Читать книгу Zły las - Andrzej Pilipiuk - Страница 5
Tajemnica zielonej teczki
ОглавлениеA więc znalazłeś swoje miejsce, bracie...
– Jestem obywatelem Związku Socjalistycznych Republik Rad. Członkiem rzeczywistym sowieckiej Akademii Nauk. Profesorem uniwersytetu w Moskwie. Możemy teraz gadać jak równy z równym. Jak profesor z profesorem. Choć Rosjanie mają takie fajne przysłowie...
– Daruj sobie. Powiedz lepiej, jakie licho cię tu przyniosło?
– Czasem stajemy wobec zagadek, które nas w oczywisty sposób przerastają. Wobec odwiecznych tajemnic bytu, cywilizacji, kultury. A w życiu warto kierować się jedną podstawową zasadą. Przyłączać się do watahy najsilniejszego drapieżnika. Mam propozycję.
– Taaa...?
– Co powiesz na objęcie katedry w Leningradzie?
– Dobre sobie! Po co miałbym zamienić życie w wolnym kraju na krwawą satrapię? Dla pieniędzy? Dla sławy? To, co mam, w zupełności mi wystarcza.
– A dla możliwości nieograniczonego dostępu do oryginalnych i unikatowych materiałów?
– Więc chcesz powiedzieć, że ten cały Stalin...
– Wydusił niemal wszystkich, całą starą gwardię. A ja kroiłem na jego polecenie tych, którzy już poszli do piachu. Tych, którzy mieli połowę tamtej krwi. I tych, którzy mieli czwartą część.
– Hmm...
– Pozostali nieliczni. Zinowiew i Kamieniew zostali odsunięci od władzy i wykluczeni z szeregów partii bolszewickiej. Nie uwięziono ich jeszcze, ale sprawa jest przesądzona. Bucharin, Radek, Tomski i paru innych też niebawem polecą. Moim zdaniem ich dni są policzone. Przegrali. Stalin odczeka może jeszcze kilka lat, ale wszystkich wytnie równo z ziemią. A wtedy, w drodze do krematorium, wylądują u mnie na stole.
– Jeszcze żywi czy już martwi?
– A jakie to ma znaczenie?
– I do jakich wniosków doszedłeś podczas dotychczasowych badań?
– Do bardzo wielu ściśle tajnych wniosków. Mogę ci tylko powiedzieć, że tutaj, w Warszawie, marnujesz talent, wiedzę, zdolności. Przyłącz się do nas i jedź ze mną do Sowietów. Materiału do badań nam nie zabraknie. Tam jest roboty na długie lata.
– Nie. Nie licz na to. Nigdy.
– Nie musisz przyjmować sowieckiego obywatelstwa. Władze cenią zagranicznych fachowców, niejeden cudzoziemiec na kontraktach u czerwonych zarabia krocie.
– I sądzisz, że gdy krojąc trupy czołowych bolszewików, poznam sekrety, o których wspomniałeś, pozwolą mi ot tak wyjechać?
– A po co w ogóle miałbyś wyjeżdżać? To wielki i piękny kraj.
– Tak czy siak, odmawiam. Badajcie sobie swoje „preparaty” sami. Mnie w zupełności wystarczy moja praca i moje dochody.
– Jak uważasz. Gdybyś jednak zmienił zdanie, pamiętaj, zaproszenie jest aktualne. Wystarczy, że dasz znać, wszystko ci przygotuję.
Warszawa, czerwiec 1932
Tramwaj ze zgrzytem i brzękiem przetoczył się po bliskim torowisku. Krystyna uchyliła okno, przeciąg wydął firankę. Na rozłożystym kasztanowcu rozkwitały kiście kwiatów. Lato za pasem. Jeszcze tylko ostatnie egzaminy i będzie można... Zagryzła wargi. Spojrzała ze złością na stos podręczników i skryptów akademickich. Niewiele będzie można. Żeby wyrwać się w góry lub nad morze, trzeba mieć pieniądze. Skromna renta po ojcu ledwo starczała na bardzo oszczędne życie. Co więcej, musi poszukać pracy, żeby odłożyć choć parę groszy. W wakacje nie zarobi na korepetycjach, a czynsz płacić trzeba. No i warto coś na jesień i zimę uciułać.
