Читать книгу Na nocnej zmianie. Pióra Falkonu - Andrzej Pilipiuk - Страница 6

Na nocnej zmianie
Anna Szumacher

Оглавление

Robert Żeromski, doktor fizyki kwantowej i chemii molekularnej, był przeszczęśliwy, kiedy zatrudnili go w Castoramie jako stróża nocnego. To był szczyt jego marzeń, a także prosta droga do sławy, chwały, bogactwa i tytułu profesora. Nie był co prawda pewien, czy oczekiwane granty i Nagroda Nobla zaspokoją go co do bogactwa, ale po co myśleć o kocie Schrödingera przed otwarciem pudełka.

A wszystko zaczęło się dwa miesiące temu, kiedy jeden z jego trzeciorocznych, wcale nie wybitnych studentów znowu spóźnił się na poranny wykład i przyszedł z kolejną wymówką. Tym razem Żeromski musiał przyznać, że wyobraźnia chłopaka dobrze się napracowała, kiedy ten utrzymywał, że będąc nocą w pracy i nudząc się jak mops, zaczął łazić po terenie zamkniętej Castoramy i przestawiać różne rzeczy. Odkręcać kurki. Jeździć wózkiem widłowym wokół regałów. Przekładać śrubki i miarki. Otwierać drzwi. Na otwieraniu skończył, bo po pociągnięciu za którąś z kolei klamkę odkrył przejście do pustynnego świata z trzema jasnozielonymi słońcami. Tak nim to wstrząsnęło, że uciekł z pracy i do rana pił u najbliżej mieszkającego kumpla.

Żeromski, wykładowca na wydziale fizyki fazy skondensowanej, był w stanie uwierzyć w ucieczkę z pracy i picie do rana u kolegi. Cholera, kiedyś przecież sam był studentem. Ale w świat równoległy, do którego przechodzi się przez drzwi w sklepie? Wolne żarty…

– Udowodnię panu doktorowi! – wykrzyknął wtedy student, nadal lekko się zataczając. – Przyniosę dowody, a wtedy wszyscy się przekonają!

Wybiegł z sali, potykając się w progu i wymachując pięścią w powietrzu.

*

Na następnym wykładzie nie pojawił się w ogóle. Ani na jeszcze kolejnym. W końcu Żeromski, zirytowany wyraźnym ignorowaniem jego przedmiotu, który był przecież najważniejszym wykładem na trzecim roku, zaczepił po zajęciach jednego ze studentów i zapytał, czemu jego kolega nie chodzi na uczelnię.

– No wie pan – zaczął tłumaczyć Żeromski, zadzierając głowę, by spojrzeć dwumetrowemu dryblasowi w oczy – taki, co się zawsze spóźniał, dorabiał sobie w Castoramie. Jak mu tam… Maciek, Marcin…

Duży wyraźnie posmutniał.

– To pan doktor jeszcze nic nie słyszał o Marianie? Zaginął dwa tygodnie temu. Nikt nie wie, co się z nim stało. Zupełnie jak kamień w wodę, wszyscy go szukają, rodzina, znajomi… – Pokręcił głową. – Kurde, strach wyjść na ulicę, nawet nie wiadomo, czy jeszcze żyje… Przepraszam, muszę iść na seminarium.

– Oczywiście – przytaknął wykładowca, przepuszczając studenta w drzwiach.

Właśnie wtedy, gdy patrzył za oddalającym się dryblasem, w jego głowie po raz pierwszy zrodziło się pytanie: A co, jeśli?…

*

Postanowił zbadać sprawę empirycznie. Poszedł następnego dnia do Castoramy i zaczął otwierać wszystkie drzwi wiszące na wystawie, zaglądać za nie i pod nie, dopóki jakiś pracownik nie zainteresował się, co robi.

– A tak sobie tylko oglądam – mruknął speszony wykładowca. – Wie pan, drzwi. Jak chodzą i tak dalej.

– Szuka pan czegoś konkretnego? – nalegał człowiek w niebieskich spodniach z szelkami.

