Читать книгу Upiór w ruderze - Andrzej Pilipiuk - Страница 5

Prolog

Оглавление

Liszków, 14 sierpnia 1812

Pałac zastygł w dusznym upale. Powietrze nad płytami dziedzińca drżało. Marcelina minęła klomb, przyspieszyła kroku i prawie wbiegła po schodkach. Z ulgą zanurzyła się w chłodnym cieniu holu. Większość okien zaciągnięto kotarami, by choć trochę uchronić wnętrza przed duchotą. Stojący na półpiętrze zegar wybił kwadrans. Palce małej służącej zabębniły na rzeźbionych płycinach drzwi, lecz z wnętrza pokoju nie dobiegła żadna odpowiedź. Dziewczyna westchnęła i nacisnęła klamkę.

Panieńska sypialnia tonęła w półmroku. Było tu jeszcze przyjemniej. Dwa cebrzyki z lodem, ustawione pośrodku pomieszczenia, roztaczały miły chłód. Pościel na łóżku była skołtuniona. Spod cienkiej kołdry wystawała zgrabna stopa. Służąca odstawiła na kolumienkę wazon z kwiatami.

W kącie na sztaludze ustawiono płótno wysmarowane byle jak farbami. Obraz przedstawiać miał róże pnące się po ścianie. Dziewczyna ujęła w dłoń jeden z pędzelków, zwilżyła włosie i poprawiła zręcznie cieniowanie kilku płatków. Westchnęła, oceniając krytycznie resztę bohomazu. Pora najwyższa wracać do obowiązków. Po chwili namysłu wyciągnęła z bukietu pojedyncze źdźbło i połaskotała dziedziczkę w piętę. Spod kołdry rozległo się gniewne fuknięcie i stopa skryła się pospiesznie.

– Jaśnie panienka wstać by już raczyła...

– A co, czyżby nadszedł ranek? – Spod prześcieradła wysunęła się rozczochrana głowa panny hrabianki Lukrecji Liszkowskiej.

– Południe minęło, obiad niebawem podadzą. Pieczyste już dochodzi, a kucharka obiecała, że sorbet albo kruszon na deser przygotuje. A pan Bazyli planuje dziś zarządzić trzepanie dywanów i mycie okien, więc prosił, żeby pokój udostępnić.

– Hmmm... No tak. Za godzinę przyjdź, muszę jeszcze poleżeć, bo mnie coś migrena bierze – zbyła służącą hrabianka.

– Jaśnie panienko, pozwolę sobie zauważyć, że migrena poranna utrzymująca się piętnasty dzień z rzędu może być objawem poważnej choroby. Czy mam po doktora posłać? Kataplazm może dobrze by panience zrobił? Albo pijawki za uszami przystawimy?

– Nie trza mi kataplazmów, zmęczona jestem... Muszę tylko porządnie wypocząć – wymamrotała dziedziczka, poprawiając poduszkę.

– Pragnę tylko przekazać słowa ochmistrzyni. Gdy ojciec jaśnie panienki, jaśnie pan hrabia Eustachy, z wojny do dom wróci i dowie się, jakie tu porządki panowały, nie będzie kontent. Jeszcze panienkę rózgą oćwiczyć każe. Ma on swoje poglądy na zbyt długie wylegiwanie się w łożu. – Służąca wyglądała na głęboko zmartwioną, choć w jej oczach migotały figlarne iskierki.

Młoda dziedziczka poskrobała się po głowie. Istotnie, papa miał jakąś chorobliwą wręcz obsesję na punkcie wczesnego wstawania. Uważał mianowicie, że już godzina jedenasta jest nieprzekraczalną granicą. Niestety, nie można było liczyć na dyskrecję służby. Zwłaszcza kamerdyner Bazyli pod nieobecność dziedzica zachowywał się, jakby wszystkie rozumy pozjadał, całą służbą dyrygował i nawet szlachetnie urodzone panienki musiały go słuchać.

– Jaśnie pani, nalegam, dla kłopotów uniknięcia.

– Dobrze już, dobrze. Zaraz wstanę. – Lukrecja ziewnęła rozdzierająco, ukazując popsute od nadmiaru słodyczy zęby trzonowe. – Czy kuzynka moja opuściła już łoże?

– Panna hrabianka Kornelia, proszę panienki, gdym ją budziła za pierwszym razem, raczyła cisnąć we mnie tym błękitnym chińskim dzbankiem, za drugim razem książką po francusku, a za trzecim poduszką. Po raz czwarty budzić jej chwilowo nie próbowałam.

