Читать книгу Przyjaciel człowieka - Andrzej Pilipiuk - Страница 10

Оглавление

– Co? – Rin aż zamrugała.

Urzędnik zerknął na nią znad swojej książeczki.

– Obowiązkowa procedura zapobiegania ściąganiu. Jeśli już musisz, idź do niej. – Wskazał na drugą stronę pomieszczenia, gdzie czekała jego koleżanka.

Rin z całych sił zaplotła ramiona na piersi i podeszła do urzędniczki. Moment później została wprowadzona za parawan i bardzo drobiazgowo przeszukana. Egzaminatorzy chcieli mieć pewność, że nie przemyca ściągawki w żadnym z naturalnych otworów ciała. Na koniec wciśnięto jej do ręki bezkształtny niebieski worek.

– Załóż to – poleciła urzędniczka.

– Czy to naprawdę konieczne? – Podzwaniając zębami, Rin zaczęła się rozbierać.

Fartuch egzaminacyjny okazał się na nią stanowczo za duży; dłonie ginęły w fałdach materiału i Rin musiała kilka razy podwinąć rękawy.

– Tak, konieczne. – Urzędniczka wskazała dziewczynie gestem ławkę. – Przed rokiem aż u dwanaściorga kandydatów znaleźliśmy wszyte w ubrania ściągawki. Musimy się zabezpieczyć. Otwórz usta.

Rin posłusznie wykonała polecenie.

Urzędniczka obejrzała jej język, unosząc go cienkim pręcikiem.

– Żadnych odbarwień, to dobrze. Oczy szeroko otwarte.

– Po co ktokolwiek miałby się narkotyzować przed egzaminem? – zdziwiła się Rin, kiedy urzędniczka zajrzała jej pod powieki. Odpowiedź nie padła.

Zadowolona kobieta odprawiła Rin skinieniem na korytarz, gdzie w niezbyt zdyscyplinowanym szeregu czekali pozostali kandydaci na studentów. Dłonie mieli wolne, a twarze jednakowo ściągnięte niepokojem. Nie przynieśli ze sobą na egzamin żadnych przyborów – ostatecznie pióra można było wydrążyć i ukryć w nich ruloniki z rozwiązaniami zadań.

– Ręce przez cały czas będziecie trzymać na widoku – zadysponował urzędnik, który wyszedł właśnie przed uczniów. – Rękawów nie wolno opuszczać poniżej łokcia. Od tego momentu przestajecie ze sobą rozmawiać. Kto będzie musiał się wysikać, podniesie rękę. Z tyłu sali znajdziecie wiadro.

– A jak zachce mi się srać? – spytał jakiś chłopak.

Urzędnik zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.

– No co? – rzucił chłopak tonem usprawiedliwienia. – Egzamin ma trwać dwanaście godzin.

– We wzmiankowanej sytuacji – mężczyzna wzruszył ramionami – postaraj się zrobić swoje po cichu.

Rin była od samego rana zbyt zdenerwowana, by przełknąć choć kęs. Mdłości dostawała już na samą myśl o jedzeniu. Pęcherz i jelita miała puste. Pełen był tylko jej umysł, niemal do rozpuku wypchany oszałamiającą wielością matematycznych wzorów, wierszy, rozpraw i ważnych dat historycznych, które miała przelać na karty egzaminacyjnego kajetu. Była gotowa.

W sali egzaminacyjnej przygotowano miejsca dla setki kandydatów. Ławki ustawiono w schludne rzędy po dziesięć. Na blatach czekały ciężkie kajety, kałamarze i pędzelki pisarskie.

W większości pozostałych prowincji Nikanu trzeba było odcinać od świata całe ratusze, by pomieścić tysiące chętnych przystępujących rokrocznie do egzaminu. Małe Tikany było jednak niewielką wioską w Prowincji Koguta, zamieszkaną głównie przez chłopów i obszarników. Tutejsze rodziny zdecydowanie bardziej potrzebowały rąk do pracy w polu niż wykształconych na uniwersytetach darmozjadów. W Tikany od zawsze wystarczała ta jedna jedyna sala.

Rin weszła w ślad za pozostałymi uczniami i zajęła wyznaczone miejsce. Wyobraziła sobie, jak muszą wyglądać z góry: równiutkie kwadraty złożone z czarnych czupryn, identycznych niebieskich fartuchów i brązowych drewnianych stołów. Ujrzała w duchu mrowie bliźniaczych sal rozsianych po całym kraju, pomyślała o tysiącach oczu wpatrzonych z nerwowym wyczekiwaniem w wodne zegary.

Zęby Rin dzwoniły nieprzerwanie, wpadły w obłąkańcze postukiwanie, które – była pewna – musieli słyszeć wszyscy dokoła. I nie trzęsła się wyłącznie z zimna. Ze wszystkich sił zacisnęła szczęki, lecz osiągnęła tyle tylko, że dygotanie rozeszło się po całym ciele, ogarniając ręce i kolana. Pędzelek drżał w jej dłoni, spryskując blat czarnymi kropelkami.

