Читать книгу Pomnik Cesarzowej Achai. Tom 5 - Andrzej Ziemiański - Страница 5

Rozdział pierwszy

Оглавление

Foe z najwyższym trudem dźwignęła się z klęczek. Otarła usta rękawem i pół zgięta, pół na czworakach dotarła do swojej koleżanki. Morskie fale, które rzucały barką to w lewo, to w prawo, sprawiały, że wszystkie dziewczyny chorowały. Twarze niezbyt przytomnych żołnierzy przybierały barwy od bladosinej po zielonkawą z różnymi odcieniami pomiędzy.

Wszystkie były weterankami. Choć nigdy nie walczyły razem. Pochodziły z oddziałów pokonanych i rozbitych gdzieś daleko, na przeróżnych zapomnianych rubieżach cesarstwa. Znały tylko prowincjonalne garnizony, prowizoryczne obozy i wojny, o których w macierzy nikt nigdy nawet nie słyszał. Znały tylko biedę, braki w zaopatrzeniu, głód, chłód, złe, zawodne uzbrojenie i co gorsza, złe dowodzenie. Siłą rzeczy nauczyły się więc kraść, rabować, lawirować w gąszczach regulaminów i robić wszystko, żeby jakimś cudem przetrwać. Nie było to łatwe. Każdy watażka na rubieżach za punkt honoru stawiał sobie pokonanie cesarskiego wojska i złupienie przygranicznych miasteczek. A jego żołnierze byli zawsze lepiej uzbrojeni, lepiej wyposażeni, no i siłą rzeczy lepiej wyszkoleni, ponieważ zagniewani z jakichś powodów na cesarstwo królowie i znaczniejsi książęta używali do walki profesjonalistów w prowadzeniu wojny. Teoretycznie nie było ich stać na utrzymywanie najemników. Ale potrafili się zapożyczyć i zorganizować choćby pojedynczą akcję. A wtedy niedozbrojone dziewczyny nie miały wielkich szans. Pogranicze jednak nie spędzało snu z powiek kolejnych władców cesarstwa na tyle, żeby przynajmniej posyłać tam wystarczającą ilość racji żywnościowych. Pieniądze szły na ważniejsze cele, jak na przykład szaleńcza i tragiczna wyprawa korpusu w dolinie Sait. A wysunięte rubieże? Jak wszędzie na nieważnych odcinkach królowały głód, bieda, dezercje, samobójstwa, brak morale, szczucie i obezwładniająca beznadzieja. Żołnierz to niepotrzebny nikomu szmaciarz, w dodatku nieudolny, bo kto chce, to sobie pas przygraniczny najeżdża. I tylko braku zasobności otaczających imperium władców należy zawdzięczać, że ich oddziały nie maszerują jeszcze na stolicę, nie napotykając prawie oporu.

W tym roku jednak było inaczej niż zwykle. Nadszedł taki dzień, w którym do zapomnianych przez Bogów i ludzi jednostek zaczęły przychodzić personalne rozkazy przeniesienia. Nikt nie wiedział, o co chodzi, bo takie rzeczy nigdy dotąd nie miały miejsca. Rekrut przybywał do wyznaczonej jednostki i tonął w niej do końca życia lub końca służby. Zależy, co przytrafiało się wcześniej. Z reguły to pierwsze, bo mało której udawało się przetrwać żywej przez dziesięć lat na wojnie. Rozkazy jednak przyszły i każda z żołnierzy rozpoczęła swoją podróż, której pierwszy etap kończył się na wyspie Tarpy. Sławetne miejsce, którego nazwę żołnierze od pokoleń przerabiały na „Tarapaty”, wcale nie okazało się tak złowieszcze jak jego sława. Owszem, z weteranów utworzono nowe jednostki, męczono ćwiczeniami, a z powodu permanentnych braków w zaopatrzeniu panował głód. Ale nie było innych szykan. Z ćwiczeń serwowano głównie musztrę, broni dziewczynom nie rozdano i ani razu nie wysłano ich na poligon.

Potem, kiedy już wariowały z nudów, pod uzbrojoną eskortą, jak więźniów, załadowano je na barki i ruszyły w nieznane. Gdzie? Nikt nie raczył niczego wyjaśnić. Podobno dziwne istoty zza Gór Bogów przybyły do imperium i podpisano z nimi układy międzypaństwowe. Istoty żywiły się ludzkim mięsem, zatem cesarzowa, chcąc wkraść się w ich łaski oraz napełnić swój skarbiec, sprzedawała im niepotrzebnych, zapomnianych przez wszystkich żołnierzy. Takie przynajmniej plotki krążyły wśród okrętowanego wojska.

Foe nie wierzyła temu, co ludzie gadają. No ale z drugiej strony w każdej plotce tkwi ziarno prawdy. A jeśli obce istoty praktykowały na przykład niewolnictwo i weteranki zostaną po prostu sprzedane im na własność? Do czego będą używane? Wolała nie myśleć. Zresztą i warunków po temu nie było sprzyjających. W dzień po opuszczeniu portu pogoda się popsuła. Jeszcze nie dramatycznie, na tyle jednak, że większość dziewczyn opróżniała swoje żołądki, i to nie drogą przewidzianą przez naturę. Potem, niestety, było jeszcze gorzej. Rozszalała się burza. No, może niekoniecznie straszny sztorm, jeśli wierzyć żołnierzom eskorty, które pływały tu wiele razy. Jakiś taki szkwał połączony z przejściem frontu w powietrzu. Foe nie bardzo rozumiała, co tamte mówiły. Z przerażeniem jednak patrzyła, jak urywa się lina łącząca ich barkę ze statkiem. Zgromadzone na pokładzie dziewczyny zaczęły krzyczeć, nawet sternik panikował. Statek, pchany siłą wiatru, oddalał się szybko. Barka, od momentu zerwania holu zdana na prąd morski, płynęła w zupełnie innym kierunku. Holownik w tych warunkach nie miał możliwości wykonania jakiegokolwiek manewru. One tym bardziej. Szybko stracili się z oczu w ciemnościach.