– Dzbanek rozbity? – zaniepokoiła się dziedziczka.

– Nie, gdyż jego wartość znam i cudem jakimś pochwycić w porę zdołałam.

– Dłoń mi podaj, bom słaba i w głowie mi się kręci.

Po chwili panna Lukrecja wygrzebała się jakoś z pościeli. Wsunęła stopy w kapcie. Jedwabna koszula nocna, ozdobiona koronkami i falbankami, spływała do ziemi. Dziedziczka w zadumie podrapała się po tłustym pośladku. Stanęła przed lustrem szafy i przeciągnęła się leniwie, olśniewając otoczenie urodą rozkwitającego nastoletniego ciała. To znaczy prawie olśniewając, bo w pomieszczeniu nikogo nie było, a służąca, zamiast patrzeć z pełną zachwytu zazdrością, spoglądała na półnagą chlebodawczynię z miną jakby nieco krytyczną.

– Czy może kąpiel przygotować panience? – zagadnęła.

– Kąpałam się wszak w zeszłym tygodniu. Twarz obmyję wodą różaną i starczy tych ablucji. Podaj mi nocnik... Nie ten, głupia, wszak sobota jest, a porcelanowy na niedzielę został przeznaczony!

Korzystając z pomocy dziewczyny, hrabianka wyplątała się z nocnego stroju, założyła gorset, pończoszki i niebieską sukienkę. Przejrzała się raz jeszcze w lustrze i zadowolona usiadła przed toaletką. Uśmiechnęła się, a trzy kryształowe zwierciadła odwzajemniły jej uśmiech.

– Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie... – mruknęła.

Lusterko nie odpowiedziało, a Marcysia miała na tyle rozsądku, by swoje zdanie zachować dla siebie. Ujęła grzebień i zabrała się do rozczesywania bujnych brązowych loków pani. Szło jej to opornie.

– Myślę, panienko, że warto by włosy umyć, bo resztki pomady wielce przeszkadzają w ułożeniu fryzury – zauważyła nieśmiało. – I farby tu i ówdzie chlapnęły.

– Za głupiutka jesteś, aby pojąć, że gdy się maluje w serdecznym porywie namiętności twórczej, nic w tym dziwnego, że farba chlapie – prychnęła dziedziczka.

– Można by też octem sabadylowym spryskać dla odstraszenia zwierzyny. – Służąca zgarnęła paprochy z grzebienia i przez chwilę oglądała je z niepokojem, ale żaden nie wyglądał na wesz.

Lukrecja westchnęła. Nijak nie mogła wdrożyć tej małej do pracy. Służąca nie rozróżniała porcelany, majoliki, bianchetti, biskwitu i fajansu. Myliła nocniki, zgubiła klucz do zegara. Gdy nikt nie patrzył, wyżerała kandyzowane owoce z pater. Pyskowała dzień i noc. Nawet teraz zapominała się co chwila.

– Czy ty, bezczelna wywłoko, sugerujesz, że jestem niechlujna? – fuknęła dziedziczka.

– Ależ gdzieżbym śmiała!? – Spojrzenie małej było najzupełniej niewinne. – O zdrowie jaśnie panienki się lękam, w niepewny wojenny czas przemarsz armii różne paskudztwa roznosi.

– Po niedzieli się umyję, to i loki się zrobi – zbyła ją zapatrzona w swoje odbicie Lukrecja.

Mlecznobiała skóra tworzyła doskonały podkład pod delikatny róż na policzkach i karmin na wargach. Brwi przyczerniła. Lustro złapało też odbicie Marcysi. Dziewczyna była kilka miesięcy młodsza od chlebodawczyni i z buzi trochę nawet podobna, choć znacznie szczuplejsza. Na szczęście opaliła się i obsypały ją piegi, a włosy i brwi wyblakły na słońcu. Do tego wszystkiego była ruda jak wiewiórka.

Oblicze mam okrągłe, a cerę jasną. Jedno w połączeniu z drugim sprawia, że twarz mi jaśnieje niczym tarcza księżyca. Obok takiej nieprzyzwoicie opalonej, chudej wieśniaczki wyglądam jeszcze bardziej zjawiskowo, pomyślała z zadowoleniem hrabianka. A i kuzynka Kornelia posiada znaczne defekty urody, zatem we dwie stanowią dla mnie odpowiednią oprawę. Na zasadzie kontrastu moje piękno zdaje się na tle ich szpetoty jeszcze wspanialsze. Szkoda jedynie, że odpowiednich mężczyzn w okolicy deficyt mamy, a co za przyjemność blask roztaczać, gdy brak stosownych kandydatów do olśnienia...