Chwyciła go mocniej i nakreśliła na okładce egzaminacyjnego kajetu swoje nazwisko w pełnym brzmieniu. Fang Runin.

Nie ją jedną dręczyły nerwy. Już w tej chwili spod tylnej ściany sali dolatywały odgłosy wymiotów. Rin chwyciła się za przegub, zamknęła palce na śladach oparzeń, zaczerpnęła głęboki haust powietrza. Skup się.

Stojący w rogu zegar wodny odezwał się cichym kurantem.

– Zaczynajcie – rzucił egzaminator.

Okładki setki kajetów zafurkotały niczym skrzydła zrywającego się do lotu stada wróbli.

*

Dwa lata wcześniej, w dniu, w którym mocą arbitralnej decyzji lokalnego sędziego pokoju wypadały czternaste urodziny Rin, przybrani rodzice wezwali ją do swojej części domu.

Prawdziwa rzadkość. Fangowie zazwyczaj ignorowali istnienie Rin, chyba że mieli dla niej akurat jakieś zadanie. Wówczas wydawali polecenia tonem, którym równie dobrze mogli zwracać się do psa. „Zamknij sklep. Rozwieś pranie. Zanieś sąsiadom tę paczkę opium i nie wracaj, dopóki nie wydębisz od nich dwakroć tyle, ile zapłaciliśmy my”.

W fotelu dla gości siedziała kobieta, którą Rin widziała pierwszy raz w życiu. Twarz nieznajomej oprószona była czymś, co wyglądało jak mąka ryżowa; jej bladość podkreślał kolor pokrywający wargi i powieki. Miała na sobie jasnoliliową suknię, ozdobioną deseniem w kwiaty wiśni, o kroju stosownym być może dla dziewczęcia dwa razy młodszego. Suknia ściskała grubą talię, nadając całości wygląd pękatego worka ze zbożem.

– To ona? – upewniła się nieznajoma. – Hmm. Trochę przyciemna. Inspektor nie zwróci większej uwagi, ale cena pójdzie przez to w dół.

Rin doznała nagle przerażającego przeczucia, że wie, co się dzieje.

– Kim pani jest? – zapytała śmiało.

– Siadaj, Rin! – rzucił wuj Fang i wyciągnął po dziewczynę dłoń.

Rin z miejsca rzuciła się do ucieczki. Ciotunia Fang chwyciła ją za rękę i szarpnęła z powrotem. Doszło do krótkiej szamotaniny, z której zwycięsko wyszła ciotunia Fang i popchnęła Rin w stronę krzesła.

– Nie pójdę do burdelu! – wrzasnęła dziewczyna.

– Swatka Liew nie przychodzi do nas z burdelu, idiotko! – warknęła ciotunia Fang. – Siadaj. Okaż trochę szacunku.

Swatka Liew wydawała się zupełnie nieporuszona, jakby oskarżenia o sutenerstwo stanowiły codzienny element jej pracy.

– Niebawem spotka cię niesłychane szczęście, moja słodziutka – odezwała się. Głos miała promienny i fałszywie przymilny. – Chcesz może usłyszeć jakie?

– Nie! – Rin zacisnęła dłonie na brzegach siedziska i wbiła spojrzenie w czerwone usta swatki Liew.

– Doprawdy przemiła. – Kobieta ściągnęła uśmiechnięte wargi.

Okazało się, że po długich, mozolnych poszukiwaniach swatka Liew zdołała znaleźć w Tikany mężczyznę skłonnego wziąć Rin za żonę. Był nim pewien zamożny kupiec, zarabiający na życie importem świńskich uszu i rekinich płetw. Był dwukrotnie rozwiedziony i trzy razy starszy od wybranki.

– Cudownie, prawda? – rozpromieniła się swatka Liew.

Rin rzuciła się do drzwi. Zanim przebiegła dwa kroki, dłoń ciotuni Fang strzeliła w powietrzu i zamknęła się na nadgarstku uciekinierki. Rin wiedziała, co się stanie w następnej kolejności. Zebrała się w sobie, szykując się na pierwszy cios, na kopniaki wymierzone w żebra, takie, po których nie zostają siniaki. A jednak nie – ciotunia Fang po prostu zaciągnęła ją z powrotem na krzesło.

– Zachowuj się! – wycedziła przez zaciśnięte zęby, tonem zwiastującym nieuchronną karę. Ale nie teraz, nie przed swatką Liew.

Ciotunia Fang wolała, by jej okrucieństwo pozostało sprawą prywatną.

Nieświadoma niczego swatka Liew pokręciła głową.

– Ależ! Nie bójże się, słodziutka. Przecież to takie wspaniałe wieści!

Rin zakręciło się w głowie. Obróciła się ku swoim przybranym rodzicom.

– Myślałam – powiedziała, z trudem panując nad głosem – że jestem wam potrzebna w sklepie. – Z jakiegoś powodu nie potrafiła przywołać żadnego innego argumentu.