O świcie morze uspokoiło się trochę. To znaczy kołysało cały czas, ale przynajmniej woda nie wlewała się przez niskie burty. Kiedy następowała chwila, w której barka znajdowała się na szczycie fali, mogły się rozejrzeć. Niestety. W zasięgu wzroku nie pływało nic, co było dziełem rąk człowieka. Wbrew pozorom nie doznały szczególnego wstrząsu. Po nocy spędzonej na huśtaniu się w górę i w dół, prawdę powiedziawszy, nie były za bardzo przytomne. Większość gorączkowała, część nawet majaczyła. Nikt nie tknął głodowych racji kaszy jaglanej, której niewielki zapas przewozili. Za to w szybkim tempie ubywało im słodkiej wody.

Foe przytuliła się do śpiącej koleżanki, szukając odrobiny choćby iluzorycznego ciepła. Naan otworzyła oczy. Wcale nie spała.

– Co?

– Nic, nic. Tulę się.

– Strasznie dygoczesz, biedaku. Ale już niedługo.

Foe uśmiechnęła się w duchu. Jej wojskowa siostra nie należała do osób jasno patrzących w przyszłość. Przeciwnie. Była małym tchórzem i zwolenniczką poglądu, że jeśli może się nie udać, to na pewno się nie uda. Skąd więc u niej ta pewność siebie?

– Optymistka. – Foe przytuliła się mocniej, usiłując okryć je obie swoim cienkim, teraz jeszcze dodatkowo przemoczonym kocem.

– Nie, to nie optymizm. Jutro, pojutrze dotrzemy na stały ląd. To wiem, a nie tylko mam nadzieję.

– Gorączkujesz. Jakbyś zwymiotowała, tobyś poczuła ulgę.

– Nie mam czym wymiotować.

– To napij się wody.

Naan szturchnęła siostrę porozumiewawczo.

– Nie martw się. Niedługo ktoś zawoła, że widzi ląd.

Biedaczka najwyraźniej zaczęła już majaczyć. Nawiasem mówiąc, nie pierwszy raz jej się to zdarzało. Naan popadała czasem w dziwne stany, nie mogąc odróżnić omamów od rzeczywistości. Raz, podczas zasadzki, kiedy walczyły w zrujnowanym miasteczku, jej głupia siostra uznała, że na wpół zawalony budynek po drugiej stronie ulicy to wieża ze spiżu. Zachwycona tym, co w jej mniemaniu widzi, nie bacząc na nic, wyszła prosto pod lufy wroga i brnęła gdzieś w stronę mirażu. Na szczęście Foe skoczyła do przodu, ściągając ją z ulicy. Bogowie, co za wariactwo. Każde dziecko wie, że nie da się zbudować wieży ze spiżu. Metal ma przecież to do siebie, że nie połączysz dwóch sztab żadnymi gwoździami. A związać sznurkiem? Toż pierwszy wiatr porozrywa sznurki i wszystko runie. Szaleńcze wizje pojawiały się u Naan od czasu do czasu. Nie było na to reguły. Raz ich oddział zatrzymał się na nocny biwak pod wielką skałą. Prawie pionowa ściana wznosiła się na wysokość jakichś pięćdziesięciu ludzi ustawionych jeden na drugim i mniej więcej ze środka tej wysokości z kamienia tryskała struga wody, tworząc malowniczy wodospad. Piękne miejsce, ale żadna z żołnierzy nie zachwycała się widokami. Ważniejsze było, czy gdzieś w pobliżu rosły drzewa pokryte jadalną korą. Kwestia znalezienia czegoś, czym dałoby się choć na chwilę oszukać głód, stała się absolutnym priorytetem. Nie dla Naan jednak. W środku nocy zerwała się ze swojego legowiska z wrzaskiem, że to nie u podnóża góry się zatrzymały, tylko pod wielką tamą. I z drugiej strony jest olbrzymie jezioro. Wariatka! Nie da się zbudować tamy, która ma wysokość pięćdziesięciu ustawionych jeden na drugim ludzi. Nie da się jej zbudować ze skały. A ta durna swoim krzykiem pobudziła oficerów, zaalarmowała warty, uczyniła zamieszanie. Ktoś nawet zaczął twierdzić, że dziewczyna udaje wariatkę, bo chce, żeby ją zwolniono ze służby. Co za pomysł! Przecież wiadomo było, że nikogo nie zwolnią. Wariatów albo tych, którzy zwariowali już w trakcie jakiejś kampanii, wysyłało się po prostu na pierwszą linię i wróg szybko załatwiał problem. Definitywnie.

Foe westchnęła ciężko. Szare, nieprzyjazne morze falujące wokół przytłaczało swoją grozą. Beznadziejna sytuacja, w jakiej się znaleźli, działała na umysły. Nic dziwnego, że wszystkim odbija. Nic dziwnego, że szczególnie podatna Naan dostała zwidów.

– Troszkę cieplej? – zapytała Foe, przytulając się mocniej do swojej wojskowej siostry.

– Trochę. Dzięki.

Leżały bez słowa, czując lekką ulgę, kiedy morze uspokajało się coraz bardziej. Mniej więcej w południe fale przestały być uciążliwe. Dziewczyny mogły nawet zasnąć. Wszystko było dobre, co odsuwało myśl o powolnym konaniu z głodu albo, co gorsza, z pragnienia na środku morza. Sen czy omdlenie, wszystko jedno. Byle przyszło i zabrało świadomość.

