Читать книгу Oko Jelenia. Drewniana Twierdza - Andrzej Pilipiuk - Страница 5
ОглавлениеBergen, 2 listopada 1559
Pokój nie był duży. Miał ze cztery metry długości i nie więcej niż dwa szerokości. Wsparty na grubych belkach sufit wisiał nisko. Łóżko wpuszczono w ścianę. Wystarczyło przesunąć boczną klapę, by poczuć się komfortowo. To znaczy jak nieboszczyk w trumnie...
Światło wpadało do wnętrza przez niewielkie okno oszklone gomółkami oprawionymi w drewno, a nie w ołów. Z posłania widziałem prymitywną umywalkę, miedziany czajnik na łańcuchu, pod nim stolik z misą wpuszczoną w blat. Na kołku wisiał płócienny ręcznik, a obok drzwi moja kurtka. Innego wyposażenia nie zauważyłem.
Dni były krótkie, jesienne. Niemal każdego ranka budził mnie plusk deszczu. Wieczorem pod uderzeniami wiatru cały budynek drżał i skrzypiał. Lodowate podmuchy przebiegały przez cały pokój, okno było nieszczelne.
Przez pierwsze dni tylko leżałem. Każdy ruch powodował, że ciało oblewał zimy pot. Choroba straszliwie mnie osłabiła. Zauważyłem też jeszcze jedną niepokojącą rzecz – wydawało się, że nie mam na sobie ani grama tłuszczu. Suche węzły mięśni pod zwiotczałą i poszarzałą skórą. Może to nanotech potrzebował energii i aby ją pozyskać, wypalił zbędne tkanki? Z trudem mogłem utrzymać łyżkę w dłoni. Nogi i ręce nie bardzo chciały mnie słuchać.
Uszkodzenie mózgu? Wstrząs? Wylew? – dumałem w czasie długich godzin spędzanych na posłaniu. Hans wpadał kilkanaście razy na dzień. Przynosił jedzenie, podawał mi wodę. Parokrotnie zmieniał opatrunki na głowie i głośno wyrażał zdumienie, że wszystko goi się jak na psie. Nie był zbyt rozmowny, zawsze spieszył się do jakichś obowiązków. Oceniłem jego wiek na dwanaście, może trzynaście lat. Kulał, lewą nogę miał odrobinę krótszą, ale mimo to poruszał się szybko i z pewną gracją. Spod brązowej grzywki błyszczały zawadiacko niebieskie oczy. I tylko strasznie pokancerowane dłonie zdradzały, że wie już, czym jest ciężka praca.
Wreszcie pewnego dnia ocknąłem się w znacznie lepszej formie. Poruszyłem stopami, potem dłońmi. Nie czułem bólu ani mrowienia, a jedynie ten rodzaj zmęczenia, który często towarzyszy wstawaniu z łóżka. Jednak nie miałem odwagi, by po prostu wstać i przejść przez pokój. Wreszcie, czepiając się ściany, dotarłem do okna i szarpnąłem zasuwkę. Bergen... Tyle się o nim nasłuchałem podczas pobytu na północy. Siedziba jednego z trzech kantorów hanzeatyckich, miejsce, gdzie obraca się milionami, gdzie mocno bije puls życia. Spodziewałem się czegoś w rodzaju Gdańska. Bogato zdobionych kamienic, może dachów krytych miedzianą blachą...
Pomiędzy domy wcinała się wąska uliczka. Miała nie więcej niż trzy metry szerokości. Jej długości nie zdołałem oszacować, wysokie budynki stały trochę krzywo, a nie byłem na tyle silny, by zaryzykować wychylenie się z okna. Domy zdawały się na siebie napierać, zahaczać dachami, sprawiając, że uliczka zmieniała się w mroczny drewniany tunel. Nawierzchnię zaułka także wyłożono drewnianymi dylami, zniszczonymi i rozbitymi przez buty oraz kopyta zwierząt.
Patrzyłem długo na ściany obite klepką mocowaną na zakładkę. Dachy pokryto gontem. Tu i ówdzie widniały niewielkie drzwiczki, sterczały belki zaopatrzone w prymitywne bloczki. Dźwigi? Chłonąłem obraz, starając się go uporządkować.
Jestem w porcie. Budynki bez okien to magazyny. Uliczka prawdopodobnie prowadzi na nabrzeże. Ulokowano mnie w pokoju na tyłach części mieszkalnej, w pomieszczeniu, które zapewne wykorzystywane jest tylko latem. Cóż, chorego należy izolować...
Wiatr ustał. Śnieg padał cicho i miękko, pokrywając tropik namiotu coraz grubszą warstwą. Staszek zadrżał z zimna. Świece, choć grube, nie dawały dużo ciepła, zresztą już dogasały. Korciło go, by zapalić jeszcze kilka, ale wiedział, że trzeba oszczędzać. I tak zużyli znacznie więcej, niż się spodziewał. Hela leżała półprzytomna, miała wysoką gorączkę. Chłopak zagryzł wargi.
Uświerknie mi tu, pomyślał. Musi się rozgrzać...
Narzucił na towarzyszkę swój śpiwór. Hm, a gdyby tak... Czytał kiedyś jakąś książkę o kowalach. Do przekuwania miękkiego żelaza używali ognia z kory brzozowej. Ona coś tam zawiera, nie pamiętał co, jakąś łatwo palną substancję. W każdym razie grzeje jak diabli. A gdyby zamiast świec spalić trochę zwitków? Wzuł buty i założył kurtkę.
Dotknął ramienia dziewczyny. Uchyliła powieki i popatrzyła na niego prawie zupełnie przytomnie.
– Wyjdę na zewnątrz, poszukam kory na opał – powiedział.
– Dobry pomysł – wymamrotała.
– Śpij spokojnie, nic ci nie grozi, a ja niedługo wrócę. W pobliżu nie widziałem brzóz, zejdę kawałek w dół doliny.
– Bądź ostrożny... – Przymknęła oczy.
Ostatnia świeca zaskwierczała i zgasła. Staszek wyszedł ostrożnie na zewnątrz namiotu, zawahał się. Z nieba sypał śnieg. Ciemność wydawała mu się obca i groźna. Zimowy las dla mieszczucha był przerażający...
Zasypie ślady. Zabłądzę i zamarznę, przemknęła mu przez głowę trwożna myśl.
Zaraz jednak się opanował. Dość tego! Nie ma się czego bać. Namiot stoi pomiędzy czterema niewysokimi, ale rozłożystymi świerkami. To ostatnie drzewa tej części doliny. Trzeba iść wzdłuż zagajnika. Nawet w gęstej zadymce i po ciemku nie zgubi drogi. Las to tylko las. Wampiry i duchy nie istnieją. Ludzi nie było tu od miesięcy, może od lat.
