Читать книгу Konan Destylator - Andrzej Pilipiuk - Страница 6

Niebieskooki ninja

Оглавление

Nad Wojsławicami zapadał chłodny październikowy wieczór. Cienie wypełzły spomiędzy chałup, mgły znad łąk sunęły przez miasteczko jak korowód duchów. Ludzie powoli udawali się na spoczynek przed telewizorami. Psy barykadowały się w budach. I tylko knajpa, rozjarzona blaskiem nagich żarówek, zdawała się być oazą życia, ciepła i światła... Dym tanich papierosów wypłoszył z wnętrza nieliczne już jesienne muchy i komary. Karaluchy drzemały w szparach. Nic nie zakłócało atmosfery niewymuszonej plebejskiej wesołości.

Drzwi uchyliły się ze zgrzytem i do wnętrza wszedł Mikołaj Bardak. Jakub Wędrowycz oderwał wzrok od dna kufla, spojrzał na przybysza z niechęcią.

– Coś dawno go tu nie było – burknął w zadumie. – Ze trzy tygodnie. A teraz wrócił i walizkę targa...

– Pewnie prosto z podróży – zauważył Semen. – Decyduj, pijemy kolejnego browara czy robimy mu gorące powitanie na rodzinnej ziemi?

– W zasadzie to mały wpierdol mu się należy ustawowo, przecież to Bardak... Z drugiej strony, jak już wrócił, to trochę tu pewnie zostanie, będzie jeszcze niejedna okazja wziąć go pod but... – rozważał Jakub. – Odpuściłbym dziś.

– No ale wiesz, żeby odpuścić Bardakowi oklep, to muszą być jakieś konkretne okoliczności, że się tak wyrażę, łagodzące – zauważył trzeźwo kozak.

Jakub zamyślił się.

– Prawie miesiąc go nie było, znaczy gdzieś z daleka przyjechał! – rzucił odkrywczo.

– No to co? – nie zrozumiał Semen.

– Lać zmęczonego po podróży jest niesportowo.

– A, chyba że tak... – Uspokojony kozak zabrzęczał w kieszeni monetami i ruszył do baru po kolejne kufelki schłodzonego eliksiru życia.

Tymczasem Mikołaj położył walizkę na stoliku, otworzył i zaczął rozdawać członkom klanu przywiezione suweniry. Młodsi dostali komiksy z gołymi Japoneczkami, starsi breloczki i magnesy na lodówkę z gołymi Japoneczkami, najczcigodniejsi wujowie z dumą przyozdobili nadgarstki zegarkami z gołymi Japoneczkami. Izydor Bardak jako nestor rodu dostał poduszkę z gołą Japoneczką. Posiadającym dzieci przybysz przydzielił jeszcze pluszowe pokemony. Semen, kątem oka obserwujący podział łupów, skrzywił się potrójnie. Najpierw zaswędziała go blizna na tyłku, którą zostawił mu w czasie wojny mandżurskiej samurajski miecz. Potem zakłuło go w ramieniu przestrzelonym pod Port Artur. A następnie przypomniał sobie tę małą japońską dziewczynkę, która kiedyś wylazła mu z telewizora. Odruchowo podrapał się w pachwinę i odebrawszy od barmana pełne kufle, zaholował je do stolika.

– No i co tam się dzieje? – burknął jego kumpel.

– Ten cały Mikołaj był na wycieczce w Japonii – zrelacjonował kozak.

– Że niby gdzie go zaniosło!? – zdumiał się Wędrowycz. – Nie miał gdzie nam obciachu narobić, tylko akurat tam!? A tak swoją drogą, gościńce rozdaje, a nam nic fajnego nie przywiózł? – Wyciągnął ciekawie szyję.

– Jakub, weź się palnij kuflem w pusty łeb! Dlaczego niby miałby nam coś przywieźć, skoro jesteśmy jego śmiertelnymi wrogami?

– No ale mógłby zrobić jakiś gest pojednania i dobrej woli – westchnął egzorcysta ze smutkiem. – Ja, na ten przykład, japońską sake tylko raz w życiu piłem... A przecież Bardaki do kościoła chodzą... Teraz widać, że to tylko na pokaz. Czysta hipokryzja.