Foe, skostniała, budziła się wielokrotnie. Czasami miała wrażenie, że umiera. Że to już koniec, że można się poddać, a może nawet przyspieszyć nieuchronne. Gdyby tak wskoczyć do ciemnej wody? Zamiast wielu dni raptem kilka modlitw umierania. Może to byłoby lepsze? Powstrzymywała ją jedynie wiedza na temat tego, jak straszna jest śmierć przez utonięcie. Szeregowa Foe niejedno już przeżyła i niejedno widziała. I, niestety, miała świadomość, że to nie tak, jak się każdemu wydaje. Że tonięcie to nie parę rozpaczliwych szarpnięć, zachłyśnięcie i szybki koniec. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Kiedy już płuca wypełnią się wodą, umysł topielca wcale nie zamiera. I jeszcze bardzo długo jest świadomy okropnych i bolesnych procesów, które zachodzą w ciele.

Na szczęście Naan była bardzo czujna. Kiedy tylko robiło się źle na duszy, obejmowała mocno siostrę i szeptała do ucha:

– Już, już niedługo. Zaraz gdzieś dopłyniemy.

Akurat! No... niemniej kolejną noc udało się jakoś przetrwać. Rano jednak wcale nie było lepiej. Odrętwiała Foe z trudem dotrwała do południa. Potem się poddała. Jedyną myślą, która ją opanowała, było: jak zabrać dowodzącej barką podoficer jej pistolet i strzelić sobie w usta. Musiała nawet powiedzieć to na głos, bo Naan ścisnęła Foe mocniej.

– Nie, nic z tych rzeczy. Nawet gdybyś zdobyła broń, to i tak proch jest wilgotny. Nie wystrzeli.

– W lufie, pod kulą, jest suchy, trzeba tylko podsypać świeżego na panewkę...

– Nie. Wszystko jest wilgotne. I zostaw to w ogóle. Zaraz gdzieś dopłyniemy.

– Skąd wiesz?

– Od mojego przyjaciela z dzieciństwa. Znowu zaczął mnie odwiedzać.

– Tutaj?!

– Tak. Teraz przychodzi we śnie.

– No to, kurwa, po prostu on ci się śni, idiotko!

– Jest różnica między snem a tym, że ktoś przychodzi przez sen.

– Tak? Doprawdy?

Foe opadła zrezygnowana na ich prowizoryczne posłanie. Pamiętała, jak Naan, ilekroć ich wspomnienia dotyczyły dzieciństwa, opowiadała o swoim cichym przyjacielu z lasu. Podobno kiedy wychodziła wieczorem za wieś, pod samą linię drzew, czekał tam na nią sympatyczny chłopak. Poza wspólnymi zabawami, opowiadaniem sobie różnych ciekawych historii chłopak usiłował dziewczynie pomóc. Udzielał jej rad. Czasami mówił, co nastąpi, czego powinna się spodziewać. Jednak mieszkaniec lasu wydawał się dziwny. Po pierwsze poza Naan nikt go nigdy nie widział. Ba, nikt nie słyszał o kimkolwiek kryjącym się w chaszczach za chałupami. A po drugie chłopak nigdy nie dawał się dotknąć. Nigdy nie grał w berka, w łapki, w rzucanego. Nigdy nie podał dziewczynie ręki. Ale jego słowa zawsze się sprawdzały, a rady często okazywały się bezcenne.

Niestety, kiedy Naan osiągnęła dojrzałość, chłopak zniknął. I tak też traktowała go Foe. Jako wyraz zaćmienia umysłu dorastającej dziewczyny. A opowieści o nim jako fantazje dziecka, któremu w życiu się nie wiodło. No a teraz, pod wpływem ekstremalnych warunków, chłopak najwyraźniej powrócił. A żeby nikt nie zarzucił Naan, że nie ma chłopców, którzy pojawiają się znienacka na barce zagubionej pośrodku morza, przychodził po prostu we śnie. No i dobrze. Sprawdzić nie ma jak i leczyć nie trzeba, bo przecież obie umrą.

– Nie wierzysz mi? – zapytała Naan poważnie.

– Ależ wierzę. – Foe wzruszyła ramionami. – Czy co tam chcesz usłyszeć.

– Wiem, że to trochę dziwne. Ale ja go znam od dziecka.

– Tylko zazdrościć. I marudzić, że też mnie się nie chce nic przyśnić poza złą babą i utopcami.

– Uwierz mi. On mi wszystko wyjaśnił.

– Co wyjaśnił?

– Mówił na przykład, że barek przecież nie holuje się przez morze samym środkiem. Zawsze w miarę możliwości niedaleko od brzegu.

– Żadnego brzegu nie widziałam po drodze.

– Oj, on musi być za horyzontem. Żeby nie kusić żadnej dezerterki do popróbowania szczęścia i rzucenia się wpław na hazard.

– To bzdura!

– Uwierz mi, że nie.

– Uwierzę we wszystko, jeśli tylko ten chłopak podpowie, jak się zabić bez bólu. I szybko.

Naan mocniej przygarnęła koleżankę.

– Już niedługo – powiedziała. – Do brzegu pcha nas silny prąd.

– I stado morskich koników.

– Nie. Dzisiaj dobijemy...

– Do portu w Negger Bank?

– Nie, do... – Naan nie zdążyła powiedzieć gdzie, bo przerwał jej głośny okrzyk:

– Kipiel! Kipiel przed nami!

Kilka osób, które miały jeszcze w sobie jakieś resztki sił, podniosło się niemrawo.

– Kipiel! Woda się kotłuje!

Nawet dowodząca nimi ruda sierżant podeszła do dziobu.

– Co wy tam widzicie? – I choć słońce nie było widoczne zza chmur, usiłowała osłonić sobie oczy dłonią. – Mgła tylko.