Poszedł. Wszystkie mijane drzewa okazywały się iglaste. Szukał brzozy... Bał się przemoczyć buty, całe szczęście spory odcinek szedł pomiędzy drzewami. Na ściółce nie leżało wiele śniegu... Czuł liźnięcia mrozu na twarzy, ale nie obchodziło go to.
Wydelikatniałem, żyjąc w mieście, myślał. A przecież nasi przodkowie nie z takimi problemami borykali się co dzień. Jestem zdrowy i mam łeb na karku. Poradzę sobie, tak jak Marek. Zresztą nie ma innego wyjścia.
Po lewej otworzyła się rozległa przestrzeń wolna od drzew. Polana? Raczej górska łąka.
– Co za dzicz – mruknął. – Ani stogów siana, ani przytulnej bacówki, gdzie można siąść pod dachem i przeczekać złą pogodę przy ciepłym piecu. Herbaty „z prundem” też jeszcze w te strony nie dowieźli... – ironizował gorzko.
Wyobraził sobie drewniane ściany, ogień pełgający na kominku, kubek herbaty z odrobiną rumu, owcze skóry na oparciu drewnianej ławy. Żal złapał go za gardło, w oczach poczuł łzy.
A potem nagle wzbudził w sobie nowe siły. Otrząsnął się.
Dość tego mazgajstwa, rozkazał sobie. Za pięć lat wybudujemy z Helą własną bacówkę. Będzie herbata, kominek i skóry. Rum sprowadzimy z Karaibów. Albo sam zrobię coś podobnego w smaku.
Wreszcie w ciemności zamajaczyły białe pnie. Brzozy. Wpiły się korzeniami między kamienie. Dobył noża i zaczął ciąć głęboko korę. W dotyku wydała mu się wilgotna. Zapali się czy nie? Może trzeba by najpierw rozniecić ogień i wysuszyć? Pomyśli o tym, jak wróci.
Martwiło go, że Hela została w namiocie sama. Z drugiej strony dziewczyna ma szablę i czekanik, jest grubo nakryta, więc nie zmarznie. Śnieg też trochę chroni wnętrze przed mrozem. Poradzi sobie przez tę godzinę czy dwie, zanim on wróci... Zresztą zadymka już ustawała.
Pokąsania, pamiątka starcia ze sforą wilków... Nanotech powinien odtworzyć zniszczone tkanki. Chyba. Dziewczyna poleży dwa lub trzy dni i ruszą dalej. Nawet najgorsza droga wreszcie się skończy.
Minęło może dwadzieścia minut, może godzina. Stosik pasków kory urósł. Staszek spojrzał bezradnie na niebo. Nie był w stanie ocenić upływu czasu.
Za bardzo przywykłem do takiej głupoty, westchnął w duchu. Brak durnego zegarka dokucza mi jak ucięta ręka.
Wyobraził sobie naraz, że ma zegarek, a opodal w solidnym namiocie Alpinusa Hela leży sobie w grubym śpiworze i czyta książkę w świetle latarki. A w zasięgu ręki ma telefon komórkowy i w razie czego może zadzwonić... Znowu aż go skręciło z żalu. Z drugiej strony...
Gdy żył w XXI wieku, żadna z dziewczyn, które znał, nie pojechałaby z nim zimą w góry pod namiot. Ba, on sam w życiu nie wybrałby się na tak idiotyczną wyprawę! Już nie mówiąc o tym, że nie miałby dość pieniędzy na namiot do wypraw górskich i profesjonalny śpiwór. Nie byłoby też go stać na bilety lotnicze do Trondheim.
Spojrzał na stosik kory. Nieźle, jeszcze drugie tyle i można wracać do obozowiska. Odetchnął głęboko ostrym górskim powietrzem. Noc, ciemności słabo rozświetlane blaskiem księżyca. Między uciekającymi chmurami, z których przestał już prószyć śnieg, cudownie wygwieżdżone niebo. Masywy górskie zamykające dolinę wznosiły się wokoło. Skały wydawały się zupełnie czarne, ale mimo to odcinały się wyraźnie od jeszcze głębszej czerni nieboskłonu. Staszek czuł się szczęśliwy. Pił życie każdą cząstką swego ciała. Wyszlachtowali całe stado wilków. Uratowali się. Wykiwali śmierć. Czeka ich jeszcze długa walka ze śniegiem, mrozem i górami, ale wygrają. Zresztą mają mapę...
Urżnął jeszcze kawałek kory i naraz zamarł. Poczuł, że właśnie tu, w tych górach, przestał być chłopcem i stał się mężczyzną. Twardym, zaradnym, potrafiącym zapewnić obronę kobiecie, której los złożono w jego rękach. Co więcej, uświadomił sobie, gadał z Iną jak równy z równym. Jak Marek. Stawiał warunki, wysuwał żądania, odmawiał wykonania bezsensownych poleceń. Dzieciństwo się skończyło. Od dziś sam pokieruje swoim życiem.
Nagły dźwięk przerwał jego rozważania. Dziwny, odległy metaliczny warkot. Staszek odłożył kozik i zamarł, nasłuchując. Co to jest, do diabła? Kosiarka spalinowa? Piła łańcuchowa? Nad skalną barierą błysnęły dwa światełka. Patrzył oniemiały. To nie było UFO. W jego stronę nadlatywał niewielki helikopter. Zaraz przeskoczy nad doliną i zniknie... Chyba że...
Puścił się pędem przez krzaki, przedzierał przez chaszcze, aż wypadł na białą połać zasypanej śniegiem łąki.
– Hej! – ryknął najgłośniej jak potrafił, choć nie miało to wiele sensu.
Helikopter poleciał dalej, w stronę przełęczy.
Ogień, myślał chłopak gorączkowo. Gdybym mógł rozpalić ognisko...
Krzesiwo zostało w namiocie.
Maszyna pojawiła się znowu, leciała nisko, widocznie załoga czegoś szukała. Zamachał energicznie rękami.
Zauważyli go wreszcie. Śmigłowiec zatoczył łuk nad ścianą lasu i zniżył lot.
Ciekawe, kim są, pomyślał. Podróżnicy w czasie? Na pewno... Zabiorą nas do XXI wieku, a może później. Widać mimo zniszczeń na skutek antymaterii cywilizacja przetrwała. Będę sobie mieszkał z Helą i...
Podmuch uderzył Staszka w twarz. Maszyna powoli siadła na ziemi. Była faktycznie malutka, w kabinie mieściły się trzy osoby. Stał, chłonąc spojrzeniem każdy szczegół. Elektryczne lampki, wirujące coraz wolniej śmigło, blask zegarów kontrolnych, kombinezony lotnicze załogi. Na burcie wymalowano czerwoną gwiazdkę i jakieś chińskie oznaczenia.
Chińczyków jest miliard, wszystkich nie zabijesz – z głębin pamięci wypłynęło idiotyczne powiedzonko. Wreszcie koniec gehenny. Do domu. Zabiorą ich do domu. Do prysznica, telewizji, Internetu...