– To co, że chodzą? – nie zrozumiał Semen.

– Może i nas nie lubią, ale skoro udają takich moherowców, to powinni wiedzieć, że w Biblii jest napisane „miłujcie nieprzyjacioły swoje”. No to skoro ja jestem ich wrogiem, mógł mi flaszeczkę sake przywieźć...

– Hmmm... Tylko wiesz, to działa w dwie strony – ostrzegł go przyjaciel. – Skoro oni mają miłować ciebie, to i ty powinieneś ich.

– Ja ich wręcz kocham. Pozwalam im żyć i rozmnażać się na mojej ziemi! W dodatku, mimo licznych prowokacji, setki razy darowałem im życie! – obraził się Wędrowycz. – Ech, trzeba mu było jednak wklepać, jak wchodził. A teraz już za długo jest w środku.

– To co?

– Jakbym teraz poszedł mu przylufić, toby Bardaki pomyśleli, że się zestarzałem i nie zauważyłem w porę, jak wchodzi...

Semen pokiwał w zadumie głową.

– W sumie racja. Głupio wyszło. Kurde, co oni tacy uhecowani? – Łypnął okiem w stronę Bardaków.

Wredne gębusie wykrzywiały się w uśmiechach, a nieliczne spojrzenia rzucane dyskretnie w stronę Jakuba były podejrzanie wyzywające.

– Dedukuję, że ten ciul Mikołaj został wydelegowany przez swój klan do Japonii, by odszukał i wynajął nindżów celem naszej likwidacji – burknął Wędrowycz i pociągnął z kufelka.

– Nindżów? – zachmurzył się kozak.

Pamiętał ich dobrze z czasów wojny mandżurskiej. Nadchodzili nocą nieuchwytni jak cienie, zabijali carskich oficerów w kwaterach i znikali bezszelestnie.

– Nie bój żaby – prychnął Jakub. – Skoro poradziliśmy sobie z enkawudystami, upowcami, gestapo, milicją, ormowcami, ubecją, CIA, Mosadem, KGB, a nawet i z ZOMO, to tacy nindże mogą nam skoczyć. Nadupcymy im koncertowo, gdy tylko się zjawią.


Semen ocknął się na kacu gigancie. Potoczył wzrokiem wokoło. A potem skrzywił się niemiłosiernie. Myszy mieszkające na strychu Jakubowej chaty tego dnia były wyjątkowo złośliwe. Każdy krok ich małych łapek odbijał się w obolałej głowie kozaka niczym huk młota uderzającego w kowadło.

Łup-brzdęk-łup-brzdęk-łup-brzdęk...

Semen z trudem dowlókł się do krawędzi barłogu, chwilę macał na oślep ręką, wreszcie sięgnął po buta i zamachnąwszy się, cisnął nim w sufit. Tynk spękał jeszcze bardziej, oburzone atakiem muchy poderwały się do lotu, ale myszy najwyraźniej zignorowały ostrzeżenie.

Łup-brzdęk-łup-brzdęk-łup-brzdęk...

– Wy pieprzone szkodniki, zdejmijcie te podkute buciory! W dzień powszedni cisza nocna obowiązuje do jedenastej rano! – wychrypiał Semen.

Ale dziwne odgłosy nie ustały. Kozak poskrobał się po głowie.

– W zasadzie to za tak wredne zachowanie powinna być surowa kara... – burknął. – A najlepiej kara śmierci. Spalę tę budę! Albo chociaż kota wrzucę na strych...

Zaczął macać w poszukiwaniu drugiego buta. Trafił na stary fajansowy nocnik. Uśmiechnął się z wdzięcznością i przyłożywszy naczynie do ust, wychłeptał zawartość. Antykacolin niesiony niespiesznie krwiobiegiem powoli rozprostował mu poplątane zwoje mózgowe. Kozak czuł, jak uruchamiają się kolejne partie neuronów. 80 IQ – 90 IQ – 100 IQ – 120 IQ... Uporczywy ból głowy też zelżał, myśli stały się bardziej klarowne. Wzrok i słuch uległy wyostrzeniu.