– Nie, nie. – Żeromski machnął ręką i uciekł do innej alejki. Musiał spojrzeć prawdzie w oczy: w sklepie nie było ani śladu po wejściu do równoległego świata, zresztą jak mógłby być, chyba ktoś by to zauważył. Nie było również śladu po zaginionym studencie.

Żeromski postanowił porzucić głupie fantazje i wrócić do swojego spokojnego naukowego życia na politechnice.

*

Plotki rozchodziły się szybko, jak w każdej zamkniętej społeczności. O tym, co znaleziono w mieszkaniu zaginionego Mariana, dosyć szybko zaczęli mówić wszyscy, tak więc wieści dotarły również do Roberta Żeromskiego. A przynajmniej ich strzępy. Na pierwsze natrafił koło toalety.

– …znaleźli u niego ukradzione z pracowni sto trzydzieści pięć B przyrządy do mierzenia ciśnienia atmosferycznego i gleby… – grupka studentek dyskutowała dosyć głośno. – Wiecie, jakby się szykował na wyprawę na Marsa.

– Podobno na biurku miał rozrysowany plan jakiegoś ręcznie robionego kombinezonu, wszędzie walały się fragmenty folii aluminiowej, taśmy izolacyjnej, pocięty plastik i szkło, no w ogóle totalny burdel.

Umilkły, gdy zobaczyły wykładowcę. Żeromski, który broń Boże nie podsłuchiwał, odszedł szybkim krokiem.

*

Koledzy Mariana byli mniej oględni w jego ocenie i nie przejmowali się tym, czy ktoś usłyszy ich zdanie, czy nie.

– Zupełnie mu odbiło. Przestał rozmawiać z ludźmi, cały czas tylko misja i misja – mówił ktoś pod oknem. – Japońskie kreskówki wypalają mózg…

– Założę się, że poszedł w jakieś prochy i nawet się dupek nie podzielił – stwierdził inny. – Może nie zapłacił i wiecie… – Jeden z chłopaków wykonał przy szyi ruch przecinania. – Albo betonowe buty i do najbliższego stawu.

– Albo nawąchał się klejów na nocnej zmianie – zakończył ktoś ze śmiechem. – Ostatnio brał wszystkie nocne dyżury, musiało go strasznie przycisnąć z kasą, znikał w Castoramie o zachodzie słońca i nie wychodził przed świtem… A kiedyś to był taki fajny gość do chodzenia na browara…

Żeromski znikł w gabinecie. Od zachodu do wschodu?

*

– Technikum elektryczne – powiedział Żeromski, drapiąc się po dwudniowym zaroście. – Potem, tego… zarabiałem trochę w Niemczech u kuzyna, robiłem w Londynie, jakieś takie sezonówki. W sumie nic na stałe. Nie żeby można to było wsadzić w ten, no, życiopis. – Przerwał na chwilę, zaskoczony własną kreatywnością językową. – A, i jako stróż nocny to też pracowałem. Tu i tam, jak była potrzeba. Ale dobry jestem, solidny i nie piję, słowo! – dodał, patrząc w oczy jednego z pracowników Castoramy, zajmującego się rekrutacją. – Może znajdzie się jakaś robota?

Z tabliczki wynikało, że rekrutuje go Zenon Śmigalski. Zenek, dobre, mocne imię.

– No, możemy spróbować – powiedział w końcu Zenon, zerkając na dokumenty rekrutacyjne i list motywacyjny najeżony błędami ortograficznymi. Westchnął. – Na okres próbny. Akurat zwolniło nam się jedno miejsce stróża nocnego, a nikt się jeszcze nie znalazł na jego stanowisko. Kiedy może pan zacząć?

Żeromski z bólem pomyślał o jutrzejszym wykładzie o ósmej rano. Ale były rzeczy ważne i ważniejsze.

– Dzisiaj! – powiedział stanowczo.