Dziewczyna liczyła po cichu, że któraś z koleżanek zaprosi ją chociaż na tydzień na prowincję. Fajnie byłoby wyrwać się z dusznego miasta, odetchnąć wiejskim powietrzem, zobaczyć coś ciekawego. Ale nie dostała żadnej propozycji, a nie chciała się napraszać. No cóż, zawsze zostaje rower i weekendowe wycieczki poza Warszawę... Tylko trzeba hamulce naprawić. Włączyła radio i zaraz wyłączyła. „Wesołej lwowskiej fali” posłucha sobie wieczorem. Spojrzała na zegarek. Do wizyty porucznika jeszcze dwadzieścia minut. Wstawiła wodę. Wesołe płomyki gazu polizały spód czajnika.
Pukanie do drzwi rozległo się w chwili, gdy wskazówka minutowa dotknęła kropki na cyferblacie. Dziewczyna przełknęła ślinę i otworzyła.
– Porucznik Henryk Grot – przedstawił się mężczyzna.
Przystojny, ale bez przesady, oceniła dziewczyna.
Był kilka lat od niej starszy. Przyszedł ubrany po cywilnemu, nie założył też krawata, ale w jego postawie była pewna sprężysta sztywność, typowa dla wojskowych. Przeczesał odruchowo dłonią ciemne włosy.
– Krystyna Malinowska. – Podała mu rękę. – Znamy się z widzenia, panie poruczniku, zresztą ojciec kiedyś wspomniał o panu, był pan też na pogrzebie. Proszę, niech pan wejdzie. Kawy czy herbaty?
– Jeśli to nie kłopot, poprosiłbym o herbatę. Kawy było już dziś tyle, że serce skacze mi jak zdychająca żaba.
Miał sympatyczny uśmiech. Zasiedli do stolika. Herbata parowała w szklankach. Porucznik rozejrzał się mimowolnie. Mieszkanie było ładne, jasne, przestronne i ciekawie rozplanowane. Na podłodze położono parkiet. Spostrzegł meble z giętego drewna, radio na etażerce, kilka reprodukcji na ścianach. Zawiesił na chwilę wzrok na gobelinie.
– Chciał pan ze mną pomówić.
– Nie chcę zajmować pani cennego czasu. Zakładam, że nie zna pani zbyt wielu szczegółów pracy swojego ojca?
– Wspominał parokrotnie, że jest zatrudniony w instytucie, ale nie informował mnie nigdy, jaki to instytut ani jak się nazywa. Wiem tylko, że pracował dla wojska, a z wykształcenia był antropologiem i tego też dotyczyła jego praca. Przynosił co jakiś czas do domu czaszki albo odlewy czaszek i nocami dokonywał ich pomiarów.
Mężczyzna poważnie skinął głową.
– Obowiązywała go tajemnica państwowa.
– To mieszkanie – bąknęła – jest służbowe... I ma trzy pokoje. Jak do tej pory wojsko nie upominało się...
– Zapewne zechcą je odzyskać, wielu oficerów w Warszawie narzeka na warunki lokalowe, ale pani jako członkowi Rodziny Wojskowej przysługuje w takim przypadku lokal zastępczy. Pewnie dadzą jakąś kawalerkę. W razie czego proszę dać znać, spróbuję pomóc.
Zagryzła w duchu wargi. Lubiła to mieszkanie. Fakt, że na uczelnię jechała stąd przeszło czterdzieści minut tramwajem, ale przywykła do niego. Tylko że po śmierci ojca w zasadzie nie potrzebowała tak przestronnego lokalu. Jego sypialnia i gabinet i tak stały nieużywane. Może faktycznie lepiej oddać je jakiemuś oficerowi z liczną rodziną, a samej przenieść się do czegoś mniejszego? No i co najważniejsze, mniejsze lokum to znacznie niższy czynsz. Byle tylko dostać takie z centralnym ogrzewaniem.