Tam faktycznie ktoś napieprza w kowadło! – odkrył ze zdumieniem. Mówiłem temu idiocie Jakubowi: zawsze nakrywaj kankę pokrywką i kładź cegłę na wierzch! A teraz będzie miał za swoje. Myszy nachlały się zacieru, uzyskały wyższą samoświadomość i budują mu na strychu cywilizację techniczną! A jak zbudują, zechcą wziąć na nas krwawy odwet za tysiąclecia prześladowań!!!

Zwlókł się z barłogu. Odnalazł oba buty. Przy okazji omal nie wdepnął w rondel pełen soku z kiszonych ogórków.

Zaraz, zaraz, zdziwił się. Dwie porcje antykacolinu były nalane czy jak?

Ale nie było czasu o tym myśleć. Świadomość, że ludzkość znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, pchała go do działania. Przeszedł do kuchni. Odnalazł bańkę z naftą i zapałki. Już miał podłożyć ogień, gdy nagle się zawahał. Wiedział, że czas nagli, ale...

– Palić dom bez obudzenia gospodarza... Głupio jakoś tak... – mruknął.

Zajrzał do pokoju, ale barłóg kumpla był pusty.

– Odlać się poszedł czy jak? Tak czy inaczej, trzeba mu powiedzieć, że od jutra mieszka u mnie. – Semen odstawił bańkę z naftą na stół.

Otworzył drzwi. Chłodny wietrzyk przyjemnie owiał jego zapadnięte policzki, łyse ciemię i zwisające z rozporka przyrodzenie. Chwilę później piekielny łoskot poraził jego uszy. Kozak schował juwenalia i podrapał się po nosie.

– To nie myszy! – rzucił odkrywczo. – To z szopy dobiega. Jakub, ty ciulu, w kowala się od świtu bawisz?!

Poczłapał przeprowadzić wizję lokalną. Jego przyjaciel istotnie zajmował się rzemiosłem. Położył na kowadle kawał blachy od siewnika. W jednej dłoni trzymał młotek, w drugiej imponujący przecinak po dziadku.

– Co ty właściwie robisz? – zirytował się Semen. – Niektórzy, na ten przykład, chcieliby jeszcze pospać!

– No wiesz, skoro nindże mają nam spaść na karki, muszę przygotować ekwipunek – wyjaśnił Jakub. – Wedle kodeksu bushido w pojedynku obie strony mają być uzbrojone identycznie, a zwycięży ten, kto włada lepszą techniką walki, no nie?

– No, jakoś tak to szło – usiłował sobie przypomnieć jego przyjaciel. – Choć, z drugiej strony, może coś się pozmieniało, bo wtedy w Mandżurii oni mieli karabiny maszynowe, a my nie... No i nie wiem, czy te nindże to też wedle bushido walczą.

– Więc żeby dać im choć cień szansy, kuję sobie takie nindżowskie gwiazdki do rzucania. – Wędrowycz ponownie zaczął walić w kowadło.

Kozak ujął jeden z gotowych egzemplarzy. Sprawdził krawędzie tnące opuszką palca. Poczuł nieprzyjemne mrowienie siedmiu starych blizn na plecach...

– Sześcioramienna – mruknął. – Żydzi się nie obrażą? Może lepiej pięcioramienną zrób?

– Toż nie będę w nindżów walił sowieckimi! – zirytował się Jakub. – Rozumiem, wróg to wróg, ale to by już było przegięcie.

– Co racja, to racja... – uspokoił się Semen.

Obejrzał resztę przygotowanego ekwipunku. Jak się okazało, kiedy on smacznie spał, Wędrowycz pracowicie spędził ranek. Szabla, która zawsze poniewierała się w kącie, została nieco skrócona, rękojeść ucięto i z kawałka styliska od łopaty dorobiono nową – samurajską. Tylko tsuba, wykonana z hitlerowskiej klamry do pasa, wyglądała cokolwiek dziwnie. Za to nunczako z dwu rurek wodociągowych, połączonych łańcuchem krowiakiem, prezentowało się w pełni profesjonalnie. Nawet kompletny laik musiałby przyznać, że ninja, gdy już się pojawią, napotkają tu na Starym Majdanie godnego i dobrze uzbrojonego przeciwnika!