– Uroda moja jest zaiste zachwycającą – mruknęła na głos.

– Oczywiście, panienko. – Marcelina z szacunkiem schyliła głowę i opuściła powieki, by ukryć szelmowski błysk w oku.

– Przypudruj mi jeszcze pryszcze. A gdy skończysz, idź obudzić hrabiankę Kornelię – poleciła Lukrecja, a sama, patrząc w zwierciadlaną taflę, zaczęła ćwiczyć uwodzicielskie spojrzenia i uśmiechy.

– Masz pani oczy jak gwiazdy lśniące na firmamencie – rzuciła Marcysia od progu. – Jedno wyżej, drugie niżej – dodała szeptem, idąc już korytarzem.


Posiłek podano w altance na tarasie. Ta część ogrodu rozłożyła się malowniczo na skarpie ponad łąkami. Przez ogrodzenie widać było leżące w dole łąki, zagajnik oraz leniwie toczącą swe wody rzeczkę Liszkę. Opodal łąk unosiły się dymy nad dachami miasteczka Liszków, a dalej za lasem leżały jeszcze wioski Liszków Szlachecki i Liszków Pański. Pasmo wzgórz zamykało dolinę od wschodu. Po drugiej stronie pałacu, na zachodzie, znajdowały się przysiółki Liszkowe Pole, Liszkowy Wygon, Liszkowy Jar, Liszkowiny, Liszkowiec, Liszkowice i Nowy Liszków. Na południu prapradziadek dziewcząt założył folwarki Wola Liszkowska i Majdan Liszkowski, a od północy, na Liszkowym Wzgórzu, wśród drzew czerwieniały ruiny zamku, który Liszkowscy z Liszek wznieśli jeszcze za czasów Kazimierza Wielkiego.

– Uwielbiam to nasze proste, pracowite wiejskie życie – westchnęła panienka Lukrecja, patrząc na chłopów mozolnie przewracających grabiami siano.

W dusznym upale ludzie poruszali się niemrawo, co rusz ocierali twarze z potu. Córka ekonoma z drugą dziewczyną przyniosły cebrzyki zimnej źródlanej wody i teraz roznosiły ją w kubkach pomiędzy pracującymi, ale to pomagało tylko na chwilę. Opodal pastuszkowie pilnujący krów ukryli się w cieniu drzew. Zwierzęta apatycznie przeżuwały trawę, popatrując leniwie w kierunku rzeczki i urządzonego przy niej wodopoju.

Stół nakryto skromnie i z prostotą, na atłasowym obrusie znalazły się tylko najniezbędniejsze sprzęty. Na talerzach jako przystawka czerwieniały gotowane raki, obok spoczywał faszerowany szczupak i galaretki. Potem podano kołduny i barszcz. Następnie na stół wjechała srebrna waza ze szparagami i półmisek z pieczonymi przepiórkami. Szparagi podano, rzecz jasna, białe i zielone, a pomiędzy przepiórkami złocił się dorodny kapłon. Hrabianki objadły się, ile tylko ciasno zesznurowane gorsety pomieściły. Gdy fiszbiny poczęły niepokojąco trzeszczeć, a sznurowania na plecach wpiły się w skórę, dziewczęta wezwały Marcysię, by zluzowała tasiemki. Po tej operacji poczuły natychmiastową ulgę, więc opychały się dalej. Ledwo uporały się z ptactwem, a już na stół wjechały naleśniki oraz patery z ciastami i owocami. Kieliszki do wina ani przez chwilę nie pozostawały puste. Obiad w tych ciężkich wojennych czasach nie był oczywiście przesadnie wystawny, kucharka uznała, że siedem dań, osiem różnych sosów i trzy ciasta na deser w zupełności wystarczą.

W dwóch srebrnych kandelabrach osadzono świece, ale słońce stało wysoko, zatem nie było potrzeby ich zapalać. Rozmowa przy stole toczyła się gładko, niby sztuczny strumyk w parku romantycznym.

– Wasz majątek, droga kuzynko, jest zaiste zjawiskowy. – Kornelia kiwnęła głową i srebrną łopatką nałożyła sobie kolejną porcję. – Klucz wsi i folwarków wzorowo urządzony, pałac przestronny i rozkosznie umeblowany. Aż żal mi duszę ściska, żem z bocznej i biedniejszej gałęzi rodu.