– Skoro nie przyszedł pan w sprawie mieszkania...
– Przyszedłem, bo mamy pewną propozycję.
– Wy? To znaczy kto konkretnie? – spróbowała uściślić.
– Instytut.
– Czy ten instytut ma jakąś nazwę? – Przekornie przechyliła głowę.
Uśmiechnął się lekko.
– W oficjalnych dokumentach, opatrzonych klauzulą „poufne”, figuruje jako Wojskowy Instytut Kryptozoologii. Nasza instytucja ma też inną, bardziej prawdziwą nazwę, ale ona jest ściśle tajna. Wśród wtajemniczonych mówimy po prostu „instytut” i każdy wie, o co chodzi.
– Kryptozoologia... – smakowała przez chwilę nieznane do tej pory słowo.
– To termin wymyślony pod koniec ubiegłego wieku przez holenderskiego zoologa Anthonie’a Cornelisa Oudemansa. Oznacza gałąź nauki zajmującą się poszukiwaniem dowodów na istnienie nieznanych zwierząt.
– Zaintrygował mnie pan. – Uśmiechnęła się niepewnie. – Zatem ja też miałabym dla tego instytutu pracować?
Skinął głową i pociągnął łyk herbaty.
– Nie znam się na zoologii. Biologią interesowałam się tylko amatorsko. Nie mam też nic wspólnego z wojskiem. Tyle że skończyłam kurs Wojskowego Przysposobienia Kobiet i drugi w ramach Legii Akademickiej. Umiem strzelać z broni krótkiej i z karabinu.
– I to całkiem przyzwoicie. Widziałem pani wyniki. Ale nasz instytut ma już ochronę w postaci kilku ponurych trepów-weteranów.
– Zatem zapewne potrzebujecie kogoś do sprzątania. Na uniwersytecie pracuję w brygadzie porządkowej. Umiem zamiatać, myć okna i podłogi – podpuszczała go mało finezyjnie, ale denerwowały ją te wszystkie niedopowiedzenia.
– Sprzątaczkę też mamy. Moglibyśmy natomiast zaproponować pani posadę tłumaczki.
– Znam francuski... Jak niemal każda maturzystka w Warszawie.
– Oraz duński. Mieszkała pani z rodzicami w Kopenhadze do trzynastego roku życia. Znajomość tego języka nie jest w Polsce zbyt powszechna.
– Chodziłam do szkoły w Kopenhadze. Władam tym językiem, ale po latach brak mi biegłości, więc nie wiem, jak sobie poradzę z tłumaczeniem na przykład tekstów zoologicznych, czy też z dziedziny nauk medycznych...
Upiła łyk herbaty.
– Zaproponowalibyśmy pani udział w pewnej ekspedycji naukowej. Tam, gdzie się udamy, znajomość duńskiego bardzo by się przydała. W pewnym sensie podjęłaby pani pracę, którą wykonywał pani świętej pamięci ojciec. Tylko w trochę innym pionie.
– Dlaczego miałabym się na to zgodzić? To, co tajne, zazwyczaj bywa też trudne i niebezpieczne.
– Owszem, instytut to ściśle tajna instytucja, podlegająca bezpośrednio naczelnikowi państwa – ściszył głos. – Oczywiście praca dla podobnej komórki daje pewne korzyści. Pracując dla nas, może pani kontynuować studia, a my zapewniamy nie tylko etat, ale też służbowe mieszkanie, opiekę medyczną i emeryturę w przyszłości.
– A ryzyko?
– Oczywiście zapewniamy też śmiertelne ryzyko. – Jego twarz nawet nie drgnęła.
– Mówi pan poważnie?
– O emeryturze i etacie jak najbardziej. Co do ryzyka jest trudne do oszacowania. Może być różnie. – Westchnął. – Po pierwsze, materia, która się zajmujemy, jest dość specyficzna. Po drugie, musimy liczyć się z ewentualnością, że wywiady innych państw mogą coś przewąchać i zechcieć nas ubiec albo zażądać, byśmy podzielili się z nimi wiedzą. Jeśli zgodzi się pani na udział w naszej małej ekspedycji badawczej... No cóż, nie będę owijał w bawełnę. Tam, dokąd się udajemy, nie będziemy mogli oczekiwać żadnej pomocy. Jeśli przepadniemy, służby będą nas szukać, ale musi się pani liczyć i z ewentualnością, że czeka nas okropna śmierć i bezimienna mogiła daleko od ojczyzny.