Jakub tymczasem skończył kuć i teraz zakręcił gwiazdkę w imadle.

Szur-zgrzyt-szur-zgrzyt-szur-zgrzyt... – obrabiał ją pilnikiem.

– Mam uraz akustyczny – poskarżył się jego przyjaciel.

Ale Wędrowycz, ogarnięty gorączką twórczej pracy, nie zwracał uwagi na to marudzenie. Wreszcie ujął jedną, już naostrzoną gwiazdkę i cisnął nią na próbę w drewnianą ścianę. Shuriken gwizdnął całkiem profesjonalnie, uderzył w dechy, odbił się i morderczym rykoszetem pomknął w głąb sadu.

– Weź ten miech i dmuchaj mi w palenisko, muszę podnieść temperaturę – polecił egzorcysta.

– Nindża-sryndża – burknął poirytowany kozak, pompując powietrze. – Rozumiem śmiertelne zagrożenie z ich strony i konieczność przygotowań do odparcia ataku, ale tyle pracy fizycznej na raz to w naszym wieku po prostu niezdrowe.

Popołudnie obaj starcy spędzili bardzo pracowicie. Jakub położył przed furtką deskę nabitą gwoździami, wykopał w sadzie dwa wilcze doły oraz rozwiesił tu i ówdzie na drzewkach pięć pętli z linki hamulcowej. Na zakończenie ozdobił szopę girlandą z zardzewiałego drutu kolczastego.

– No, niech teraz spróbują – mruknął zadowolony.

– Hmmm... – Semen patrzył na zestaw pułapek z dziwnie kwaśną miną. – Sądzisz, że to coś da? Mało tych dołów. A nad deską to krok zrobi, i tyle.

– A co ci się znowu nie podoba? – burknął Jakub. – Krytykować każdy potrafi. Umiesz zrobić lepsze pułapki, to do dzieła!

– Ja bym więcej dziur nakopał. I głębsze powinny być, bo z tych twoich to zaraz wylezie. A na dnie wetknąłbym zaostrzone pale.

– Jak jesteś taki mądry, to bierz łopatę i zasuwaj!

Semen faktycznie podreptał po szpadel. Wykopał na środku ścieżki dół głęboki na co najmniej siedemdziesiąt centymetrów, a potem małą siekierką zaostrzył pień brzózki i wbił go na dnie dziury.

– Hmm... Nie żebym się czepiał, ale czy to nie powinno być ostrym końcem do góry? – Jakub, skrobiąc się za uchem, obejrzał dzieło przyjaciela.

– Tępym bardziej boli – uspokoił go kozak. – Masz jeszcze na strychu pułapki na szczury?

– No tak, ze cztery powinny być... Albo może pięć nawet. Dobry sprzęt, carskiej produkcji. To znaczy nie car je zrobił, tylko nasz kowal, ale za cara.

– To gibaj po nie. Rozłożymy na ganku. Trzeba tylko pamiętać gdzie, żebyśmy sami w to nie wdepnęli.

Wieczorem zasiedli w sadzie przy małym ognisku. Piekli szaszłyki na szprychach rowerowych, popijali schłodzonym winem, a co jakiś czas szli sprawdzić pułapki – jednak choć czuwali prawie do północy, żaden ninja jakoś się nie złapał.

– Kurde – skwitował wreszcie Jakub. – Czekamy i czekamy, a oni nie atakują.

– Noc zarywamy, byle tylko godnie ich przyjąć – ziewnął Semen.

– I daj takim szansę... No cóż, mówi się trudno. Nie chcą krwawej konfrontacji, to bez łaski. Chodźmy spać.