Drzwi otworzyły się i na śnieg zeskoczyli dwaj wojskowi. Jeden trzymał w dłoni wydruk na lśniącej folii. Na przegubie miał zegarek. Porównał zdjęcie z twarzą chłopaka.
– Tak, to on – powiedział do swojego towarzysza.
Staszek omal nie fiknął koziołka ze szczęścia. Rozumiał go.
– Gdzie jest dziewczyna? – zapytał drugi po rosyjsku.
Jednocześnie uniósł pistolet maszynowy. Czar prysł w jednym ułamku sekundy. Staszek zrozumiał, jakim był idiotą.
– Ne panimaju ruskoho – bąknął, chcąc za wszelką cenę zyskać na czasie.
– Nasze wilki jej nie zagryzły – mruknął drugi do swego towarzysza. – Ale w dolinie jej nie ma, noktowizor by pokazał.
Chłopak myślał gorączkowo. To oni wysłali wilki, żeby zagryzły jego i Helę. Dlaczego? Na czyje polecenie? Mają wydruk z jego podobizną, zatem tak jak myślał, widzieli go oczyma bestii. Musieli mieć jakiś namiar, z radioboi czy czegoś takiego, polecieli na przełęcz, obejrzeli truchła, a potem zaczęli szukać sprawców. Po co? To chyba jasne... Wilki nie dały rady, trzeba dokończyć dzieła.
Jakimś cudem jeszcze nie znaleźli Heli. Namiot jest przykryty śniegiem, dziewczyna leży pod grubą warstwą skór. Nie mają psów, ale jeśli zaczną jej dokładnie szukać, to znajdą...
Zabiją. Jego i ją. Oboje. Po to tu przylecieli. Wilki pokpiły sprawę, więc należy naprawić ich „błąd”... Zastrzelą. Starał się opanować rosnące przerażenie. Zacisnął dłonie w pięści.
– Gdzie jest dziewczyna? – Chińczyk powtórzył pytanie, kalecząc nieco szwedzki.
Staszek odetchnął. Czuł, że strach odpływa. Wiedział już, co mówić. Wiedział, że trzeba grać głupka, że nie może się zdradzić, że wie...
– Napadły nas wilki. Całe stado. Zdołaliśmy je pozabijać, ale mocno nas poharatały. Ona umarła z ran wkrótce potem, wykrwawiła się – skłamał. – Pogrzebałem zwłoki w górach. Wyposażenie straciłem, gdy pękł pode mną lód. Próbowałem znaleźć tu w lesie opał, ale nie mam nawet krzesiwa. Przybyliście mi, panowie, na ratunek w ostatniej chwili...
Drugi z żołnierzy spokojnie pociągnął za spust. Huk wystrzałów obudził echo wśród skalnych ścian. Staszek pochylił głowę, patrząc na cztery dziury w swojej piersi. Piąta kula chybiła. Nie czuł strachu, tylko zdziwienie. To już? Tak to wygląda? Nagle zrobiło mu się ciepło, przyjemnie i jakby sennie.
Wcale nie boli, pomyślał. Wyliżę się. Poleżę sobie spokojnie, poczekam, aż się wyniosą i...
Świat przekręcił się dziwnie, jak gdyby ziemia nagle podniosła się do pionu. Zdążył jeszcze zrozumieć, że leży na wznak, i myśli zgasły.
Zwlokłem się z łóżka. Wzułem swoje adidasy. Przeszedłem kilka kroków, stanąłem na jednej nodze, potem zrobiłem jaskółkę. Ciało działało. Nie było sprawne jak dawniej, ale czułem, że dochodzę do siebie. Jeszcze kilka dni i może nawet będę biegał... Poskładałem wyleniałe skóry służące mi za przykrycie i uporządkowałem posłanie. Następnie skorzystałem z wody, by choć trochę obmyć ręce i twarz oraz przepłukać usta. Odwinąłem opatrunek. Włosy na potylicy wygolono mi w czasie operacji, pomacałem szwy. Strupy już odeszły. Skóra była chłodna i gładka.
Hans wszedł do pokoju parę minut później.
– Już wstaliście, panie? – zdziwił się.
– Już pora – wyjaśniłem.
Głupio. Pora, na co pora? Powinienem wykorzystać sytuację, poleżeć jeszcze z tydzień, wypocząć... Ale nie potrafiłem. Bezruch był dla mnie torturą.
– Chodźmy do pana Edwarda – zaproponował chłopak.
– Chodźmy – zgodziłem się.
Zeszliśmy po pierońsko wąskich schodkach. Hans zatrzymał się i spojrzał na mnie z troską, niepewny, czy dam sobie radę. Uspokoiłem go gestem. Czułem lekkie osłabienie i zawroty głowy, ale jednocześnie wszystkie dolegliwości trapiące mnie przez ostatnie dni ustąpiły. Nie powiem, spodobał mi się ten nanotech...
Znaleźliśmy się w wąskim korytarzyku. Przez uchylone drzwi zobaczyłem izbę podobną do tej, w której leżałem. Cztery identyczne łóżka wpuszczone w ścianę i zabezpieczone przesuwanymi drewnianymi klapami. Tu jednak mieszkało chyba kilka osób, na kołkach wbitych w ściany wisiały ubrania, u powały ktoś zaczepił latarenkę ze świecą.
– Nasz pokój, czeladzi znaczy – wyjaśnił chłopak. – Spać tu teraz będziecie. A tutaj nasz pryncypał mieszka.
Zapukał do drzwi.
– Wejść! – rozległo się ze środka.
Spodziewałem się starszego mężczyzny, tymczasem ujrzałem człowieka mniej więcej w moim wieku. Był niższy, ale szerszy w barach. Twarz miał zupełnie przeciętną. Licha broda ledwo zakrywała policzki.
– Ach, żyjecie. – Uśmiechnął się. – I widzę, nawet już na nogach... Edward Wacht. – Uścisnął moją dłoń.
– Marek Oberech. Mark, Markus, mówcie, jak wam wygodniej.
– Pan Kowalik przepowiedział, że się wyliżecie. Nie bardzo chciało mi się wierzyć. Widziałem w życiu wiele ran i mniemałem, że raczej trumnę trza szykować, ale jak widać, miał rację. Cieszy mnie to niepomiernie. Spocznijcie, proszę.
Usiadłem na krześle. Spore okno wychodziło chyba na port. Zlustrowałem pospiesznym spojrzeniem cały pokoik. Zamiast parapetu nachylony lekko pulpit do pisania. Obok w przegródkach spoczywały zwoje, zwitki i karty papierów oraz pergaminów. Biuro? Coś w tym stylu... W jednym kącie umieszczono stół, nad nim zatknięte za kij stały drewniane i cynowe talerze. Przed pulpitem postawiono ciężki drewniany fotel, pod ścianami kilka krzeseł. Była i umywalka, podobna do tej, którą już widziałem.