Zamilkł.
– Zapewne to wszystko, co może mi pan powiedzieć? – odgadła Krystyna.
– Jeszcze tylko jedno – odparł. – Jeśli wszystko dobrze pójdzie, najpóźniej pod koniec września powinniśmy być z powrotem w kraju.
– Próbuje mnie pan, ot, tak sobie, zwerbować do pracy w tajnej instytucji? Przecież nic o mnie nie wiecie.
– Daruje pani, wiemy wszystko. – Rozłożył ręce. – Była pani dyskretnie sprawdzana przez ostatnich kilka tygodni. Uważamy, że jest pani odpowiednią osobą.
– Mój stryjek...
– Wiemy. – Ponownie rozłożył dłonie. – No cóż, w najlepszej nawet rodzinie trafia się czasem czarna owca.
– Ładnie pan to ujął. Wedle słów mojego ojca jest renegatem i degeneratem.
– To może lekka przesada. Po prostu gdyby się z panią skontaktował, proszę nas każdorazowo powiadomić.
– Dostanę czas do namysłu?
– Oczywiście. Pięć dni. W poniedziałek zajdę i będę prosił o odpowiedź. Potem czeka panią zaprzysiężenie, szkolenie i tak dalej. To znaczy – poprawił się – na szkolenie nie będzie czasu, wyjaśnimy pani wszystko na pokładzie. Chyba że pani nie zechce, wówczas proszę o wszystkim zapomnieć i tyle.
Gość wyszedł. Pozostała po nim niedopita herbata i kilka okruszków na talerzyku. Krystyna poluzowała aksamitkę pod szyją, przetarła okulary chusteczką, a potem nawinęła na palec kosmyk ciemnych włosów. Długą chwilę siedziała w kuchni, usiłując poskładać w całość to, o czym mówił porucznik. Wreszcie wstała i weszła do gabinetu ojca. Przez te pół roku, które minęło od jego śmierci, nic się tu nie zmieniło. Na biurku leżały te same opasłe tomy zagranicznych publikacji medycznych i antropologicznych. Na grzbietach kilku czerniały swastyki... Ojciec wspominał, że hitlerowska antropologia stoi na wysokim poziomie. Jej to po nic. Może warto oddać księgozbiór do biblioteki tego całego instytutu? Porucznik przyjdzie raz jeszcze, wtedy go zapyta. Uśmiechnęła się mimowolnie na myśl o wizycie. Sympatyczny człowiek. I z poczuciem humoru. A jeśli będą razem pracować? Ech, z pewnością ma już dziewczynę. Przystojny wojskowy, tacy pewnie nie mogą się opędzić... A ona nawet nie jest ładna.
Podeszła do niewielkiej kasy pancernej w kącie pokoju. Znała szyfr, jako że ojciec, gdy zaczął poważnie chorować na serce, podał jej kombinację cyfr „na wszelki wypadek”. Jeśli pracował nad jakimiś papierami, zawsze na noc wkładał je do środka. Krystyna nie otwierała sejfu nigdy, przez ostatnie miesiące też stał nietknięty. Dotknęła ebonitowego pokrętła czubkiem palca wskazującego.
– W zasadzie nie powinnam – mruknęła. – Ale chyba mam prawo wiedzieć, w co się pakuję?