– Ja córka sieciarza. – Z boku podeszła jakaś szeregowa. – Przy morzu chowana. Wodę znam. To nie jest zwykła mgła.

– A co?

– To ziemia! Zbliżamy się do plaży!

– Ziemia! Ziemia! – Dziewczyny zaczęły krzyczeć jedna przez drugą. – Hurra! Ziemia!

Foe zaskoczona spojrzała na swoją siostrę. Twarz Naan jednak wcale nie wyrażała triumfu. Dziewczyna wydawała się raczej zasępiona.

– Co?

– Teraz się cieszą. Ale kiedy już staniemy na piasku... to wcale nie będzie im tak wesoło.

Foe aż podskoczyła.

– Czemu?

– Bo to wcale nie jest dobra ziemia.


Tomaszewski przysypiał na bocznym siedzeniu w wietrznej kabinie wiatrakowca. Nie miał już sił. Podróż nad morzem zdawała się trwać w nieskończoność. No tak, ale wcześniej porwał ich jakiś przedziwny prąd strumieniowy, który o mało nie rozwalił maszyny. Teraz Ina, żeby nie zużywać za dużo paliwa, szybowała z różnymi wiatrami, wynajdując swoim niesamowitym instynktem te sprzyjające. Naprawdę była pilotem natchnionym. Zdawało się, że potrafi wszystko i że żywioły będą jej posłuszne, łącznie z tą, jak mówiła, nieokiełznaną maszyną, którą los powierzył jej rękom. Ina potrafiła współgrać z naturą, nawet mając za plecami ten okropny „generator mocy”. I współgrała prawie przez całą niekończącą się podróż, oprócz jednego jedynego razu.

– Krzysiek – powiedziała, kiedy zobaczyła na horyzoncie kondensującą się szarość. – Mógłbyś zatankować?

– Aż tak źle?

Mieli jeszcze prawie połowę pełnych zbiorników. Tomaszewski liczył na to, że uda się przelać benzynę z kanistrów podczas jakiegoś międzylądowania, nie wiedział, gdzieś na malutkiej wysepce, a może nawet dzikiej plaży. Oczywiście zatankowanie wiatrakowca w locie było możliwe, ale skrajnie niebezpieczne. W końcu silnik siłą rzeczy musiał pracować przez cały czas.

– Burza przed nami. A omijanie jej zajmie Bogowie wiedzą ile.

– Latacie w burzy?

– Nie. Nasze aparaty błyskawicznie ulegają zniszczeniu.

Tomaszewski, przypinając się pasem bezpieczeństwa, domyślił się czegoś.

– A ty latałaś? – zadał pytanie raz jeszcze, trochę je modyfikując.

– Raz.

– I?

– Nabawiłam się strachu przed burzą. Muszę go pokonać.

– Jezu... Jak by ci powiedzieć? Ta maszyna nie jest pancerna, jak ci się może wydawać.

– Nie bój się. Przecież nie wlecę w sam środek.

Tomaszewski nie wiedział, jak powinien się zachować. Wydać dziewczynie rozkaz lotu inną drogą? A jeśli na oblot tego obszaru nie wystarczy paliwa? A jeśli Ina przewiduje tam niesprzyjające wiatry? Nie miał pojęcia o lataniu, a ona zdawała się do tego urodzona. Do tej pory we wszystkim miała rację. Nie miał więc pojęcia, co zrobić.

Powierzając życie parcianemu pasowi bezpieczeństwa i własnej zręczności, przelewał paliwo do zbiorników z kolejnych kanistrów. Puste wyrzucał, obserwując, jak szybują w dół aż do powierzchni morza. Nie lecieli przesadnie wysoko.

Kiedy wrócił na swój fotel, niebo zaczynało już przybierać siną barwę. Chwilę później dało się odczuć pierwsze podmuchy wiatru.

– Jesteś pewna? – zapytał.

– Zaufaj mi. – W jej głosie zabrzmiała taka pewność, że nie oponował.

I żałował tego przez najbliższą godzinę. Wiatr rzucał nimi na wszystkie strony, deszcz zalewał szyby, a pilotka z obcej cywilizacji dopiero teraz dowiadywała się, do czego tak naprawdę służą te wszystkie przyrządy do określania ich pozycji w przestrzeni. Służyły do zachowania życia.

Śmiała się, kiedy po upiornie długiej godzinie w oślepiającym znowu słońcu opuszczali strefę turbulencji.

– Dziękuję ci, Krzysiek! – krzyczała. – To było naprawdę świetne. To była jazda!

– Niech cię szlag trafi!

– I dziękuję ci, że zgodziłeś się zaryzykować ze mną tak strasznie. Ale naprawdę pozbyłam się strachu przed burzą.

– Jak... Zaraz... To mogłem się nie zgodzić?

– No przecież ty jesteś dowódcą. Mogłeś mi kazać ominąć ten obszar.

Zaczął kląć na czym świat stoi. Ta wredna mała pinda chciała się po prostu pozbyć lęków z dzieciństwa! I narażała ich, bo w przeciwieństwie do koszmaru, który kiedyś przeżyła, teraz miała odpowiednią maszynę, żeby rzucić wyzwanie żywiołowi. No żeby ją szlag trafił, żeby ją powykręcało!

Na szczęście dalsze wybuchy złości przerwał mu okrzyk:

– Brzeg!