– Chciałem podziękować za opiekę i gościnę.
– Biblia nakazuje wspomóc bliźniego w potrzebie, a z panem Hansavritsonem przyjaźń długoletnia mnie łączy, więc rad byłem, mogąc mu się przysłużyć. Teraz sprawy najważniejsze... – Podszedł do skrzyni w rogu pomieszczenia. Otworzył ją i chwilę grzebał, aż wyciągnął worek.
– Wasze rzeczy przyniesione z pokładu „Srebrnej Łani” – wyjaśnił. – Jest i sakiewka oraz ten dziwny przyrząd, czasomierz, jak mniemam?
Trzymał w dłoni zegarek wykonany przez Feliksa.
– Tak, czasomierz – potwierdziłem. – Pamiątka po towarzyszu, który zmarł w Nidaros.
– Zdumiewający zaiste. Jest tu jeszcze jedna rzecz, której lepiej ludziom na oczy nie pokazujcie, bo może ferment wywołać... – Wyjął woreczek.
Zajrzałem do środka. Różaniec, znak rozpoznawczy Bractwa Świętego Olafa, pamiątka po księdzu Jonie...
– Jestem luteraninem – wyjaśnił – ale nie obawiajcie się. Choć uważam, że w błędzie trwacie...
– Tu, w Bergen...
– Jesteście w dzielnicy Tyska Bryggen, na terenie kantoru Hanzy. Prawa wymyślone przez władców Danii tu nie obowiązują. Jeśli chcecie iść do kościoła, Hans wskaże wam świątynię, gdzie katolicy swoje msze odprawiają. Spraw jeszcze kilka pozostało. Ta sakiewka jest dla was od kapitana Petera. – Podał mi skórzany mieszek. – Mniemam, że chcieliście gdzieś dalej płynąć, jednak los sprawił, iż port jest już zamknięty.
– Jakie są możliwości opuszczenia Bergen lądem?
– Konno przez góry szlakiem na wschód. Droga to jednak ciężka bardzo, zimą zwłaszcza, wy za słabiście jeszcze. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli do wiosny u mnie w gościnie zostaniecie.
No cóż, pomyślałem. To chyba nie jest złe wyjście. Odnajdę Alchemika, a wiosną pomyślę, jak szukać Hansavritsona.
– Nie chciałbym darmo waszego chleba jeść. Jeśli pomóc w czym mogę...
– Pracy zimą wiele nie ma. Magazyn uporządkujemy, księgi muszę sprawdzić i tyle. Aż do wiosennych Igr Bergeńskich spokój i cisza. Może Saami przyjdą ze skórami, to trochę ruchu będzie, a może się w tym roku nie pojawią. Trudno orzec.
– Saami?
– To dziki lud. W górach żyją i lasach daleko na północy.
– Lapończycy – odgadłem.
– Tak też ich czasem zowią. Pomożecie zatem przy magazynie, a z Hansem do kuchni chodzić będziecie, bo on w nodze słaby i pomoc mu się przyda.
– Widziałem, że kuleje.
– Medycy oglądali, twierdzą, że nic się zrobić nie da. Ot, dwu cali brakuje...
– Spróbuję coś z tym zrobić.
– Jesteście medykiem? – zainteresował się.
– Trochę z medycyną do czynienia miałem. Jednak co innego chodzi mi po głowie.
– Niech tak będzie. Tu obok posłanie wasze przenieść każę, zima idzie, tam pod dachem latem tylko wytrzymać można. Wybaczcie, do pracy wracać mi trzeba... – Wskazał gestem księgi rachunkowe leżące na stoliku.
Wyszedłem z pokoju. W korytarzyku zerknąłem jeszcze raz do worka. Spoczywał w nim jakiś tubus z dokumentami. Nie oddałem go panu Edwardowi, bo na metalowej zatyczce zauważyłem misternie grawerowany wizerunek łasicy... Coś mi mówiło, że to wiadomość przeznaczona tylko dla mnie. Ale skąd się wzięła? Łasica musiała podrzucić ją, kiedy leżałem nieprzytomny, albo raczej zanim wsiadłem na statek. Podszedłem do okienka na końcu korytarza i rozwinąłem wiotki listek przezroczystej folii. Zdumiałem się treścią. Wiadomość nie była przeznaczona dla mnie, trzymałem w ręce ułaskawienie dla Alchemika.
Hans mościł mi posłanie w pomieszczeniu obok.
– Jak mogę wyjść na zewnątrz? – zapytałem.
– Po schodkach na parter, przez magazynek i kantor. Płaszcz weźcie, panie, słabiście jeszcze po chorobie, a od morza wieje.
Podał mi złachaną tkaninę.
Zarzuciłem pelerynę na ramiona, znalazłem sprzączkę i zapiąłem pod brodą. Podreptałem po wąskich, przypominających drabinę schodach. Przeszedłem niewielkie pomieszczenie i pchnąłem ciężkie drzwi.
Wiatr wyrwał mi klamkę z ręki. Morska bryza uderzyła w twarz i oszołomiła. Przed sobą miałem nabrzeże oraz rozległą zatokę. Oddychałem pełną piersią, czując, jak wracają mi siły. Zamknąłem drzwi i oparty o nie plecami chłonąłem widok cumujących wzdłuż pomostów okrętów... Teraz dopiero zrozumiałem, że po raz kolejny wywinąłem się kostusze. Będę żył.
Maksym Omelajnowicz uderzył konika piętami w boki. Szkapa popatrzyła na niego z wyrzutem, ale przyspieszyła. Ledwo widoczna ścieżka wiła się po zboczach góry Fløyen. Kozak z odrazą oglądał szare granitowe skały, liche drzewka czepiające się korzeniami szczelin między kamieniami.
– Kraina plugawa, jałowa i skalista niczym bisurmański Krym – powiedział do szkapy. – Szczęściem długo miejsca tu nie zagrzejemy. Aby do wiosny jakoś przebiedować, a potem, jak Bóg da, do dom wracamy.
Stąd, z góry, Bergen widać było jak na dłoni. Trzecią godzinę Kozak błąkał się po zboczach, szukając odpowiedniego miejsca na wykopanie ziemianki. Trafił już na trzy lub cztery, ale przeczucie podpowiadało mu, że nie należy zadowalać się byle czym. Notował w pamięci, gdzie rośnie dobra trawa. W kilku miejscach zeskoczył z konia, by przeżuć łodyżkę lub dwie ziela. Rośliny w tych stronach były inne niż na Ukrainie, ale znalazł co trzeba. Dróżka, którą obecnie podążał, spodobała mu się już na pierwszy rzut oka. W miarę szeroka, co świadczyło, że kiedyś jeżdżono tu furką, lecz jednocześnie zarośnięta.
– Prrr... – osadził klaczkę.