Pokręciła, ustawiła po kolei cyfry, a potem pociągnęła dźwignię. Stalowa skrzynia stanęła otworem. Drzwiczki nie były do końca szczelne, dlatego wewnątrz wszystko pokrywała delikatna warstewka kurzu. Na najniższej półce leżały przewiązane zetlałą tasiemką pliki listów od matki, pudełeczko z orderem oraz drugie, spięte recepturką. Wyjęła je i zajrzała do środka. Szara tektura kryła w sobie „żelazną rezerwę” – dwie carskie dziesiątki, trochę austro-węgierskich koron i pruskich marek, do tego czterdzieści dolarów, także w złotych monetach. Odłożyła je na miejsce. Rezerwa to rezerwa. Na środkowej półce spoczywały dwie grubachne tekturowe teczki. Najwyższa półka była pusta. Zmarszczyła brwi. Wielokrotnie widziała ojca przy pracy, gdy ślęczał wieczorami, przynosiła mu kawę lub herbatę. Stalowe drzwiczki nie raz były uchylone lub nawet otwarte na oścież. Pamiętała, że na najwyższej półce powinna leżeć jeszcze jedna teczka – jasnozielona. Ale teraz jej nie było. Poczuła nieokreślony niepokój. Ktoś się włamał i ją zabrał? Nie, to bzdura, przecież złodziej raczej połaszczyłby się na złoto...
Wyciągnęła teczkę, opatrzoną niezrozumiałą sygnaturą i pieczątką „poufne”. Chyba nad tym ojciec pracował w nocy przed zawałem. Poufne dane tajnej instytucji. Coś, czego nie powinna znać, coś, czego nawet nie powinna mieć w domu. Co grozi za poznanie takich sekretów? Dlaczego instytut się o to nie upomniał? Nie wiedzieli, że materiały są tutaj? Zawahała się na moment, a potem pociągnęła za sznurek, rozwiązując pedantyczną kokardkę. Wewnątrz zobaczyła dziesiątki kart z brystolu, na każdej naklejone zdjęcie na błyszczącym papierze lub fotografia wycięta z gazety. Wszystkie przedstawiały Lenina. Lenin w ogrodzie, Lenin wśród pionierów, Lenin ze współpracownikami. Każde zdjęcie krótko opisano, określając datę i miejsce wykonania. Przyjrzała się poszczególnym kartom. Na niektórych widać było ślady delikatnych wgłębień obrysowujących kontury głowy, jakby ktoś kopiował je przez kalkę, trochę zbyt mocno dociskając ołówek. Ostatnie fotografie przedstawiały straszliwie wychudzonego wodza rewolucji, zakutanego w pled i siedzącego na wózku inwalidzkim. Na samym dnie teczki były wycinki z ilustrowanej sowieckiej prasy – mumia Lenina spoczywająca w szklanej trumnie.
Zmarszczyła brwi i rozsznurowała tasiemkę drugiej, podobnej teczki. Wewnątrz znalazła zdjęcia kilkunastu popiersi Lenina. Wyglądały na typowy sowiecki wyrób – bolszewickie „dewocjonalia” do ustawiania w urzędach... Ale były też inne, jakby bardziej realistyczne, wykonane z białego gipsu, sfotografowane z wielu ujęć.
„Model 4b, skala 1:1” – głosił podpis.
Na jednej z fotografii obok rzeźby leżały cyrkle i inne przyrządy antropologiczne służące do mierzenia kątów czaszkowych i innych parametrów.
Tata nie mógł osobiście zmierzyć jego czaszki, więc próbował tego dokonać inaczej, za pomocą rzeźby sporządzonej na podstawie fotografii, domyśliła się. Tylko po co? Przecież ten dziad Lenin nie żyje chyba już od dziesięciu lat! Do czego to mogło być tacie potrzebne? Spojrzała w ciemność za oknem. Niemcy pewnie by się ucieszyli, mogąc dowieść, że Lenin był Żydem... Ale dla nas ta informacja jest bez znaczenia.
Włożyła teczki z powrotem do sejfu i już miała go zamknąć, kiedy jej wzrok padł na najwyższą półkę. Omal nie krzyknęła. Tutaj też zebrał się kurz, ale na cieniutkiej warstewce wyraźnie odcinał się ciemniejszy prostokątny zarys. Zielona teczka najwyraźniej znikła niedawno, może tydzień temu, może miesiąc.
Ktoś jeszcze znał kombinację cyfr, uświadomiła sobie dziewczyna. Widocznie ojciec przekazał klucze od mieszkania i kod komuś zaufanemu, pewnie z tego instytutu. Ale dlaczego nie przyszli po nią oficjalnie? I czy zostawiliby dwie pozostałe teczki? Skoro to i tak ich...