Spojrzał w kierunku horyzontu, ale niczego nie dostrzegł. Nauczył się już jednak nie lekceważyć zmysłu obserwacji Iny. Cholera jedna wie jakie zjawiska rejestrowała dziewczyna, żeby móc stwierdzić istnienie stałego lądu we wskazanym kierunku. Wyjął ze schowka lornetkę, przyłożył do oczu i wyregulował ostrość. No, może, rzeczywiście... To mógł być ląd. Ale jakim cudem Ina dostrzegła go bez lornetki? Rozłożył na kolanach prowizoryczną mapę. Nie była zbyt dokładna, przypominała raczej szkic powstały z porównania dwóch różnych odwzorowań stworzonych według różnych szkół kartograficznych i w dodatku w różnych skalach. Po dłuższym czasie, kiedy już dotarli nad poszarpaną linię plaży, nie mógł określić miejsca, gdzie się znajdują.

– Leć w prawo.

– Tyle sama wiem – roześmiała się Ina. Tomaszewski nie miał pojęcia, skąd ona czerpała tyle energii po tak długim i wyczerpującym locie. – Ale jak długo jeszcze?

– Paliwa wystarczy jeszcze na dość długo.

– Dziękuję za precyzyjną i wyczerpującą odpowiedź. – W jej głosie ciągle pobrzmiewały nutki wesołości. – Zaraz zapadnie zmrok. I mamy do wyboru: albo jeszcze za szarości lądować na plaży, albo lecieć przez całą noc.

– W nocy też możemy lądować. Oświetlą nam pas.

– A jak ich zawiadomisz, nie mając radiostacji?

– Będę strzelał race. A poza tym, kiedy zaczniemy krążyć nad lotniskiem, to sam warkot silnika po ciemku sprawi, że zapalą ogniska.

Ina nie zamierzała dyskutować. Wiedziała z doświadczenia, że przewidywanie, co zrobi kto inny w danej sytuacji, jest raczej pozbawione sensu. A liczenie na to, że ktokolwiek zachowa się racjonalnie, i to zaskoczony w środku nocy, jest już zupełnym idiotyzmem. Nie miała pojęcia, że tę wiedzę posiedli również twórcy regulaminów i zamiast przewidywać ludzkie reakcje, opracowali po prostu odpowiednie procedury. Nie chciała jednak lądować teraz, bo po pierwsze bała się siadania na przygodnej plaży – nigdy nie wiadomo, na jaki rodzaj piasku się natrafi. A po drugie jeszcze większym niepokojem napawało ją spędzenie nocy w pobliżu Wielkiego Lasu, w którego gąszczu zaalarmowane warkotem silnika potwory mogły zaplanować niezłą zemstę za wcześniejsze działania Polaków. Za dużo się nasłuchała o tym, co tam się wcześniej wyrabiało.

Tomaszewski zagłębił się w swoich obliczeniach dotyczących kierunku lotu według kompasu, czasu i prędkości. Nie było to wiele warte, ponieważ nie potrafił uwzględnić siły wiatru, który spychał ich z kursu.

– Mam wrażenie, że jesteśmy już blisko – powiedział do interkomu.

– A nie rozpoznajesz żadnych punktów terenu?

– Wiesz, wszystko, czym dysponuję z tej okolicy, to własne szkice z drogi w tamtą stronę.

– Rozumiem. A wybrzeże bez punktów charakterystycznych.

– Właśnie. Ale jeśli tamto wzgórze – wskazał pokryty drzewami pagórek, a właściwie ledwie widoczne na wzniesieniu wierzchołki drzew – jest tym, które zaznaczyłem, to jesteśmy o rzut kamieniem.

– O co?

– O rzut kamieniem.

Ina się rozejrzała.

– Nie mam pojęcia, jak daleko potrafisz wyrzucić kamień, ale nie widzę niczego nawet na odległość strzału z procy!

– Oj, Inna. To taka przenośnia. Można nawet powiedzieć: o rzut beretem, to znaczy czapką.

– Nie wiem, po co komu tak nieprecyzyjne określenia. I to w przenośni jeszcze.

Tomaszewski tylko westchnął. Skupił się na terenie pod sobą, bo jeśli miał rację, to z mapy wynikało, że od bazy przy świątyni w lesie Banxi dzielił ich naprawdę niewielki dystans.

– Wypatruj świateł.

– Przecież pierwsza szarość dopiero. Po co ktoś miałby światła palić tak wcześnie?

– Na wieży lotniskowej musi się świecić czerwona lampa.

– Już przy pierwszej szarości?

– Nikt nie zwraca uwagi na to, kiedy będzie pierwsza szarość w danej strefie geograficznej. Lampę zapala się według regulaminu.

– Czyli nawet w południe?

– Regulamin uwzględnia położenie geograficzne lotniska.

– Aha. – Ina przyjęła to, acz niechętnie, do wiadomości. – No to nie wiem, jak z szarością i strefą, ale czerwone światło pali się tam. – Wyciągnęła rękę, żeby pokazać kierunek.

Tomaszewski wytężył wzrok, ale oczywiście niczego nie dostrzegł. Nawet kiedy pomógł sobie lornetką, dalej niczego nie widział.

– Masz omamy wzrokowe. To pewnie ze zmęczenia.

– Oj, no przecież samego światła oczywiście nie widać. Ale jest wyraźny poblask na tamtej małej chmurce! Myślałam, że to od jakiegoś pożaru lasu, ale skoro mówisz, że czerwona lampa...

Tomaszewski przeniósł lornetkę i wyostrzył obraz na odległej malutkiej chmurce. Nie widział niczego nienaturalnego.

– Muszę ci wierzyć na słowo.

– Naprawdę tego nie widzisz?

Ina, wiedząc już, że nie musi się liczyć z paliwem, przyspieszyła ostro. Wiatrakowiec w jej rękach sprawował się idealnie. Wzrósł hałas silnika, ale Tomaszewski nie czuł żadnych niepotrzebnych wibracji czy drgań. Podziwiał wyczucie dziewczyny. A po chwili dostrzegł nareszcie dowód na to, że w sprawie czerwonego światła również miała rację. Rozpoznał na dole charakterystyczne parowy, które tak bardzo dały mu się we znaki podczas rajdu do świątyni. Mógł już prowadzić Inę według jednoznacznych punktów orientacyjnych. Odblask na chmurze, która wisiała nad świątynią, był bardzo wyraźny. Po kilku minutach dostrzegli samą lampę na wysokim maszcie.