Na szerokiej półce skalnej ktoś kiedyś mieszkał. Maksym zeskoczył z siodła. Maluśki domek wzniesiono z kamiennych ciosów spojonych gliną. Dach zapadał się do wnętrza. Stare, rozeschnięte drzwi wisiały na sparciałych zawiasach. Obok chaty ział otwór groty zabezpieczony resztkami palisady.
Wszystko dawno zarosło chwastem. Błona zaciągająca okno była pęknięta. Kozak wszedł do środka domu. Najpierw poczuł charakterystyczny trupi zapach, co skłoniło go, aby w pierwszej kolejności zlokalizować jego źródło. Na całkiem jeszcze porządnym łożu pod zetlałą derką spoczywał szkielet.
– Tfu! – splunął z dezaprobatą. – Co za kraj pogański, że nawet szczątków zmarłego ziemi nie oddali...
Rozejrzał się po wnętrzu. Nikt od lat tu nie zaglądał. Piec był pęknięty, wiszący na haku miedziany kociołek pokrył się wykwitami śniedzi. Maksym przejrzał wszystkie kąty, znajdując zardzewiały kozik, dziurawy worek, kilka drewnianych misek stoczonych przez robactwo.
Pozbierał kości, zawinął w derkę, a następnie wyciągnął na zewnątrz. Odszukał drewnianą łopatę, której koniec okuto żelazem i nie spiesząc się, wykopał w kamienistej ziemi grób.
Złożył w nim szczątki, przykrył siennikiem z łoża. Następnie zdjął papachę i przeżegnał się nabożnie.
– Przyjacielu drogi a nieznajomy, dziękuję ci z całego serca mego prawosławnego za twój dom, łoże, kociołek i inne sprzęty, którymi mnie ubogiego wędrowca poratować raczyłeś. Spoczywaj w pokoju, a Bóg niech twą duszę przygarnie.
Z metalowej buteleczki zaczerpnął święconej wody i chlapnął na szczątki, a następnie zasypał mogiłę.
– Chrystus zmartwychwstał, tak i my z martwych powstaniem... – Wbił u wezgłowia krzyż.
Rozkulbaczył klaczkę i puścił ją wolno, aby poskubała zeschniętej jesiennej trawy, a sam zaczął przepatrywać ruinę, planując jednocześnie kolejność prac.
Za domem jest zbiornik na wodę ściekającą po skałach, należy go oczyścić. Dach zniszczony, wymieni się bieżmo, a potem pokryje go korą. W jaskini ulokuje konika. Trzeba tam nową ścianę wznieść i to nie z drewna, a z gliny i kamieni, bo wichry od morza tu z pewnością dokuczliwe... Ścieżkę w dół doliny należy zbadać, bo niepodobna drogą naokoło chodzić za każdym razem, gdy zechce szynk odwiedzić... Niektóre sprzęty już do niczego, trzeba znaleźć odpowiednie drewno i porobić sobie nowe. Na skalnych półkach sporo trawy rośnie, pójdzie z sierpem i pościna, wiatr przesuszy, a dużo musi na strychu zgromadzić, bo to i jedzenie dla konika na zimę, a i cieplej będzie. W głąb doliny pojedzie, tam lasy, bo krzaków na skale niewiele, a tu potrzeba na mrozy sąg drewna naszykować...
Wreszcie zadowolony z życia siadł przy rozklekotanym stole. Przygotował papier i inkaust. Jednym zręcznym ruchem kozika przyciął gęsie pióro.
Drogi batko atamanie!
Jeśli list mój dotarł do rąk twych, wiesz już, iż rozkazy twe wypełniając, z pludrackiego miasta Stockholmu drogę na zachód obrałem, aby na miejscu zbadać legendy o skarbach i fortunie kupców Bergenu. Po przygodach licznych i część gotówki strwoniwszy, przybyłem oto na miejsce, o czym spieszę donieść.
Droga ma przez wysokie góry wiodła, gdzie mimo iż Oktobrus kalendarium moje pokazało, mrozy i srogie śnieżyce pokonać mi przyszło. Okolica ta dla Kozaków wielce przykra, jako iż wzrok nasz przywykły, by swobodnie hulać po stepie, tu co i rusz na górę skalistą natrafia, przez co oko się męczy, a i rozum tęsknota za ziemią ojców paląca ogarnia. Osobliwością tej krainy są wąwozy, które tubylcy fjordami zwą, a które na dnie swym głębokim wodę mają, ponoć morza odnogi, co dla onej wody słoności prawdopodobnym mi się wydaje. Drogi brzegami ichnimi się wiją, jako że przebyć ich mostem dla szerokości niepodobna.
Przebywszy jednakowoż te trudy i znoje, zjechałem w doliny, gdzie nad zatoką wlaną między dwie góry, jako bełt wbity pomiędzy pośladki, miasto owo się rozłożyło. Bergen to gród dziwaczny, ni do pludrackich, ni do lachskich, ani nawet do turczyńskich zgoła niepodobny. Niepodobieństwa te spisać spróbowałem. Tedy pierwsze jest takie, iż lud tu durny wielce, w jednym miejscu miasta wznieść nie potrafił, tedy w kawałkach je rozrzucił. Na zachodzie zamek wzniesiono, by nad wejściem do zatoki czuwał. Obok, na gruncie podmokłym, choć kamienistym, stocznię ulokowano. Dalej na wschód idąc, Niemce siedzą, co do Hanzy należą. Domy ich z drewna pobudowane, do naszych kureni siczowych podobne, jeno ze trzy razy wyższe, a i w długości także inne. Ognia w nich palić zakazano, nawet zimą dla ogrzania. Dachy ich gontem drewnianym miast słomą kryte. Rzędem stoją wzdłuż brzegu zatoki, co ją Vågen zowią, a frontem do niej zwrócone, gdzie na parterach kantory kupieckie umieszczono. Pomiędzy nie wąskie uliczki biegną dla towarów cyrkulacji, jako iż domy te od boków i tyłu magazyny na wszelakie dobro posiadają – o czym niżej dokładnie napiszę. Od strony zamku kościół wspaniały z kamienia wzniesiony, jako żywo łacińskie chramy w Kijowie przypominający, tamże ku żałości wielkiej luterańskie heretyki bałwochwalnię sobie uczyniły, łacinnikom tylko kościółek mały, starożytny wielce i przez czas zniszczony, pomiędzy domy wciśnięty zostawiwszy, któren pod wezwaniem św. Mikołaja. Za domami uliczka biegnie, drewnianym płotem od kantoru odgrodzona, a po jej drugiej stronie w domkach niewielkich małp wszetecznych siedzi całe zatrzęsienie. Luboć wiele widno zarazę polską w sobie nosi, bo na ryjach krostami zsypane. Mniemam, iż takie ich nagromadzenie tym spowodowane, że wśród kupców ni kobietom, ni dziewkom żyć nie dozwolono. Dzieci takoż z tej przyczyny tam nie uświadczysz, nie wiem tedy, jak się te Niemce mnożą. Może wodą przybywają z krain odległych?