– To jeszcze nic... – Dziedziczka upiła łyk kruszonu. – Umyśliłam tak: gdyby młynówkę zasypać, to łąki gromadzkie woda zaleje, tworząc przyjemny dla oka staw. Gęsi na różowo ufarbujemy, aby je do flamingów upodobnić. Młyn spalić by można, wokoło palmy w donicach rozstawić, a wtenczas ruiny sprawią wrażenie starożytnych rozwalisk, niczym na obrazach mistrzów z Italii. Papużki i kanarki można na krzewach osadzić, a żeby nie uleciały, za łapki je srebrnymi łańcuszkami przytwierdzimy.

– Pomysł to iście genialny w swojej prostocie! – zapaliła się Kornelia.

– Och, nie mój, to już księżna Izabela Czartoryska przed laty spraktykowała, urządzając park romantyczny we wsi Powązki opodal Warszawy. Artysta, który mój portret malował, bardzo zajmująco o tym opowiadał.

– Mniemam, iż pośrodku ruiny można by postawić na kolumnie biust jakiegoś bohatera. Umyśliłam sobie Napoleona. Ma takie romantyczne, gniewne i posępne oblicze.

– W czasach obecnych rozważyć też można Tadeusza Kościuszkę – zadumała się Lukrecja. – Bohater to wprawdzie plebejski, ale pewnych zasług dla ojczyzny odmówić mu nie sposób.

– No nie wiem, ten jego zadarty nos strasznie prostacko wygląda...

– To może generała Dąbrowskiego? – zastanawiała się dziedziczka. – Koniecznie rzezany w białym marmurze i wedle rzymskiego stylu. Zdobny na skroniach skromnym wieńcem laurowym, kutym w złoconym brązie.

– Nijak ten wieniec nie będzie pasował do jego uczesania – powątpiewała Kornelia. – Może lepszy byłby książę Józef z burzą rozwianych włosów... Niełatwa to decyzja. Kogo postawimy, jeszcze się na spokojnie pomyśli. A ja bym ławeczkę kazała umieścić opodal, celem romantycznych schadzek.

– Widzę, moja droga, że myśli nasze dążą podobnymi ścieżkami. Niestety, mój papa młyna zrujnować nie chce. Mówi, że dochód daje i pożytek ludziom. Wielkie mecyje – dochód. Wszak bogaci jesteśmy, a zboże na mąkę przecież u sąsiadów zemleć można! Łąki zatopić nie pozwolił, bo tam miasteczko bydełko wypasa. A że fetor nieznośny od krowich placków wiatr niesie, tego już nie zauważa. Na cóż nam w ogóle te krowy? Tylko krajobraz szpecą. Kozy angorskie gdyby sprowadzić i dziewczyny z Holandii do ich wyczesywania. To także księżna Izabela miała na Powązkach... W ogóle od dawna chodzi mi po głowie zamiar, aby park romantyczny na wzór angielski lub francuski tu założyć. A najlepiej francuski po jednej stronie, a angielski po drugiej. Skoro pańszczyzna ma być zniesiona, na cóż nam będą te darmozjady? Pognać i tyle. Niech idą precz... Wówczas folwarki i czworaki poburzyć by można, a na ich miejscu zagajniki zasadzić i świątynię dumania w greckim stylu zbudować.

– Idea doskonała! – zapaliła się kuzynka. – Ale, ale, przecież masz już w parku świątynię dumania. I to w greckim stylu.

– Tak, ale mała jest i brzydka. Nową trzeba wznieść, aby moje rozmyślania otrzymały należytą oprawę. Najlepiej, jak sądzę, na planie otwartej rotundy. Nie za dużą, tak na dwanaście kolumn. Widziałam takową w Puławach u Czartoryskich, choć tam ścianami przemurowano, przez co na lekkości i wdzięku bardzo straciła. Warto wzorce czerpać z najlepszych źródeł, ale nie kopiować niewolniczo nawet najwspanialszych budowli. A jeszcze należy coś od siebie oddawać, aby piękniejszymi je czynić. Niestety, papa ciągle, że nie i nie. On w ogóle wszelkie moje pomysły kontestuje. Chciałam, żeby akwedukt wzniesiono, książę Kazimierz, brat króla Stanisława Augusta, posiadał takowy w swoim ogrodzie romantycznym u stóp warszawskiej skarpy. Ale papie nawet to zbędnym się widzi. Mówi, że nie ma tu potrzeby wody z gór sprowadzać, a i gór odpowiednich brak w okolicy.