Sprawdzi te cholerne drzwi dla spokoju ducha i więcej się tu nie pojawi. Niespecjalnie obawiał się reperkusji i ewentualnego znalezienia przez władze lub kogokolwiek innego, jako że przedstawił fałszywe CV z nieco zmienionymi danymi. Technikum, dobre sobie…

– To niech pan przyjdzie o dwudziestej drugiej, zmieni pan innego pracownika.

– Jasne, szefie! – Żeromski włożył w to zdanie całe swoje serce. – Będę!

*

Castorama po zamknięciu wyglądała trochę upiornie i bardzo, bardzo cicho. Obsługa już dawno opuściła halę, podłogi lśniły czystością, a odgłosy kroków Żeromskiego i pracownika, którego miał zmienić, niosły się echem po olbrzymim pomieszczeniu.

– Paweł jestem. Powiem ci o najważniejszych rzeczach i spadam do młodej żonki – mówił mężczyzna. – Alarm działa tylko na drzwi wejściowe, więc możesz spokojnie chodzić po wnętrzu. A jakby coś się działo, na przykład pożar, to kod jest zero, zero, zero, zero. Ogólnie możesz siedzieć w okolicy informacji czy reklamacji, ale raz na godzinę, no, mniej więcej, rób obchód. To nie jest jakaś cholernie trudna praca, możesz sobie przynieść krzyżówki albo mały telewizorek. Kamery niby są, ale nie nagrywają, pokazują tylko obraz w czasie rzeczywistym, więc się w ogóle nimi nie przejmuj. Cholera, nie powinienem był tego mówić.

– Nie ma sprawy – uspokoił go Żeromski. – Mam wybiórczy słuch i akurat tego nie słyszałem.

– To dobrze – zaśmiał się Paweł. – To ja spadam. Koło szóstej powinien przyjść kolejny, żeby cię zmienić. I nie przejmuj się, na początku tutaj wszystko brzmi dosyć niepokojąco, drewno trzaska, podkładki się obsuwają, ten budynek żyje nocą, ale na pewno nie ma tu żadnych duchów. Po jakimś czasie się przyzwyczaisz.

– Dzięki, stary. Ta praca dużo dla mnie znaczy – zapewnił go doktor fizyki.

– To ja spadam – powtórzył Paweł, odwrócił się i po chwili znikł za drzwiami.

*

Robert Żeromski został zupełnie sam, nie licząc duchów przeszłości i wielkich nadziei.

Było kilka minut po dziesiątej, a to oznaczało, że miał osiem godzin na sprawdzenie wszystkich zakamarków Castoramy. Jeśli nic nie znajdzie, będzie miał jeszcze czas na porządną drzemkę.

Bez wahania skierował się w stronę alei, w której wisiało kilkadziesiąt par drzwi. Były wewnętrzne i zewnętrzne, drewniane i metalowe, pełne i przeszklone. Brzydkie i ładne. A za którymiś z nich…

Nacisnął klamkę i pociągnął pierwsze z brzegu drzwi. Za nimi znajdował się tylko podtrzymujący stelaż i metalowa ściana. Niezniechęcony pierwszą porażką Żeromski zaczął otwierać kolejne; drugie, trzecie, czwarte… Przy piątych zaczął wyrzucać sobie własną głupotę i naiwność, i właśnie wtedy dotknął okrągłej, lśniącej metalowej gałki, która okazała się lodowato zimna. Zaskoczony przekręcił złotawy metal i z rozmachem pociągnął za uchwyt. Po drugiej stronie przejścia szalała śnieżyca i, prawdę mówiąc, niewiele było widać. Żeromski zamarł, patrząc na przewalające się sterty śniegu i delikatny zarys wysokich gór na horyzoncie. Zamknął drzwi. Otworzył. Śnieg nadal padał. Zatrzymywał się na granicy framugi, jakby jakaś bariera powstrzymywała go przed wpadaniem do wnętrza sklepu.

Kierując się odruchem, doktor fizyki i chemii włożył dłoń przez metalową ramę i wyciągnął ją w tym samym momencie, czując, jak ciało przymarza mu do kości.