Nad Starym Majdanem zalegała głęboka bezksiężycowa noc. Do świtu została może godzina. Nieoczekiwanie na rozłożystym orzechu rosnącym za chałupą Jakuba rozbłysły dwa błękitne punkciki. Uważny obserwator zapewne rozpoznałby w nich ludzkie oczy... Gwizdnęła cicho stalowa kotwiczka opleciona rzemieniem. Bezszelestnie rozwinęła się jedwabna plecionka. Ramię haka z chrzęstem wbiło się w komin. Po napiętej linie zaczął się zsuwać jakiś kształt, nieco ciemniejszy od samej ciemności... I właśnie wtedy, gdy los egzorcysty zdawał się już przesądzony, stara, przepalona zaprawa puściła i komin rozsypał się na części pierwsze. Cegły ponuro zagruchotały po eternicie. Ninja ciężko runął na dach, stoczył się i zwalił z łomotem w wielką kępę pokrzyw. W następnym ułamku sekundy jego ciało przeszyły setki szklanych drzazg. Wędrowycz i jego kumple od czterdziestu lat wyrzucali tu puste flaszki, oczywiście tylko te wyszczerbione, których nie przyjęto by na skupie...

Dziki skowyt po japońsku wyrwał Jakuba z drzemki. Egzorcysta zwlókł się z siennika i wyjrzał przez okno, ale zobaczył tylko ciemność. W tej ciemności co chwila błyskały błękitne oczy, coś brzęczało i łomotało, jakby po pryzmie butelek rzucało się jakieś zwierzę. W dodatku owo coś wydawało dźwięki jak zarzynana gęś.

– Japońskie przekleństwa ani chybi – zidentyfikował Wędrowycz i po chwili namysłu chlusnął w tamtą stronę wiadro pomyj.

Chciał rzucić jeszcze kilka shurikenów, ale po ciemku nie mógł ich znaleźć, w zamian cisnął kolejno: polano, wyszczerbiony kufel, gumofilc i zepsute radio. Celował między ślepia, bo poza nimi nic nie było widać. Chyba co najmniej raz trafił, bo łomoty ucichły. Za to gęganie stało się głośniejsze.

– Masz do nas jakiś interes, to za dnia przyleź! – wrzasnął po japońsku Semen, który też się obudził. – I furtką zapraszamy, a nie przez komin.

Ninja nie odpowiedział. Zabrzęczały sprężyny starego materaca, huknęło, jakby ktoś uderzył głową w ścianę wychodka. Z ciemności dobiegł tupot oddalających się stóp, a po chwili trzask kimona dartego na sztachetach płotu. Zaraz potem coś z łoskotem wpadło na stare brony porzucone w rowie. Zabrzęczał potraktowany z byka wrak traktora, rozszczekały się wiejskie burki łańcuchowe i wreszcie zapadła upragniona cisza.

– Wróg najwidoczniej jest już w naszej wsi – powiedział egzorcysta z powagą. – Ogłaszam zatem alarm bojowy.

– Znaczy wstawać mamy? – zmartwił się Semen. – Trzecia w nocy jest...

– E, żeby zaraz wstawać, to chyba lekka przesada – uspokoił go przyjaciel. – Ale śpijmy teraz trochę czujniej, żeby nas ci nindże nie zaskoczyli.

I po chwili wnętrze chałupy ponownie wypełniło zgodne chrapanie.


Nad Starym Majdanem wstawał paskudny, wilgotny ranek. Nad doliną unosiły się mgły. Kominy sąsiednich chałup pluły dymem, mieszkańcy wsi robili sobie śniadanie. Krowy apatycznie przeżuwały lichą jesienną trawę. Wszystko tchnęło spokojem. Nigdzie w okolicy nie było widać żadnych gości z Japonii.

– A może się pomyliliśmy? – dumał Jakub, oglądając uszkodzony dach chałupy.

– Co niby pomyliliśmy?

– Może to nie był żaden nindża, tylko Święty Mikołaj? Chciał wejść przez dach, komin rozwalił, spadł na dół, a my, zamiast go pozbierać z gleby, otrzepać, ugościć i dostać prezenty, zaczęliśmy od przemocy...

– Pogięło cię?! – zirytował się Semen. – Skąd niby Święty Mikołaj o tej porze roku?

– No bo teraz to w marketach wystrój świąteczny rozkładają zaraz po Zaduszkach, więc mógł od tego zgłupieć i wcześniej przyszedł...

– Ale on po japońsku gadał! I oczy miał skośne.

– Teraz wszystko przywozi się z Chin, to może Mikołajów też tam hodują? A nie, jednak nindża! – Jakub wyciągnął z pokrzyw zagubiony samurajski miecz. – A to co takiego? – Znalazł jeszcze długi łańcuch zakończony sierpem.