– Musisz zatoczyć krąg, zanim wylądujesz.

– To znaczy?

– Musimy pokazać, że jesteśmy swoi i że znamy procedury. Musisz oblecieć lotnisko dookoła cały czas w zasięgu wzroku.

– Aha. – Ina zrozumiała to po swojemu. – Musimy się pokazać dokładnie, bo inaczej nas zestrzelą.

– Gdyby była wojna, to miałabyś rację. Teraz po prostu wypełniamy punkt regulaminu.

Wiatrakowiec położył się w łagodnym wirażu. Na dole, w pobliżu zaimprowizowanego pasa startowego, pojawiło się kilka sylwetek. Przylot wiatrakowca sam w sobie był atrakcją na tym zadupiu, ale najwyraźniej ktoś zauważył numery boczne. Na wieść, że wraca zaginiona maszyna wysłana na daleki zwiad, pojawili się nawet oficerowie. Kontroler musiał już wiedzieć, że krążąca nad lotniskiem maszyna nie ma łączności radiowej. Ktoś wyszedł przed drzwi udającego kontrolę lotów małego baraku i wystrzelił białą rakietę.

– Strzelają do nas? – Ina spojrzała gwałtownie w tamtym kierunku.

– Nie. To rodzaj pozwolenia na przyziemienie.

Dziewczyna skinęła głową i zgrabnie ustawiła maszynę na osi pasa. Delikatnie poprowadziła ją w dół i mimo że było to pierwsze w jej życiu lądowanie tak ciężkim aparatem, leciutko dotknęła kołami gruntu. Zatrzymali się po kilkunastu metrach. Tomaszewski zaczął manipulować przy przełącznikach.

– Niemożliwe! – Siwecki pierwszy dobiegł do kabiny. – No niemożliwe! Krzysiek żywy i... – głos zamarł mu w gardle, kiedy zobaczył tylko dwie osoby. – Gdzie reszta?

– Straciłem ludzi. Wylądowaliśmy w samym środku bitwy.

Siwecki patrzył na niego bez słowa. Ale naprawdę wielkiego szoku doznał, gdy Ina zdjęła hełm i kilkoma potrząśnięciami głowy rozpuściła swoje długie włosy.

– Ożeż! To dziecko!

Tomaszewski spojrzał na Inę i wzdrygnął się teatralnie.

– Jezu Chryste! Ktoś zamienił mi pilota!

– To kobieta! – Lekarz nie mógł się otrząsnąć z bezbrzeżnego zdumienia.

– Nie no, a po czym poznajesz?

– Ale... – Siwecki nie potrafił oderwać wzroku od dziewczyny. – Skąd ją wytrzasnąłeś?

Tomaszewski rozłożył bezradnie ręce. A Ina uśmiechnęła się szeroko. Po polsku nie rozumiała ani słowa. No, może poza kilkoma podstawowymi zwrotami, których nauczył ją Krzysiek. Ponieważ jednak mężczyźni co chwila na nią zerkali, a ten na zewnątrz maszyny nawet pokazywał ją palcem, przez głowę przemknęła jej myśl, że być może tamci właśnie nią handlują.

– Wyjdźcie nareszcie z tej kabiny. – Siwecki zorientował się, że przetrzymuje ich w środku.

– O niczym innym nie marzę.

Okazało się jednak, że nie jest to takie proste. Piekielnie długie godziny lotu prawie w jednej pozycji sprawiły, że Tomaszewski ledwie mógł się wyprostować. Gdyby nie Siwecki, który podał mu ramię, pewnie upadłby na ziemię.

– Ale cię powyginało.

– Daj spokój. – Tomaszewski z zazdrością patrzył na Inę, która lekko wyskoczyła na zewnątrz. Zazdrość szybko zamieniła się w satysfakcję, kiedy dziewczyna potknęła się po kilku krokach i również o mało nie wylądowała na trawie. Stanęli obok siebie, usiłując wykonywać jak najbardziej oszczędne ruchy, żeby przyzwyczaić mięśnie do działania.

– No, opowiadaj! – denerwował się lekarz. – Co tam się stało?

– Jak mówiłem. Psiakrew! Kiedy lecisz, nic nie słyszysz. Nie dochodzi do ciebie żaden dźwięk z ziemi. Huk silnika po prostu łeb rozsadza, a wylądować trzeba, oceniając teren na oko.

– I co?

– No co co? Pilot wybrał piękną plażę nad jeziorkiem pośrodku lasu. Wylądował idealnie, a gdy wyłączył silnik, okazało się, że wokół strzelają, psiakrew, że wylądowaliśmy w środku jakiejś bitwy!

– O kurde balans! A nie widzieliście z góry walczących żołnierzy? Czyście się po prostu nie przyglądali?

– No żeby cię szlag trafił! A żołnierze podczas bitwy co robią? Stoją na polankach i w niebo patrzą? Jeśli walczą w lesie, to się kryją pod drzewami. W najgłębszym cieniu!

– Ja cię pieprzę! I co? I tamci zginęli tak od razu?

– Prawie od razu zginął pilot. A myśmy jeszcze tamtych trochę natłukli. Ale wystartować już nie dało rady.

– A ilu zabiliście?

– Matematyk się znalazł, kurde. Fyfnastu.