Zachowałem się bardzo nieprofesjonalnie, zganił się w myślach, trąc przemarzniętą w kilka sekund rękę.

A więc jednak sława i bogactwo! – miał ochotę krzyknąć, kiedy inna myśl przykuła jego uwagę. Zaraz, zaraz… Ten student mówił coś o pustyni, czyżby występowały aż takie różnice temperatur?

Podbiegł do następnych drzwi i otworzył je gwałtownie. Z wewnątrz wyglądała na niego gwiaździsta noc. Nawet nie zamykając poprzednich, zaczął otwierać na oścież kolejne i kolejne, po obu stronach długiego i wysokiego korytarza. A wewnątrz co którejś z otworzonych przestrzeni zamiast sklepowych półek natykał się na co innego: zielone pola, bujną dżunglę, słoneczną prerię, drzewa w deszczu, wielki wodospad, noc nad urwiskiem, słoneczną plażę, lodowiec, jaskinię i w końcu trzy zielone słońca i dwa niebieskie księżyce zawieszone wysoko nad pustynią.

Zatrzymał się przy końcu alei, z dłońmi opartymi na kolanach, niezdolny do złapania tchu. Dopiero po jakimś czasie odważył się odwrócić głowę i spojrzeć przed siebie w długi korytarz.

Chyba będzie potrzebował pomocy.

Drżącymi dłońmi wyciągnął telefon z kieszeni i zastanowił się głęboko. Do kogo mógłby… kogoś godnego zaufania, lekko szalonego i potrafiącego trzymać gębę na kłódkę…

W końcu zdecydował się na dwie osoby i wybrał pierwszy numer. Po kilku sygnałach rozległ się zaspany głos:

– Robert, kuźwa, czy ty wiesz, która jest godzina?!

– Godzina chwały… – wychrypiał Żeromski w słuchawkę.

*

– Zero, zero, zero, zero – powtarzał półgłosem Żeromski, wystukując o drugiej nad ranem kod do bocznych drzwi. Za nimi, paląc papierosa, stał Adam, jego najlepszy przyjaciel jeszcze z czasów studenckich.

– Doszedłem do wniosku, że nic mi tak nie poprawi nastroju jak obudzenie kogoś innego w środku nocy. Więc zdążyłem zirytować kilka osób i przyprowadziłem pomoc – powiedział, wskazując jeszcze troje kolegów, ziewających i pocierających ramiona z wyrazem niedowierzania na twarzy. Pewnie każde z nich zastanawiało się, jak dało się namówić na to szaleństwo i co tu właściwie robi.

– Ale czy… – zaniepokoił się Żeromski.

– Ręczę za nich – odpowiedział Adam. – Sama śmietanka, której jeszcze nie wyłapali goście z psychiatryka. Nie raz udowodnili, że można na nich polegać. A jeśli to, co mówisz, jest prawdą, przyda ci się każda para rąk. I jak najwięcej sprzętu. To jest Michał, tamten zmarznięty to Krzysztof, a to w kapturze to Anka. Każde z nich obudzone w środku nocy wyrecytuje ci tablicę Mendelejewa, choć pewnie Ance musiałbyś za to zapłacić. Interesowna kobitka, ale spec w swoim fachu. Możemy wejść? Zimno…

– Jasne. – Żeromski odsunął się od drzwi, wpuszczając przybyłą czwórkę do sklepu. – Alejka czterdzieści dwa.

– Dobra, to jedziemy z tym koksem. – Kobieta przedstawiona jako Anka ściągnęła kaptur i ruszyła w głąb sklepu. – No już, panowie, ruchy, ruchy! Nie mamy całej nocy!

Posłusznie podążyli za nią.

*

Żeromski pokazał swoim wspólnikom, co odkrył.

– Mam tu wszystko rozpisane i ponumerowane. – Machał plikiem kartek. Wolną dłonią nacisnął klamkę. – O, proszę. Numer siedem. „Wodospad”.