Nie. Teczkę z całą pewnością ktoś skradł. Co w niej było? Zapewne coś ważnego, ważniejszego niż złoto, ważniejszego niż dwa pozostałe pakiety. Poczuła zimny dreszcz. Jak złodziej dostał się do mieszkania? Jak sforsował stalowe drzwiczki kasy pancernej?
Przeszła do przedpokoju, podstawiła sobie stołek i sięgnęła do pawlacza. W pudle znalazła trzy czapki. Puchata kryła rewolwer Nagant z fabryki w Radomiu i pudełko amunicji. Dziewczyna wysunęła bębenek, sprawdziła, czy broń jest nabita. O drzwi wejściowe oparła starą, blaszaną miskę. Jeśli ktoś spróbuje się zakraść, narobi takiego hałasu, że umarłego by obudził, a wtedy ona...
*
Porucznik pojawił się tak samo punktualnie jak poprzednio. Przyniósł kawałek ciasta.
Skąd wie, że lubię szarlotkę? – przeleciało dziewczynie przez głowę. Trafił przypadkiem, a może to mała demonstracja, żeby pokazać, jak dokładnie mnie rozpracowali?
Usiedli przy stole.
– Mam pewną teorię... – zaczęła niepewnie.
– Spędziła pani te pięć dni, usiłując zrozumieć, czym mógł zajmować się pani ojciec i czego będziemy od pani oczekiwali – uśmiechnął się porucznik.
– Tak. Przejrzałam też dwie teczki, które leżały w jego sejfie. One chyba powinny wrócić do waszego archiwum, prawda?
– Powinny. I do jakich wniosków pani doszła?
– Ostatnio pracował nad problemem ras ludzkich. W zasadzie wszystkie książki w gabinecie dotyczą pomiarów czaszek przedstawicieli rozmaitych ludów pierwotnych. Wspomniał pan, że moja znajomość duńskiego jest kluczowa. W tym języku mówi się tylko w dwu miejscach na świecie. Badania w samej Danii to absurd. Sądzę zatem, że czeka nas ekspedycja naukowa na Grenlandię. Być może chodzi o pomiary czaszek i badania rasy Eskimosów, ale to nie jest ani tajne, ani ryzykowne. Wydaje mi się zatem, że jest coś jeszcze...
Kiwnął poważnie głową.
– Jest pani bardzo domyślna, istotnie planujemy udać się na Grenlandię. Trafnie odgadła też pani, że jest coś jeszcze – westchnął.
– Ojciec zebrał kilkadziesiąt zdjęć Lenina. Nie mając dostępu do czaszki, wykonał na ich podstawie model jego głowy i robił pomiary. Zakładam, że jego zainteresowanie tą postacią miało podłoże antropologiczne... Nie podejrzewam go raczej o badania frenologiczne. Choć zgromadził w bibliotece kilkadziesiąt książek z tej dziedziny nauki.
– Raczej pseudonauki. Pani ojciec był po prostu bardzo dokładny w tym, co robił. Nie odrzucał a priori niczego bez dokładnego sprawdzenia. Wprawdzie frenologia okazała się bzdurą, ale on mimo wszystko wolał zbadać sprawę i od tej strony.
– Ma też książki traktujące o fizjonomice i patognomice.
– Owszem, to też brał pod uwagę. Wprawdzie oficjalna nauka dawno już odrzuciła tezy o wpływie kształtu czaszki na charakter, ale mimo wszystko wolał sprawdzić.
– Czy te dwie sprawy się jakoś łączą? Lenin nie pochodził przecież z Grenlandii. Z tego, co mi wiadomo, nie miał nic wspólnego z Eskimosami, może poza tym, że pewnie chętnie nawróciłby ich na bolszewizm. Albo wymordował.
Gość uśmiechnął się i w milczeniu napił kawy.
