jak waszmości nie pasuje pić na stojąco, to przecież nikt nie przymusza...
– Co!? – ryknął warchoł, czując, jak krew uderza mu do głowy.
– Idź się wyswaźbnić – burknął najstarszy, wyciągając spod stołu muszkiet z oberżniętą w połowie lufą. Kawałek sznura wetknięty w zamek lontowy dymił leciutko. – Przylezie taka menda i zeżreć w spokoju nie daje...
– Stypę po dziadku mamy, ale jak trzeba, to i drugi pogrzeb się zaraz urządzi. Tyle że w stawie wasze ścierwo spocznie, węgorz też stworzenie boże, jeść padlinę czasem musi... – Wieśniak z naderwanym uchem bawił się kordem.
– Yy... – Samuel nagle stracił połowę pewności siebie.
– Niech się tatko nie turbuje, tyko je w spokoju – powiedział jasnowłosy. – A my zaraz flaki obezjajcom wyprujem.
– A ten to co? Diabeł jakiś czy tylko dziegciem usmarowany? – Chłoptaś lat może dwunastu oglądał Jersilla jak małpę w zoo.
– A gdzie tam, zwyczajny Murzyn – wyjaśnił mu starzec. – W Afryce się takich rabów łapie albo i kupuje, a po wykastrowaniu można używać w polu do prostszych prac.
– Co!? – Jersillo wyciągnął zza pasa maczugę.
– No, diabeł, spokój, bo dziurkę zrobim i z bandziocha powietrze zejdzie! – Kolejny, też jasnowłosy, ale dla odmiany zezowaty, wyciągnął spod blatu naciągniętą już kuszę. – A ty za nieobyczajne odzywki i przeszkadzanie nam w tym smutnym dniu daj talara, to na wino będziem mieli, żeby o twoim niegodnym zachowaniu zapomnieć – zwrócił się do Niemirycza.
Warchoł zgłupiał do reszty.
– Dobrze gada, polejcie mu! – odezwał się ktoś z końca sali. Całe towarzystwo przy ławie ryknęło śmiechem.
– Daj talara! – Młody wyciągnął z kieszeni kozik i patrząc Niemiryczowi w oczy, wydłubał jakiś kawałek strawy, który utkwił mu między zębami. – Albo i dukata może lepiej, my zaś życiem i zdrowiem cię darujemy.
Kilku chłopów, widząc, że przybysze nie chcą płacić, dźwignęło się ciężko od stołów.
– Wara! – warknął Samiłło, wyrywając szablę z pochwy.
A potem zakręcił w powietrzu straszliwego młyńca, na widok którego we Lwowie niejeden padłby zemdlony. Ale oni tylko roześmiali się ponuro i ruszyli do ataku.