– To prawdziwy kłopot...

– To żaden kłopot, wystarczy chłopów zagonić i sztuczne usypać! Ale jego zdaniem to ponoć zbyt wiele roboty... Łuk triumfalny też by się przydał, wszak może się i tak zdarzyć, że cesarz czy książę Józef, z Rosji wracając, w strony nasze trafią. Jak wtedy bohaterów bez łuku triumfalnego godnie powitać? I jak do pałacu zaprosić bez szpaleru drzewek pomarańczowych? W naszej oranżerii ledwie dwadzieścia donic z sadzonkami się pomieściło! I jeszcze to miasteczko nasze, co to je widać tam, u skarpy podnóża...

– Liszków. Cóż z nim?

– Poburzyć te kamieniczki by trzeba. Szkaradne są i Żydów pełne, a oni gęsi trzymają. To ponoć podstawa ich kuchni. Gęga nieznośnie to pierzaste tałatajstwo przy karmieniu.

– Nic dziwnego, droga kuzynko, że cię migreny poranne dręczą! Mniemam, iż to skutek nieustannego hałasu, szpetoty otoczenia oraz ograniczania naturalnych porywów twej jakże wrażliwej artystycznej duszy! – Kornelia otarła łezkę. – A może i skutkiem tego, że z braku odpowiednio przestronnej świątyni dumania rozmyślać musisz w niegodnych warunkach.

– Takie jest i moje zdanie. Papa to w ogóle malkontent straszny. Wszystko ciągle na nie i na nie. Zawsze szuka dziury w całym. Wyobraź sobie – Lukrecja przyciszyła głos – przed wyruszeniem na wojnę samego cesarza Napoleona ośmielił się krytykować.

– Być to nie może – zmartwiła się kuzynka. – A w jakiż sposób?

– Taktykę jego genialną kontestuje. Uważa mianowicie, że maszerować na Moskwę sensu nie ma, bo wszak od przeszło wieku stolicą Rosji jest Petersburg.

Marcysia przyniosła kolejny dzban z kruszonem i z grzecznym dygnięciem nalała do pucharków. Wino zaprawiono siekanymi pomarańczami, limonką i gruszkami, następnie rozrobiono sokiem, pół na pół z kruszonym lodem. Pucharki momentalnie zapotniały. Służąca odeszła, a dziedziczka odprowadzała ją krytycznym spojrzeniem.

– Chłopi jednak z innej gliny ulepieni zostali. Popatrz, jak toto tyłkiem kręci a ramionami podryguje. Nieprzyuczona do dostojnego kroczenia w obecności jaśniepaństwa. I uśmiechnięta nieustannie. Nieznośna prostaczka. Jej kurzy rozumek po prostu nie pojmuje złożoności świata i trudów, jakie niesie egzystencja na tym zaścianku. Za długo w czworakach mieszkała, przesiąkła nieznośną plebejskością.

– Czemu zatem nie zwolnisz jej i nie sprawisz sobie służącej, którą od dziecka do roli przyuczano? – zdziwiła się Kornelia.

– Dawno bym jej drzwi pokazała, ale ojciec czegoś ją lubi i zwalniać nie kazał.

– Pech prawdziwy.

Tymczasem kilka chmurek napłynęło nad ogrody i nieznośny blask słoneczny odrobinę zelżał.

– W jaki sposób planujesz, droga kuzynko, zabić nudę popołudnia? – zapytała Kornelia.

– Proponuję przechadzkę, jeno parasolki i rękawiczki weźmiemy, aby to okropne słońce nie spaliło naszej delikatnej skóry... Jest tu pewien obiekt wielce interesujący, któregom ci jeszcze nie pokazała.

Wstały od stołu. Służąca przyniosła eleganckie parasolki, kapelusiki i białe jedwabne rękawiczki. Przez ramię przerzuciła kosz piknikowy.

– Weź tylko to, co absolutnie niezbędne: kieliszki, ciasto, ciastka, butelkę wina, czajniczek z herbatą, filiżanki, łyżeczki, widelczyki, nie zapomnij o głowie cukru, młoteczku, szczypczykach... – rzuciła dziedziczka.

– A owoce, jaśnie pani?

– Nie pytaj głupio, tylko dopakuj. I sole trzeźwiące dla panienki Kornelii, gdyby z wrażenia zasłabnąć raczyła.

– To może na wszelki wypadek jeszcze słoik z pijawkami, a także parawan i nocnik przyniosę?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Upiór w ruderze

Подняться наверх