Szarpnął. Po drugiej stronie była ściana wody – szumiąc i porykując, spływała za framugę i znikała w innym świecie.

– O cholera – wyrwało się Krzysztofowi, który odruchowo wyciągnął rękę w stronę wodospadu.

– Nie dotykaj! – Robert szybko zamknął drzwi. – Kto wie czy to nie jest silnie żrące. – Nie wspomniał o tym, że sam prawie odmroził sobie rękę. – Nie miałem przecież ani czasu, ani sprzętu, żeby to zbadać. Sami rozumiecie, mamy ograniczone możliwości, w środku nocy, w Castoramie.

– Gdyby tak można było przebadać to w warunkach laboratoryjnych… – rozmarzył się Michał.

– A nie można? – zapytała Anka.

– No jak? – Adam uśmiechnął się sarkastycznie.

– Wy tak serio? – Kobieta popatrzyła zdumiona po towarzyszach. – A odkręcić tego i wynieść to, przepraszam, nie można? Podmienić na jakieś inne drzwi? Przecież to tylko głupia ruchoma wystawa.

Adamowi ugięły się kolana.

– Kobieto, wyjdź za mnie! – zawołał, uciszony szybko przez rozglądającego się trwożliwie Roberta.

– Później, Adam. – Machnęła ręką. – Teraz trzeba jakoś ściągnąć te drzwi. Ktoś wie, jak to jest zamocowane?

*

– No dobra, ale warto było spróbować.

Siedzieli zniechęceni na podłodze, po dobrej godzinie szarpania się z drzwiami, za którymi znajdował się świat oznaczony jako „Dżungla”. Kiedy w końcu udało im się zdjąć ze stelaża przejście do innego wymiaru, okazało się, że drzwi wróciły do swoich normalnych właściwości i po otwarciu pokazywały tylko wnętrze sklepu. Przechylali je, stawiali w innych miejscach, potrząsali nimi i kładli w poziomie. Nic nie działało. Po równie mozolnym i długotrwałym zawieszaniu drzwi na miejsce ciemnozielony las wrócił. Przez otwarte przejście widzieli, jak nad dżunglą przeleciało coś, co mogło być niebieską papugą z głową ryby.

– Przynajmniej go nie zepsuliśmy – westchnął Żeromski.

– Przynajmniej wiemy, że jest tam powietrze – dodał Adam pocieszająco.

– No nie wiem – burknęła wciąż spocona Anka. – Cholera wie, czym to coś oddychało.

Tej nocy odechciało im się dalszych eksperymentów. Wciąż byli pozytywnie zszokowani, ale jednocześnie zmęczeni i lekko zniechęceni.

– O której jutro? – zapytał Adam na odchodnym.

Żeromski zastanowił się.

– Koło dziesiątej, jedenastej? I pomyślcie, kogo ewentualnie można by wciągnąć w projekt.

– I skąd wziąć przyrządy badawcze – dodał Michał. – Może nie da się wynieść tych światów, ale przecież taki drobiazg nas nie powstrzyma!

Podniesieni na duchu naukowcy rozjechali się do domów. Robert zamknął za nimi drzwi i wrócił na stanowisko stróża. Rano z lekkiego snu obudziły go kroki zmiennika.

*

Od odkrycia drzwi minęły ponad dwa tygodnie. O tym, że dzieje się coś niecodziennego, mogliby co nieco powiedzieć studenci doktora Żeromskiego, traktowani ostatnio wyjątkowo ulgowo przez wykładowcę, który zamiast katować ich formułkami, drzemał na zajęciach, oraz właściciele sklepów zoologicznych w całym województwie, którzy do ostatniej wyprzedali białe myszki. Także mieszkańcy bloków stojących niedaleko Castoramy, wyprowadzając wieczorem psy, mogli zaobserwować podejrzany ruch pod sklepem dawno po jego zamknięciu.