Dalej ku wschodowi miasto kolejne leży, które jednakowoż częścią kantoru nie jest, ani władza jego nad Niemców nie sięga. W nim Duńczyki i Norweżcy siedzą, a jeszcze dalej na wschód i ku górom postępując, leprozorium niewielkie, gdzie trędowatych trzymają, wymienić należy. Przy szlaku w góry klasztor pobożnych sióstr franciszkanek zacny się znajdował, ale lutry już przed paru laty monaszki do ożenku zmusili, część wymordowali, a budynki rozwalili, bojąc się widno, aby bogobojne życie nikogo nie kusiło. Kaplica jeno dla grubości murów się ostała.
Tamże piwniczkę półzwaloną sobie upatrzyłem, coby kozackim zwyczajem osiąść i zimę jako kret w ciepłej ziemi przeczekać, lecz mnie starzec jeden ostrzegł, że pomysł to zły nad wyraz, a raz z powodu tego, że lensmann miejscowy włóczęgów nie lubi i łapie wszystkich, których za takowych uzna, dwa z powodu tego, iż ruiny klasztoru władze na oku mają i mogliby pomyśleć, iżem mnich katolicki, a takowych tu topią, kamienują, na stosach palą i inne jeszcze męki zadawać im lubią, trzeci zaś powód, że ponoć duchy pomordowanych monaszek mocno tam nocami dokazują. Tedym rad nierad mieszkanie sobie na stoku góry wyszukał, gdzie wiatry ostre wieją, by za kąt do spania i dach nad głową srebrem nie płacić...
Obyczaje mieszkańców plugawe wielce. Po domach ni obrazów świętych, ni ikon złotem na drewnie pisanych nie uświadczysz. Spać chodzą nago, dla chłodu uprzednio gorzałkę pijąc, którą ja żem też skosztował. Mocna jest ona diabelnie, w łeb wali niczym młot, z niezrozumiałej jednakowoż przyczyny zielsko jakoweś obrzydliwe w niej moczą, które sprawia, że smak psuje się kompletnie i jedynie odrazę siłą woli żelazną przełamując, napitek ten w gardło lać można. Okoliczność ta tym bardziej jest przykrą, iż beczułka, którą batko na drogę mi przysposobił, dawno już dno pokazała i w górach żem ją ostawił, uprzednio wodą źródlaną napełniwszy, aby deski moc oddały, a jeśli droga powrotna przez okolicę tę prowadzić będzie, tedy zawartość spożyję.
Ubiór mieszkańców do naszego podobny, jednakowoż buty noszą skórzane w miejsce łapci, spodnie wąskie a obcisłe w miejsce szarawarów, koszule ich takoż bliżej ciała przylegają. Płaszcze dla odmiany szersze i bardziej obfite, a papach całkiem nie znają, głowy czapami lub kapeluszami ze skóry nakrywając. Różnica ta jeszcze, że między koszulą a płaszczem odzienie jakoweś noszą, do żydowskich chałatów lub szlacheckich żupanów żywo niepodobne, a które germańskim przyodziewkiem jako i w Kijowie na Niemcach zobaczyć można. Mężowie zniewieścieli ze szczętem, po mieście tylko mało który z bronią chodzi, zwady karczemne kułakami miast szablą prostują, a ponoć siadać do stołu z bronią za srogi grzech przyjęli.
Lud tu mieszany jako we Lwowie. I Niemców tu multum, i Duńczyków, których namiestnik władzę tu sprawuje, i Norweżców, do których ta ziemia należała, a może i nadal należy, i Walonów nieco, którzy w górach rud mądrych szukają, Flamandów, Brabantów, Fryzyjczyków i temu podobnych nacji po mendlu luboć tuzinie ledwie, Polaków może garstka, co katolickiej są religii, kilku, com ich pochodzenia nie rozpoznał. Taka jeszcze okoliczność zdumiewająca, o której wspomnieć dla jej niezwykłości trzeba, kraj ten od naszego odróżniająca, że Żydów wcale tu nie ma. Ponoć lutry skutkiem pism swego proroka wyjątkowo cięci na nich i żyć Mojżeszowej wiary ludziom nie dają, a gdy któregoś złapią, męki straszliwe mu zadają, a potem w wodzie zatoki topią.
Dziwnie się w tych krainach oszukaństwo zwane polityką rozpleniło. Na ilem się rozpytać zdołał, dni kilka przed moim przybyciem bitwa morska na morzu się odbyła, w której statków kilka udział wzięło. Sprawa tak wyglądała, iż kupiec, którego dom w Szwecji, a któren do związku Hanzy należy, pochwycony został przez piratów na morzu, a przez okręty Hanzy uwolnion, złożył protest, jako że pochwycić go Duńczycy próbowali. Protest tenże Duńczykom wręczył, bo innej władzy tu nie ma i skarżyć się przed nią niepodobna. Takoż widzi mi się, iż w tym kraju szalonym nie tylko kupcy, przeciw swej władzy występując, obcemu pomogli, ale że ten jeszcze skarżyć się tejże władzy próbował. A namiestnik miejscowy twierdzi, że to omyłka być musi, bo żaden Duńczyk z piratami nigdy przyjaźni nie ma. Łże w żywe oczy, czy może kupiec kłamie? Nie na mój to rozum rozsądzać, ale dziwnym się wydaje.
Bogactwa głównie w rękach niemieckich tu spoczywają, a choć wydają mi się znaczne, to, co widać, trudnym do zrabowania wielce. W magazynach ich po dach sięgają zwały suszonej ryby zwanej sztokfiszem, która choć gorsza niż nasza, smak miejscowej gorzałki nieźle zabić w ustach potrafi. Po wtóre, zboża pszenicznego wory, po trzecie, skór trochę ze zwierza renem zwanego, który do jelenia podobny, jednakowoż mniejszy i bardziej kudłaty. Po czwarte luboć po piąte, bom chyba numera w wyliczeniu zmylił, beczki z winem reńskim i takież z tłuszczem cuchnącym wielce, któren się z ryb wytapia, i jeszcze innych towarów bez liku.
Atak na miasto wydaje mi się wykonalnym, należy ze czterdzieści czajek na zatokę wprowadzić, bo choć murów obronnych nie ma, jeno palisady od strony lądu, z braku odpowiedniego nabrzeża trudnym by to było. Atak tenże wydaje mi się bezcelowym raz z uwagi na oddalenie niezwykłe tego miasta od Siczy, dwa jako towar tu zebrany ciężki jest a objętościowy i gdyby czajki nim napełnić, w niewielkiej ilości wartości specjalnej nie przedstawia. Złota mieszkańcy na sobie noszą niewiele, jeden turecki wielmoża dobrze obskubany przyniósłby łup lepszy jak trzydziestu Niemców. O zamku zapominać też nie należy, zdobyć go nijak, a armaty jego naszej flocie dokuczyć by mogły. Tedy, drogi batko, myśl o złupieniu Bergenu porzucić trzeba, a ja tu jeszcze do wiosny zostanę, gdyż jechać zimą przez góry niepodobna. Wiosenną porą z kupcami do Gdańska się zabiorę, a stamtąd, jak Bóg da, na Ukrainę już ruszę. Chyba że okazja będzie Londyn po drodze zbadać, choć powodu nie widzę, bo miasto to jeszcze dalej krom Bergenu leży, tedy czajkami płynąc, dosięgnąć go ciężko, co w rabunku przeszkodą.