Tomaszewski skrzywił się na tamto wspomnienie. Za wiele razy już widział we śnie zdziwioną twarz rannego chłopca, którego zastrzelił w jeziorku. Pierdolony wbity do głowy regulamin, który mówił jasno: w bitwie nie wolno zostawiać za plecami uzbrojonych rannych żołnierzy wroga! A czy chłopak był uzbrojony? No, miał karabin. Boże, przecież stojąc po pas w wodzie, nie miał szans, żeby nabić to gówno! Tylko skąd Tomaszewski miałby wziąć czas, żeby przemyśleć sobie wszystko? Działał przez zaskoczenie, instynktownie, polegając na tym, co wbito mu do głowy. A poza tym... chłopak miał jeszcze bagnet.

Z drugiej strony wiatrakowca Ina podeszła do grupy cesarskich żołnierzy. Dziewczyny patrzyły na nią z dziką ciekawością. Nie były umundurowane ani galowo, ani na wyjście, ani do musztry. Wyglądały zdecydowanie luzacko, więc odważyła się zagadnąć.

– Cześć. – Nieśmiało skinęła im ręką.

– No cześć! – Dziewczyna, która opierała się o wielki skałkowy karabin, odpowiedziała jej uśmiechem. – Jesteś zza Wielkiego Lasu?

– Jeszcze dalej. Mój kraj leży za morzem.

Ledwie się rozumiały, tak bardzo różne były ich akcenty i wymowa.

– I tam u was wszyscy potrafią latać? – zapytała ta z karabinem.

– Nie, skąd. Nauczyłam się. – Ina wskazała latającą maszynę z metalu. – Jestem pilotem. Tyle tylko, że my używamy latawców.

Dziewczyny z pułku Kong chyba niewiele rozumiały. Patrzyły jednak uśmiechnięte na obcą. Ponieważ temat latania się wyczerpał, Ina postanowiła pochwalić się swoją znajomością świata i historii.

– A wiecie, że nasze armie już się kiedyś spotkały? Na Złych Ziemiach starliśmy się z wojskami cesarzowej Achai.

– O? – To rzeczywiście wywołało u żołnierzy żywszą reakcję. – I kto wygrał?

Szlag! Ina mogła przecież przewidzieć taki obrót sprawy i takie pytanie. A była na tyle inteligentna, żeby nie podawać swojej wersji wydarzeń, czyli tego, czego nauczono ją w szkole.

– Prawdę powiedziawszy, nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Przecież ta bitwa miała miejsce tysiąc lat temu.

Żołnierze zaczęły się śmiać. Wydawały się sympatyczne. Ale miały jeszcze jakąś cechę, która odróżniała je od wojska znanego Inie. Kogoś jej przypominały. Olśnienie przyszło szybko. Tak, tą różnicą była ich pewność siebie. I bardzo w tym czymś przypominały Krzyśka.

Generalnie, ludzie będący czyimiś poddanymi nie zachowywali się w ten sposób. To pan decydował o ich losie, nawet jeśli nie bezpośrednio. On stwarzał rzeczywistość, w której żyli, i od jego woli zależeli. Wielu poddanych wznosiło modły już nie do Bogów, ale do władcy: „Zmiłuj się nad nami, panie (królu, cesarzu, książę), daj lepszy los i powiedz, co robić. Jak żyć?”. Te dziewczyny tutaj już nie. Tak jak Krzysiek. „Zrób sam. Nie wyszło? To wiń się sam!” To złota zasada, według której można dzielić ludzi na poddanych i wolnych. Nawet jeśli rzecz dotyczy wyłącznie stanu umysłu. Dziewczyny z kongijskiego pułku już dawno znalazły się po drugiej stronie. Widać walka czyni wolnym. A już na pewno walka zwycięska.

I nagle pochodząca z innego kraju Ina zrozumiała ważną rzecz. Cesarstwo stawało właśnie przed decydującym rozstrzygnięciem. Nie musiało się obawiać ani partyzantów Shen, których znała z opowieści Krzyśka, ani zagranicznych wrogów. Teraz musiało się zmierzyć ze stanem umysłów własnych obywateli. Polacy zza gór bowiem oprócz technologii i wiedzy przywieźli coś jeszcze. Coś niewidzialnego. Nienamacalnego. Takiego właśnie jak stan duszy ludzkiej.

Obcemu zawsze łatwiej coś takiego dostrzec. Zmiany w umysłach są tak powolne i niedostrzegalne, że miejscowy przegapi.

– Co? – Tomaszewski, który podszedł z boku, położył Inie rękę na ramieniu. – Jak ci się podoba cesarskie wojsko? Wiedziałaś, że tu służą same kobiety?

Zaprzeczyła ruchem głowy. Trudno się dziwić. Jej informacje na temat imperium pochodziły sprzed tysiąca lat, a i wtedy, krótko po objęciu władzy przez Achaję, w armii przeważały formacje tradycyjne dla Luan. Uwaga ta jednak bardzo zaciekawiła żołnierzy.

– Panie komandorze – zapytała ta z karabinem o długiej lufie – a w kraju, z którego ona pochodzi, też są dziewczyny w wojsku?

– Nie, kapralu – odparł Tomaszewski. – Sami mężczyźni. Za to pilotami są wyłącznie kobiety.

– Oni mają maszyny latające? Takie jak wasze?

– Nie takie. Bardziej przypominają latawce. W każdym razie zapewniam, bałabyś się wsiąść do czegoś takiego, żeby się nie rozpadło pod twoim ciężarem.

Dziewczyny zaczęły się śmiać. Kapral rzeczywiście nie należała do najchudszych.

– Aha, to dlatego ta tutaj jest taka mała i leciutka.

– I tak jest duża w porównaniu z innymi.

Ina nie komentowała i nie wtrącała się do rozmowy. Z pewnym zaskoczeniem obserwowała swobodę żołnierzy, które nie bały się niepytane odezwać do oficera. Dziewczyny usztywniły się dopiero na widok pułkownika Baranowskiego i towarzyszącego mu czarownika.