– Jak na Instytut Kryptozoologii, chyba za bardzo skupiacie się na badaniach ras ludzkich – mówiła dalej Krystyna. – Wspomniał pan, że poszukiwanie nieznanych zwierząt to przykrywka...
Porucznik znów upił łyk.
– Osiągnęliśmy próg tajemnicy państwowej – powiedział wreszcie. – Są pewne sprawy, które faktycznie wiążą się z Leninem i jego najwierniejszymi sługami. Są pewne pytania, na które odpowiedzi poszukać musimy na Grenlandii. Są pewne badania zapoczątkowane przez pani ojca, które chcemy kontynuować. Wedle naszego osądu mogłaby się nam pani przydać.
– Jest jeden problem – powiedziała niepewnie. – Na najwyższej półce sejfu powinna leżeć jeszcze jedna teczka. Jasnozielona. Zniknęła.
– Zniknęła? – zdziwił się młody mężczyzna. – Co było wewnątrz?
– Nie wiem. Wydaje mi się, że ktoś się włamał do mojego mieszkania, otworzył sejf i ją zabrał. Ale zignorował pudełko z pieniędzmi i te dwie grube teczki z waszymi materiałami.
– To na pewno nikt od nas... – Na twarzy porucznika odmalował się niepokój. – Jest pani pewna?
Streściła mu swoją teorię odnośnie do kurzu. Słuchał uważnie, nie przerywając. Widać było jednak, że solidnie się zasępił.
– Jasnozielona... – powtórzył. – Widziałem ją kilka razy w jego gabinecie w instytucie, ale z pewnością nie ma jej w papierach, które zabezpieczyliśmy. Może odłożył ją gdzie indziej?
Pokręciła głową.
– Mamy jeszcze drugi mały sejf na klejnoty i inne takie, tylko z braku odpowiednich precjozów stoi pusty. Nie sądzę, żeby ojciec sporządził w mieszkaniu jakieś skrytki, o których nie wiem. W dodatku wszędzie utrzymywał pedantyczny porządek. Idę o zakład, że dopóki żył, w sejfie panowała sterylna czystość.
– Proszę mi to pokazać.
Otworzyła kasę pancerną. Henryk długo badał wzrokiem wnętrze. Podnosił pudełka. Wreszcie pokręcił głową.
– Wydaje mi się, że ma pani rację – powiedział. – Przekażę informację zwierzchnikom. Wracając zaś do meritum sprawy... Pani decyzja?
– Myślę, że ojciec byłby dumny, gdybym mogła choć w jakiejś części kontynuować jego prace. Skoro porzucił katedrę w Kopenhadze, by przyjechać do Warszawy, oferta instytutu musiała spełniać jego oczekiwania, a etyczna strona badań nie budziła zastrzeżeń. Wydaje mi się zatem, że i ja mogę podjąć pracę dla pańskiej zagadkowej instytucji.
– Cieszę się. Proszę zatem przyjąć tę kopertę. Wewnątrz znajdzie pani bilet kolejowy. Będziemy oczekiwać pani w Gdyni dwudziestego siódmego czerwca. Jest taki pociąg, odchodzi o siódmej czterdzieści rano z Warszawy. Jedzie się około dziewięciu godzin. Proszę zabrać paszport i tak dalej. Niestety, trzeba po drodze przekroczyć granicę Wolnego Miasta Gdańska. Zazwyczaj sprawdzane są tylko dokumenty, ale nie da się wykluczyć rewizji ze strony gdańskich celników, więc proszę nie zabierać broni ani nic podobnego. Z dworca odbierze panią moja kuzynka Weronika. Piętnastolatka, ma brązowe kręcone włosy. Założy niebieską sukienkę i słomkowy kapelusz z czerwoną wstążką. Jeśli ubierze się pani podobnie, łatwiej się znajdziecie.
– Co powinnam zabrać na taką wyprawę?
– Proszę się liczyć z warunkami klimatycznymi, pakując ubrania.
– A aparat fotograficzny?
– Oczywiście, ale obowiązuje nas dalece posunięta dyskrecja. Dlatego to my wywołamy klisze i oddamy pani tylko wybrane odbitki.
Spojrzała na niego podejrzliwie, ale wyglądało na to, że nie żartuje.