Anka już drugiej nocy stwierdziła, że pozostawianie aut na pustych miejscach postojowych pod marketem szybko ściągnie im na kark policję albo zarządzających sklepem. Dlatego też między okolicznymi blokami około dwudziestej drugiej zaczynały pojedynczo parkować zupełnie nieznane mieszkańcom osiedla samochody. Wysypywali się z nich ludzie w okularach, ściskający w dłoniach metalowe teczki lub niosący pudła o dziwnych kształtach. Przebiegali przez parking i wpadali do wnętrza Castoramy, czujnie rozglądając się na boki. Wewnątrz sklepu szybko kierowali się do alei z drzwiami, gdzie rozbrzmiewały podekscytowane głosy.

– No wreszcie – westchnął Robert Żeromski, kiedy jedna z rozstawionych na korytarzu maszyn pisnęła trzykrotnie. – Czy ktoś może zapisać? Michał, tak? Czym się zajmujesz?

– Ja… ja jestem biologiem, ale tutaj to drzwiami numer trzy i siedem. Znaczy, dokładniej rzecz biorąc, glebą.

– A, nie, wyniki są z ósemki. Kto jest od ósemki? Halo?! Nie róbcie przestojów! Nie mamy całej nocy! – Żeromski powtórzył nieświadomie hasło przewodnie jedynej kobiety w grupie.

Obok niego stał dryblas w niebieskiej dżinsowej kurtce.

– Suszarnia jest zajęta – mówił do grubasa w białym fartuchu. – Tosty z serem się robią. Jak będą gotowe, możesz tam wsadzać swoje próbki, ale wcześniej zapomnij.

– Ale…

– Zapomnij, mówię!

Niedaleko, siedząc za przyniesionym z działu ogrodniczego stolikiem, całkowicie zawalonym notatkami, doktor fizyki jądrowej mamrotał do profesora chemii:

– …ale warto zwrócić uwagę, że wraz ze wzrostem ciśnienia dawka promieniowania zmniejsza się, tak więc w dzień, który trwa według obliczeń czternaście godzin i cztery minuty, warstwa atmosfery ulega poszerzeniu.

– Hm… – mruknął tylko ten drugi.

– Czy ktoś ma wyniki neutronków z DAN-a? – rozległo się z końca korytarza.

– Ósemka od gleby! – rozdarł się znowu Żeromski.

– Jestem, jestem! – W końcu zjawił się jakiś chudzielec z wyraźnymi zakolami na czole, podciągał właśnie spodnie.

– Trzymaj. – Żeromski podał mu jeszcze ciepły wydruk. – Nie znikaj tak albo wyznacz zastępcę. Kto następny do badań? Czwórka?

Chudzielec szybko zlustrował wzrokiem wynik badania.

– Woda, siarka, chlor… – mruczał pod nosem, odchodząc w głąb korytarza. Po drodze minął jednego ze starszych naukowców.

– Prędkość wiatru, kierunek wiatru – sprawdzał tamten, stawiając ptaszki na papierze. – Ciśnienie powietrza, wilgotność względna, temperatura powietrza, temperatura gruntu… a, jest. Temperatura gruntu. Intensywność promieniowania ultrafioletowego…

– Praca wre, no nie? – Przy Żeromskim przystanął jego przyjaciel, chrupiąc tost. – To będzie odkrycie, które przewróci dotychczasową naukę do góry nogami. Będziesz kolejnym Einsteinem. Albo Newtonem.

– A może w końcu Żeromski przestanie być kojarzony wyłącznie z nudną literaturą szkolną – odpowiedział przywódca akcji badawczej. – Spójrzmy prawdzie w oczy, bez ciebie nic by z tego nie wyszło. Razem zdobędziemy świat. Jak Żwirko i Wigura, dostaniemy pomniki, nazwą ulice na naszą cześć…

Adam Mochomorski uśmiechnął się pod nosem. A podobno Robert nie był marzycielem i idealistą.

– Żwirek kręci z Mochomorkiem? – spytała Anka, przechodząc obok ze stertą pudeł i puszczając w ich stronę oko.

Żeromski uśmiechnął się, natomiast Adam lekko poczerwieniał.