Tedy kreślę się, waszeci syn, podnóżek i niewolnik najwierniejszy
Maksym Omelajnowicz
Kozak poczekał, aż atrament wyschnie, i odwrócił pismo na drugą stronę. Naszykował sobie nowe pióro, z juków wyjął mały kałamarz napełniony sokiem cebuli.
Przybywszy do Stockholmu, odnalazłem wspomnianego człowieka. Żelazny komar pojawiał się tu ubiegłego lata i na samym początku jesieni bieżącego roku. Widziało go co najmniej siedmiu ludzi, ustaliłem ich listę i postarałem się wszystkich przesłuchać. Wykonane przez naocznych świadków szkice wykazują zbyt wiele podobieństw, by zrzucić to na karb przypadku, jednak jego gniazdo musi być odległe. Postaram się zużyć część funduszy na pociągnięcie za język bywalców portowej tawerny i pobliskiej karczmy. Będę próbował wkręcić się do domu zebrań Hanzy, może przyjmą mnie na posługacza. Tak czy inaczej, czuję, że choć w niewielkim stopniu, zbliżyłem się jednak do serca tajemnicy. Nie zdołałem nawiązać kontaktu z Peterem Hansavritsonem, gdyż odpłynął ledwie pięć dni przed moim przybyciem, ale zimuje tu ponoć jego okręt „Srebrna Łania” i dwaj jego ludzie, Sadko i Borys. Spróbuję ich podpytać o pochodzenie metalu, z którego wykonano łyżki. Prawdopodobnie zostanę w Bergen co najmniej do wiosny. Jeśli poszukiwania tutaj nie przyniosą rezultatu, ruszę na północ.
Poczekał, aż cebulowy sok dobrze zaschnie, i pomachał kartką, by choć trochę rozwiać jego zapach. Następnie złożył papier w ciasny zwitek, natarł po wierzchu woskiem i włożył do tulejki z cienkiej miedzianej blaszki. Z małej klatki wyjął ostatniego gołębia. Założył mu list na nóżkę.
Westchnął ciężko i wyszedł przed dom.
– Daleka droga przed tobą – powiedział – ale musisz dolecieć...
Ptak zatoczył koło nad zapadniętym dachem, a potem wzbił się w górę i po chwili krążenia obrał kurs prosto na wschód. Maksym przeżegnał się. Jeszcze przez moment jego sokoli wzrok śledził śnieżnobiałą plamkę na tle szarych skał, a potem ostatecznie stracił posłańca z oczu.
Hela ocknęła się, gdy było już jasno. Poruszyła ostrożnie stopą, potem zgięła nogi w kolanach. Wszystko działało bez szwanku. Ból prawie minął. Widocznie Staszek i Marek mieli rację: to, co płynęło w ich żyłach, rzeczywiście potrafiło leczyć rany i stłuczenia. Spojrzała na posłanie chłopaka i z miejsca poczuła, jak w żołądku rośnie jej wielka kula lodu. Śpiwór był pusty.
Wyskoczyła spod skór jednym gibkim ruchem. Wciągając pończochy, liczyła szybko. Świece paliły się około trzech godzin. Pamiętała, że gdy wychodził, już dogasały. Co oznacza, że opuścił schronienie jeszcze przed północą. Teraz jest ranek, a świt przychodzi tu bardzo późno. Minęło wiele godzin, od kiedy Staszek wyszedł. Gdyby znalazł lepsze schronienie, wróciłby po nią. Są dwie możliwości. Zginął albo został przez kogoś porwany. Gdyby złamał nogę albo utknął w jakiejś rozpadlinie, to do tej pory z pewnością umarł z zimna. Ale może... Może jest cień nadziei? Może gdzieś tam jeszcze dycha, ostatkiem sił czekając pomocy?
Wygrzebała się na zewnątrz. Namiot, mimo że chroniony przez rozłożyste gałęzie, przypominał śnieżny pagórek. Wszystko pokryte było cudnym białym puchem. Kryształki lodu lśniły w słońcu jak brylanty. Gałęzie i igły drzew pocukrzył szron. Dokąd mógł pójść Staszek? W dół doliny, to jasne... Pomaszerowała przez zagajnik. W kilku miejscach natrafiła na ślady odciśnięte w śniegu. Znalazł brzozy. Musiał spędzić tu dłuższy czas. Spojrzała na spory stosik pasków kory. Wycinał je pracowicie przez dobre dwa kwadranse, a potem? Co sprawiło, że porzucił robotę? Ba, nawet nóż zostawił... Podniosła kozik i ruszyła tropem przez krzaki.
On coś usłyszał, pomyślała, kładąc jednocześnie dłoń na rękojeści szabli. Coś, co zafrapowało go tak bardzo, iż biegł przez zaspy...
Zatrzymała się i nasłuchiwała. Bała się popełnić błąd. Może zastawiono tu na nich pułapkę? Dolina była jednak spokojna i cicha. Nic nie zdradzało obecności człowieka. Na śniegu widniał jedynie trop dzikiego królika.
Wyszła na skraj łąk. Zrozumiała w jednej chwili. Zamknęła oczy i osunęła się na kolana. W uszach zabrzęczały jej dzwoneczki. Z głębin pamięci wypłynęła tamta koszmarna noc, gdy zobaczyła na polanie trupy członków partii swego brata... Z gardła Heleny mimowolnie wyrwał się szloch. Ból w piersi prawie ją zadusił. Wreszcie opanowała się na tyle, by unieść głowę i popatrzeć raz jeszcze. Nawet z tej odległości widziała, że Staszek jest martwy. Nie ruszał się, nad jego ustami nie było widać mgiełki oddechu.
Przyczajona na skraju krzewów, długo obserwowała otoczenie. Chłopak zginął w zasadzce. Ktoś wywabił go z lasu, a potem zamordował. Czy teraz czatuje, by z nią zrobić to samo? Badała wzrokiem stoki gór. Ujrzała trzy kozice skubiące sterczące spod śniegu badyle. To ją uspokoiło. Zwierzęta z pewnością wyczułyby człowieka. Wstała, opierając się na szabli, i ruszyła naprzód.