– Sklepem może się zająć Kesegi – odparła ciotunia Fang.

– Kesegi ma osiem lat.

– Dorośnie, zanim się obejrzymy. – W oczach ciotuni Fang pojawił się błysk. – A tak się składa, że twój przyszły mąż jest wioskowym inspektorem importu.

W tej chwili Rin zrozumiała. Fangowie zamierzali dobić targu: oferowali rękę sieroty w zamian za praktyczną kontrolę nad czarnorynkowym handlem opium w Tikany. Marzył im się monopol.

Wuj Fang głęboko zaciągnął się fajkowym dymem i wypuścił go; salon wypełnił się gęstymi, słodkimi oparami.

– To bogaty człowiek. Będziesz szczęśliwa.

Nie – to Fangowie będą szczęśliwi. Będą mogli swobodnie sprowadzać hurtowe ilości opium, nie trwoniąc pieniędzy na łapówki. Rin jednak utrzymała język za zębami, dalsze dyskusje przyniosłyby jej tylko dodatkową dawkę bólu. Stało się jasne, że Fangowie byli zdecydowani wydać Rin za mąż, choćby musieli zaciągnąć ją do sypialni pana młodego siłą.

Na Rin nie zależało im nigdy. Przygarnęli dziewczynę jako niemowlę wyłącznie dlatego, że wydany po drugiej wojnie makowej edykt cesarzowej nakazywał rodzinom posiadającym mniej niż troje dzieci adopcję wojennych sierot, które w przeciwnym wypadku zasiliłyby szeregi żebraków i złodziei.

Ponieważ w Tikany na dzieciobójców patrzono raczej krzywym okiem, Fangowie zaczęli wykorzystywać Rin do roznoszenia opium, odkąd tylko nauczyła się rachować. Niemniej mimo wszystkich darmowych usług, jakie im świadczyła, Fangom nie podobało się, że muszą łożyć na jej wikt i opierunek. A teraz otrzymali od losu szansę zrzucić wreszcie z barków ten finansowy ciężar. Od tej pory już do końca życia to ów kupiec mógł płacić za strawę i przyodziewek Rin, czego nie omieszkała zauważyć swatka Liew. Wystarczyło, że dziewczyna będzie mu służyć łagodnie i czule, jak na porządną żonę przystało, że obdarzy go potomstwem i zadba o dom (w którym, co swatka Liew dobitnie podkreśliła, znajdowały się nie jedna, lecz aż dwie umywalnie). O drugiej tak świetnej partii Rin, będąca wszak wojenną sierotą, bez rodziny i powiązań, nie mogła nawet marzyć.

Rin dostanie męża, swatka pieniądze, a Fangowie monopol na handel narkotykami.

– Jejku – rzuciła Rin słabnącym głosem. Zbierało jej się na wymioty. – To wspaniale. Naprawdę znakomicie. Fantastycznie.

Twarz swatki Liew na powrót zajaśniała.

Rin ukryła panikę, zmusiła się, by oddychać spokojnie, i wytrwała do momentu, kiedy wuj odprowadził gościa do drzwi. Wtedy ukłoniła się nisko Fangom, po czym jak najgrzeczniejsza ze wszystkich pasierbic wyraziła wdzięczność za to, iż zadali sobie tak wiele trudu, by zapewnić jej stabilną przyszłość.

Wróciła do sklepu. Pracowała w milczeniu do zmroku. Przyjmowała zamówienia, wypełniała księgi, dbając, by nie pominąć żadnej z niezbędnych pozycji. Kłopot z księgami rachunkowymi polegał na tym, że należało prowadzić je niezwykle starannie, zwłaszcza kreśląc cyfry. Tak łatwo przecież sprawić, że dziewiątka wyda się ósemką. Jeszcze prościej postawić jedynkę wyglądającą na siódemkę...

Długo po tym kiedy słońce zniknęło z nieba, Rin zamknęła sklep i przekręciła klucz w zamku.

Moment później wsunęła skradzioną paczkę opium pod koszulę i puściła się biegiem przed siebie.

*

– Rin? – Zza uchylonych drzwi biblioteki wyjrzał niski, pomarszczony mężczyzna. – Na Wielkiego Żółwia! Co ty tu robisz? Leje jak z cebra.

– Przyszłam oddać książkę – powiedziała i podała mężczyźnie nieprzemakalną torbę. – Z innych wieści, wychodzę za mąż.

– Och. Och! Co takiego!? Wejdź.

Nauczyciel Feyrik prowadził codzienne darmowe zajęcia wieczorowe dla chłopskich dzieci Tikany, które bez jego wsparcia wyrosłyby na analfabetów. Rin nikomu nie ufała bardziej jak właśnie jemu i lepiej niż ktokolwiek rozumiała jego słabości.

Te dwa czynniki sprawiły, że właśnie na jego osobie oparła cały plan ucieczki.

Książka zostanie wydana nakładem wydawnictwa Fabryka Słów

w lutym 2020 roku

Przyjaciel człowieka

Подняться наверх