– Pomogę ci! – Szybko przełknął ostatni kawałek tostu i pobiegł za nią.

*

Badania dwunastu w sumie światów trwały co noc, od godziny dwudziestej trzeciej, kiedy to nocny cieć Robert zamieniał się w naukowca Żeromskiego i wpuszczał kolegów do środka Castoramy, do godziny piątej rano, gdy na dźwięk gwizdka wszyscy w panice pakowali się i uciekali, zanim któryś z pracowników porannej zmiany pojawił się w sklepie. Szłoby im o wiele szybciej, gdyby nie niedobory w sprzęcie, który i tak w większości „pożyczali” z jednostek naukowych, w których pracowali, i fakt, że co noc musieli rozstawiać wszystko od nowa. Cierpiała na tym również ich reputacja w dziennej pracy oraz stosunki towarzyskie i rodzinne. Naprawdę trudno było im logicznie wytłumaczyć, gdzie znikają na całe noce. Ale żaden z nocnych badaczy nie żałował swojego postępowania ani przez chwilę. Wiedzieli, że to, co teraz robią, jest niepowtarzalne. Porównywalne do udanego lądowania człowieka na Księżycu. I że ich nazwiska zapiszą się w historii świata. Staną się nieśmiertelni. A jak wszystko pójdzie dobrze, patrząc już z praktycznego punktu widzenia, również obrzydliwie bogaci.

Musieli tylko…

*

…przeżyć okres badań. Po kolejnych trzech tygodniach mozolnego studiowania dwunastu odkrytych światów, dwóch pozwach rozwodowych, trzech zwolnieniach z dziennej pracy, kilku zasłabnięciach, jednym załamaniu nerwowym oraz jednym niegroźnym wybuchu i niezliczonej wręcz ilości awantur urządzanych przez mężów, żony, teściów, dzieci, pracowników i współpracowników nocni badacze doszli do pewnych wniosków.

– Przy obecnych środkach finansowych oraz sprzęcie, jaki posiadamy lub możemy zdobyć, musimy odrzucić dalsze badanie następujących drzwi – zaczął szef Ekspedycji Castoramiańskiej Robert Żeromski. – Pięć, kod badawczy „Preria”, z powodu zbyt wysokiej temperatury, przy której ścina się białko. Wykazały to badania temperatury powietrza wykonane za pomocą sprzętu z uniwersytetu kolegi Zbigniewa oraz jedna martwa mysz. To samo z numerem sześć. Niegroźnie wyglądające opady w obiekcie badawczym „Las” okazały się silnie żrące dla wszystkiego, co próbowaliśmy wstawić do środka, nie tylko dla obiektów biologicznych, ale również plastiku i metalu. Jak wiecie, wstępne badania były przeprowadzane przy „słonecznej” pogodzie, dlatego nasza czujność została uśpiona i podczas opadów straciliśmy jeden chromatograf gazowy. Numer konta, na które przyjmujemy wpłaty za sprzęt kolegi Romka, podam na koniec spotkania.

Przerwał na chwilę i podrapał się po głowie, przyglądając się uważnie słuchaczom. Jedenastu śmiałków, którzy zmienią historię świata i postrzeganie rzeczywistości. Kto by pomyślał, że tyle prawdy kryje się w słowach, że wszystko jest względne…

Rozmyślania przerwało mu kaszlnięcie jednego ze współpracowników.

– A tak. – Spojrzał na kartkę. – Nie wiemy, co jest za wodospadem w numerze siedem, niestety, wszystkie łaziki pozostają poza naszym zasięgiem, a samochodzik na baterie synka Michała nigdy nie wrócił. Odpada dziewiątka, toksyczne opary nad „Plażą” są chwilowo nie do pokonania. Tak samo jedenastka, „Jaskinia”. Niby wszystkie badania w normie, ale dwie myszy, wstawione w różnym czasie, wybuchły w momencie przetransportowania przez framugę. Nawet nie było czego badać, wszystkie resztki biologiczne wyparowały. Możemy przypuszczać, że dwunastkę, „Zielone Słońca”, próbował zbadać ktoś przed nami, jednak wszelki słuch po nim zaginął. Świat jest w każdym razie otwarty na dalsze badania. Uczcijmy minutą ciszy pamięć naszego młodego, choć zapalczywego kolegi Mariana.