– Nie wiem. – Semen zmarszczył brwi. – Ale to zagraniczne, bo u nas takich rzeczy się nie używa. Może to do zbierania ryżu z pola albo coś...

– To i nam się nie przyda, bo tu ryż nie rośnie... Hmmm... A może by zasiać? Tego jeszcze nigdy nie uprawiałem. Wyrośnie, zbierzemy, nastawi się zacier. To będzie pierwsza polska sake, i to my ją wyprodukujemy!

– E, w naszym klimacie ryż i tak nie wyrośnie – pokręcił głową Semen. – I pola ryżowe muszą być wodą zalane. Poza tym to strasznie ciężka robota.

– A to może faktycznie nie warto.

Z frasunkiem obejrzeli zdewastowany płot i po krótkiej naradzie przywiązali oderwane sztachety sznurkiem. Ustawili przewróconą wygódkę. Potem wleźli na dach i nie żałując gliny, polepili z powrotem cegły komina do kupy. Dziury w eternicie nakryli starą miednicą. Wreszcie przyszła pora na obiad. Poszli do kuchni. Jakub stanął przy piecu, a Semen pomagał mu, siedząc na krześle i dając dobre rady odnośnie do kolejności wiktuałów wrzucanych do kociołka.

– Tak właściwie, jak wygląda taki nindża? – zagadnął Wędrowycz, mieszając w garnku. – Tak pytam, bo wiesz, mam swoje wyobrażenia, ale głupio byłoby się pomylić...

– Normalnie, nindża to nindża. Mają takie czarne stroje, szmatę owiniętą wokoło głowy, że tylko wredne oczka łypią przez szparę, do tego zwyczajne spodnie rurki, takie obcisłe, żeby nogawką o nic nie zaczepił, jak po dachach biega, buty też takie czarne i obcisłe... Podobne do baletek, tylko podeszwa grubsza, żeby jak na coś ostrego stanie, stopy nie poharatał.

– Skarpetki, jak mniemam, czarne, pod kolor do butów i kalesonów... I rękawiczki?

– No tak. Rękawiczki też. Wiesz, po to, żeby w ciemności rąk nie było widać, jak przy czymś majstrują.

– A powiedz, potrafią się tak bezszelestnie spuścić przez klapę ze strychu na lince?

– Jasne. Po kiego grzyba im drabiny? Włażą i złażą po sznurkach jak małpy w zoo.

– A jak nindża ma za pasem taką rurkę z bambusa, to po co mu ona?

– To na zatrute strzałki. Nindża są tacy trochę jak Indianie z Brazylii. Wydmuchują kolce przez rurkę. Draśnie cię takie draństwo i sparaliżuje albo zabije. Zależy, jaka trucizna.

– I miecz takiemu zawsze sterczy zza pleców?

– Temu nie będzie sterczał, przecież go zgubił u nas w pokrzywach. Ale pusta pochwa na wszelki wypadek może tam wisieć. Bo wiesz, te pochwy nie są takie zwyczajne, tylko z dziurką na końcu.


– A po co?

– Bo jak nindża siedzi pod wodą albo zakopany pod ziemią i czyha na ofiarę, to oddycha przez pochwę od miecza.

– Co oni, rurek do nurkowania nie znają?! – zdumiał się egzorcysta.

– W każdym razie, jak przyłazi coś ubrane na czarno i z zasłoniętą gębą, to albo nindża, albo coś jeszcze gorszego.

– Tak mi się właśnie wydawało – burknął Jakub i pociągnął ukrytą za piecem dźwignię zapadni.

Ninja stojący za plecami kozaka nawet nie zdążył się przestraszyć, gdy podłoga rozstąpiła mu się pod stopami. Na dnie pułapki czekały na niego jeszcze pozbawione izolacji kable, podpięte do przewodu siłowego... Błysnęło, zaskwierczało, a potem wywaliło korki. To znaczy korki wywaliło u sąsiadów, bo to od nich Jakub podciągnął sobie na lewo elektrykę.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Konan Destylator

Подняться наверх