– Takie procedury. – Rozłożył ręce. – Proszę teraz zapoznać się z tymi papierami i jeśli nic nie budzi pani wątpliwości, podpisać w zaznaczonym miejscu. Ponieważ nie będzie pani przez dwa do trzech miesięcy, sugerowałbym uregulować z góry czynsz i pozostałe opłaty. Wzięliśmy w pani imieniu pożyczkę z kasy instytutu, potrącimy równowartość z trzech pierwszych wypłat.
Krystyna zagłębiła się w lekturze.
– Rozstrzelanie w przypadku zdrady...? – zadumała się na chwilę.
– Owszem. I proszę to potraktować śmiertelnie poważnie.
– Rozumiem.
Ujęła wieczne pióro i spokojnie złożyła podpis.
*
Ostatnie dni przed wyjazdem mijały w gorączkowym pośpiechu. Krystyna ściągnęła z pawlacza walizkę, zapakowała kilka letnich sukienek i trykotowy strój kąpielowy. Potem zajrzała do encyklopedii, wypakowała dwie sukienki, a na ich miejsce upchnęła kurtkę i wełniany sweter. Nie miała grubych skarpet. Obeszła kilka sklepów, ale wszyscy na jej pytanie odpowiadali wzruszeniem ramion. „To nie sezon” – słyszała. Zakupiła więc kilka par cieńszych. Nie miała duńskich koron, a gdy zapytała o nie w banku, urzędnik rozłożył tylko bezradnie ręce.
Przekopała szafę, kompletując bardziej jesienną garderobę. Potem wypastowała wojskową raportówkę po ojcu. Miała stary kask tropikalny, przymierzyła go nawet przed lustrem, ale ostatecznie zostawiła na szafie. Po co komu ochrona przed słońcem, gdy się jedzie daleko za koło podbiegunowe? Nie miała zydwestki...
Sprawdziła aparat fotograficzny i kupiła pięć rolek filmu. Naostrzyła harcerską finkę i odszukała na dnie szuflady otwieracz do konserw. Przy okazji znalazła odznakę skautowską ojca i jego zdjęcie w charakterze instruktora drużyny, wykonane we Lwowie jeszcze przed wojną. Z pudełka na pawlaczu ponownie wyciągnęła rewolwer. Zważyła go w dłoni. Ojciec miał zezwolenie na broń, ona nie.
– Trudno, najwyżej zapłacę mandat, wprawdzie pięćdziesiąt złotych piechotą nie chodzi, ale w podróży lepiej mieć coś pod ręką...
Wyczyściła broń i ponownie nabiła. A potem przypomniała sobie o kontroli granicznej i ponownie schowała ją do pudełka.
*
Najdłuższa nawet podróż kiedyś się skończy. Termos z herbatą dawno już pokazał dno, po kanapkach pozostały tylko dwie kule woskowanego papieru śniadaniowego. Studentka przeczytała gazetę i prawie całą książkę. Pogapiła się przez okno do znudzenia. Od huku kół łomoczących na łączniach torów rozbolała ją głowa. Najchętniej ucięłaby sobie drzemkę, ale podróżowała w przedziale sama, wolała, żeby jej nikt nie zaskoczył śpiącej. Za kilka dni skończy się rok szkolny, wtedy pociąg będzie zatłoczony... Westchnęła. Spojrzała na zegarek. Ktoś zapukał we framugę drzwi przedziału. Podniosła głowę. Myślała, że to konduktor, ale przed nią stał stryjek. Miał na sobie pasiastą rosyjską koszulkę, zwaną tielniaszką, a na ramiona narzucił płócienną marynarską kurtkę. Uśmiechał się jakby ironicznie.
– Spokojnie, Krysiu – powiedział. – Chcę zamienić z tobą kilka słów. Trzy minuty i już mnie nie ma. Swoją drogą, wyrosłaś i zrobiła się z ciebie diablo ładna panna.
– O co chodzi... stryjku? – wykrztusiła.
Odruchowo wsunęła dłoń do torebki i zacisnęła palce na rękojeści finki.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.