Przez chwilę było słychać tylko posapywanie i sporadyczny kaszel.

– Dobrze, a teraz konkrety. – Twarz Żeromskiego rozjaśniła się w uśmiechu. – Pozostają nam światy numer jeden, dwa, trzy, cztery, możliwe, że siedem, osiem, dziesięć i dwanaście, co daje nam… osiem dużych obiektów krajobrazowych do zbadania. Niech każdy z was przemyśli, czy czuje się na siłach, żeby podjąć osobiste badanie jednego ze światów. Wiemy mniej więcej, jakie są tam warunki atmosferyczne, grawitacja, różnice temperatur i przy odpowiednim sprzęcie, który jesteśmy w stanie zgromadzić własnymi siłami, te światy są możliwe do empirycznego i bezpośredniego badania. Nikogo oczywiście nie zmuszam do stawiania tak wielkiego kroku dla ludzkości. – Przerwał dla lepszego efektu. – Jednak ciąży na nas obowiązek wobec cywilizacji i historii, by przekazać światu dokładne i prawdziwe wyniki naszych działań. Dlatego jeśli ktoś z was się zdecyduje, niech pozamyka swoje sprawy. Nie mogę dać gwarancji, że wszystko pójdzie gładko, ale już teraz jesteście bohaterami…

Wziął głęboki oddech. Układał to przemówienie od dwóch dni podczas dyżuru na uczelni. Chyba wyszło całkiem nieźle, o ile mógł to ocenić nieszczególnie humanistycznym umysłem.

Tym razem cisza była dłuższa. Kilku naukowców zaczęło się niespokojnie kręcić na zbudowanych naprędce ze sprzętów sklepowych siedziskach.

– A co mi tam, jak to mówią, ryzyk-fizyk – odezwał się nagle magister fizyki Marcin Wroński. – Żony nie mam, dzieci też, zarabiam tysiąc trzysta na rękę, i to jeszcze na umowę o dzieło. Jak mam do wyboru wyjazd do Niemiec albo to, zawsze wybiorę przygodę jak z Lema. Co poradzę, idealistą jestem…

I właśnie ten człowiek przełamał uprzedzenia i niepewność wszystkich.

– To ja wybieram drzwi numer jeden, góry to moja miłość! – zawołał ktoś z tyłu. – Albo ostatecznie dziesiątkę, z lodowcem! Zawsze chciałem iść na biegun.

– Zaklepuję sobie niebieskie księżyce nad pustynią! – powiedział zdecydowanym głosem przyjaciel Żeromskiego, ten sam, który nieco ponad miesiąc temu pytał niegrzecznie przez telefon o powód dzwonienia o tak późnej porze. Mochomorski poczuł się właśnie jak bohater literackiej epopei. Oczy zaszkliły mu się wyraźnie, kiedy przypomniał sobie własne studia, spędzane na piciu bimbru i czytaniu książek fantastycznych. To dopiero były czasy.

Wciąż będąc w podróży sentymentalnej, powiedział ledwo słyszalnie, oczami wyobraźni widząc własne wspaniałe przygody:

– Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim…

Żeromski przyglądał się temu pospolitemu ruszeniu z mieszaniną ciekawości, radości i zdumienia. Sam chyba nie miałby odwagi przejść przez którekolwiek z tych drzwi. Był teoretykiem. Znał się na liczbach i wykresach, ale zatrudnienie się w Castoramie było prawdopodobnie szczytem jego możliwości, jeśli chodzi o niecodzienne działania.

– Jutro wszyscy mają wolne! – zawołał ponad rosnącym gwarem głosów. – Spotykamy się pojutrze o tej samej porze!

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Na nocnej zmianie. Pióra Falkonu

Подняться наверх