Zatrzymała się nad ciałem. Staszek dostał kilka kul w piersi. Potem maczugą, a może kolbą karabinu, roztrzaskano mu jeszcze tył głowy. Niemal natychmiast zorientowała się, że śmierć chłopaka nie była zwyczajna. Coś jej się nie zgadzało. Była jednak zbyt roztrzęsiona, by zebrać myśli. Zamknęła oczy i odmówiła trzy dziesiątki różańca. Modlitwa trochę ją uspokoiła. Dopiero teraz zauważyła, że stoi niemal dokładnie pośrodku wielkiego koła. Na polanie prawie nie było śniegu, za to dalej usypały się pokaźne zaspy.
Zupełnie jakby tu pośrodku wybuchł szrapnel, pomyślała. Ale podmuch był zimny, bo śniegu nie stopił. Tego nie zrobili ludzie stąd... A zatem kto?
Zamknęła oczy i tym razem policzyła do dziesięciu. A potem wyjęła z kieszonki w pasku papier i pałeczkę ołowiu. Spostrzeżenia trzeba zanotować. Teraz, na gorąco, zanim własny osąd sprawi, że przestanie dostrzegać detale niepasujące do tego, co sobie wyobrazi...
W resztkach śniegu odcisnęły się dwie linie. Każda miała około czterech arszynów długości. Coś jak ślady nart, ale zbyt szeroko rozstawionych, aby ktokolwiek był w stanie na nich jechać. W jednym miejscu leżała zgnieciona gałąź. To, co tu stało, musiało być zatem ciężkie, co najmniej kilkadziesiąt pudów. Sanie? Nie. Nigdzie dalej nie ma śladu. Tylko tu. W miejscu, gdzie to coś stało. Obok odcisk butów. Ktoś wyskoczył z tego czegoś.
Ten pojazd przyleciał, uświadomiła sobie nagle. Spuścił się z nieba, gwałtownie jak pikujący na kurczę jastrząb, dlatego podmuch skrzydeł rozgarnął śnieg.
Buty... Badała tropy zabójców dłuższą chwilę. Potem obejrzała podeszwy adidasów Staszka. Różniły się, ale dostrzegła także pewne podobieństwa.
– Podeszwa została podobnie nacięta i wyżłobiona, by lepiej trzymały się podłoża – powiedziała półgłosem. – Został uśmiercony przez ludzi z jego czasów. Było ich co najmniej dwóch. Mieli broń. Obaj nosili takie samo obuwie. A zatem może to być ich strój regulaminowy. Czyżby żołnierze?
Pochyliła się raz jeszcze i możliwie jak najdokładniej odrysowała wzór protektora. Teraz dopiero przystąpiła do fachowych oględzin ciała. Przyczyna śmierci? Kule... Zacisnąwszy zęby, obejrzała otwory wlotowe. Tkanina kurtki była osmalona – strzelali z niewielkiej odległości. Cztery rany bardzo blisko siebie. Rewolwer albo podobna broń. Wielostrzałowa. Te pociski uderzyły Staszka niemal jednocześnie. Z drugiej strony... Kula pistoletowa ma potężną energię. Już pierwsze trafienie przewróciłoby go w śnieg. Poza tym coś za małe te dziurki... To nie był rewolwer.
Hela znowu wybuchła płaczem. Łkała, trzęsły nią spazmy. Nie mogła się powstrzymać. Cały chłód i opanowanie, z jakim próbowała zbadać miejsce zbrodni, gdzieś wyparowały. Chłopak... Towarzysz wędrówki, przyjaciel. Odszedł. Pozostała dojmująca samotność. I jeszcze to wrażenie, jakby świat po raz kolejny rozsypał się na kawałki.
Rozpacz dusiła ją w piersi. Staszek był trochę dziki, trochę źle wychowany. Starał się, ale niezbyt mu to wychodziło. A jednak stał obok. Znała go tak krótko, a przecież... Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo stał się jej bliski. Otrząsnęła się powoli. Będzie jeszcze czas, by go opłakać.
– On stał tutaj, a oni tam, metr od niego – szeptała do siebie, ocierając rękawem mokre od łez, zmrożone policzki. – Kule uderzyły w ciało i przeszły na wylot... Dopiero potem Staszek padł na wznak.
Rozbryzgi krwi były dobrze widoczne na śniegu. Znalezienie wystrzelonej kuli zajęło jej dwadzieścia minut. Oglądała w zdumieniu czubek pocisku.
– Estero? – rzuciła pytanie w głąb swojej głowy. – Co to jest? Od czego to? Widziałaś coś podobnego?
Musiała minąć dłuższa chwila, nim druga dusza obudziła się i popatrzyła oczyma Heleny.
– Kula z karabinu maszynowego? – odpowiedziała. – Dziwnie to wygląda – dodała, przenosząc wzrok Heli na ciało. – Wypruli mu serię przez pierś. Biedny chłopak...
Hela stoczyła kilkuminutową walkę, by odepchnąć Esterę znowu w głąb. Zanotowała to, co usłyszała. Karabin maszynowy – ciekawe, co to za wynalazek? Marek jej wytłumaczy... W śniegu błysnęło coś jasną barwą polerowanej miedzi. Podniosła z ziemi łuskę. Powąchała. Ostra woń spalonego prochu zakręciła ją w nosie. Co, u diabła? Sądziła, że to ładunek, ktoś wyjął z kieszeni, otworzył, przesypał proch do komory, ubił, dołożył kulę, przybitkę i tak dalej...
Sprawdziła, czy znaleziona kula pasuje średnicą do łuski. A może oni wkładają to w całości do lufy? No nic, Marek będzie wiedział. Umieściła oba przedmioty w kieszeni. Marzyło jej się znaleźć coś jeszcze, coś, co potwierdziłoby przypuszczenia. Coś, co umożliwiłoby identyfikację łajdaków... Guzik, jakiś emblemat z munduru... Cokolwiek. Niestety.
Pochyliła się ponownie nad Staszkiem. Zrobiło jej się niedobrze i słabo, ale wiedziała, że musi to sprawdzić... Przetoczyła ciało na bok i zajrzała do wnętrza czaszki. Mózg rozcięto kilkoma pociągnięciami noża. Scalak najwyraźniej zabrano. Znów dostała spazmów. Z największym trudem wzięła się w garść.
Chcieli nas zabić, rozważała. Wysłali wilki, by nas rozszarpały na przełęczy. Stawiliśmy jednak odpór i zabiliśmy wszystkie. Jeśli Staszek miał rację, jeśli widzieli nas oczyma zwierząt, wobec klęski postanowili zamordować nas osobiście. Dopadli jego. Z jakiegoś powodu nie odnaleźli mnie. Jest wielce prawdopodobnym, że nie zniechęci ich chwilowe niepowodzenie.
Spojrzała na ciało. Westchnęła ciężko i znowu załkała... I nagle błysnęła nadzieja. Przecież zabrano scalak. Gdyby tak udało się go odzyskać i dać Inie... Tylko gdzie szukać? Sama sobie nie poradzi. Musi odnaleźć Marka. W Bergen...