– Gratuluję awansu! – Tomaszewski od razu zauważył nowe naszywki eksmajora i zamiast regulaminowego salutu złapał go za ramiona.

Poklepali się po plecach i Baranowski cofnął się, umożliwiając przywitanie z Meredithem.

– Słyszałem już o śmierci pańskich ludzi. – Pułkownik wykonał zapraszający gest, wskazując barak, który pełnił teraz rolę kasyna. – Ale skąd w dziczy wytrzasnął pan zapasowego pilota?

– To wcale nie taka dzicz. – Tomaszewski cieszył się, że Ina nie rozumie po polsku. – Mają własne lotnictwo.

– Żartuje pan?

– Nie. Oczywiście nie są to czterosilnikowe bombowce, ale zasięg ich szybowców jest zupełnie nieprawdopodobny.

– I pilot szybowca opanował pierwszy raz w życiu widzianą maszynę? – Baranowski zasalutował Inie z wyraźnym podziwem. Odpowiedziała salutem. Oczywiście po swojemu. Słów może nie rozumiała, lecz wyczuwała niekłamany podziw wśród otaczających ją mężczyzn.

– Zresztą nie tylko oni dysponują lotnictwem.

– Słucham?

– Po drodze zestrzeliliśmy motoszybowiec tych Anglosasów zza oceanu.

– O Matko Boska! Wywołał pan wojnę, panie komandorze? Za to chyba grozi sąd polowy.

– Spokojnie, pilot raczej już nikomu niczego nie zamelduje.

– Ale sam incydent...

– No bardzo przepraszam. Tym samolotem była przenoszona broń biologiczna.

– Jaka?! – Siwecki nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.

– Biologiczna. Przewozili w pojemnikach zarażone czymś pchły, które miały zostać zrzucone nad twierdzą.

Lekarz uspokoił się wyraźnie.

– Czytałem o podobnych eksperymentach. Skuteczność bliska zeru.

– Nie w przypadku oblężonej twierdzy, gdzie warunki higieniczne już i tak są niebezpieczne same w sobie.

– Może i tak. Ale z pchłami w razie czego sobie poradzę. – Siwecki był pewny swego.

– A ja bym raczej sugerował stworzenie jakiejś obrony przeciwlotniczej – powiedział Tomaszewski.

– Nie mamy z czego jej stworzyć. – Baranowski machnął ręką. – Trzeba będzie zdać się na metody pana doktora, niestety.

Zaczęli się śmiać na myśl, która pojawiła się we wszystkich głowach. W razie czego ich bronią zamiast dział przeciwlotniczych będzie lizol! Jedynie Meredith nie podzielał tej wesołości.

– Tam się dzieje coś bardzo niepokojącego, prawda? – zapytał cicho.

Tomaszewski poczuł podziw dla zmysłu obserwacji czarownika.

– Tak. Muszę się ogarnąć, wymienić radiostację i lecimy z meldunkiem dalej. Jak najszybciej muszę być na wybrzeżu.

– Aż tak?

Tomaszewski spojrzał czarownikowi prosto w oczy.

– Zaczął się wyścig na biegun. Po drugiej stronie oceanu uczestniczy w nim całe państwo. A może i jeszcze więcej.

Tylko Meredith zrozumiał, co zostało powiedziane. Baranowski usłyszał, ale sens chyba do niego nie dotarł. Żartował, mówiąc, że to on jest specjalistą od wyścigów i w takim razie czeka tylko na rozkaz. A Siweckiego to nie obchodziło, zagadywał Inę i żeby mieć szansę na rozmowę, przeszedł właśnie na miejscowy język, który znał już całkiem nieźle.

Czarownik westchnął ciężko, a potem odwrócił wzrok.


Polacy zwykli mówić, że to ciśnienie atmosferyczne jest wysokie, miejscowi, że nastał dzień Bogów. Randowi było wszystko jedno. Od rana czuł się dobrze, ba, wyśmienicie. Pełen energii, jak na skrzydłach pokonywał krok za krokiem pałacowe korytarze, śpiesząc na umówione spotkanie z cesarzową. Jak rzadko mu się w życiu zdarzało, dziś wszystko szło po jego myśli. Sztab speckurew ugrzązł w jałowych intrygach i wzajemnym podgryzaniu. Tak jak przewidywał, baby, kiedy zwiększono im skład kolegium, wzięły się za łby i nie miały już czasu na ustalanie spójnej strategii. Przynajmniej na razie, ale „na razie” było wszystkim, czego Rand mógł oczekiwać od życia.

A poza tym Shen nareszcie pokazała pazury. Cesarstwem zaczęły wstrząsać siły odśrodkowe. Polakom działający wewnątrz ich struktur agent mieszał szyki i oni również, czując zagrożenie dla swoich zamorskich operacji szpiegowskich, potrzebowali sojusznika, który pomoże rozwiązać zagadkę. No i najważniejsze, nad imperium zbierały się ciemne chmury od strony Nayer.

Zewsząd napływały złe wieści. U wszystkich waliło się i paliło. Czyż można więc wyobrazić sobie piękniejszy początek dnia?

Strażnicy przed prywatną komnatą władczyni wyprężyli się na baczność, co jeszcze poprawiło Randowi humor. Nawet ochroniarze z piechoty morskiej otwierali mu drzwi z szacunkiem. Otóż to właśnie. Rand powoli przestawał być człowiekiem, który kojarzył się z określeniem: „taki śmieszny, zniewieściały chłopczyk zajmujący się plotkami”.

– Wielka pani! – Za drzwiami zgiął się w przepisowym ukłonie. – Jestem do twojej dyspozycji.

Cesarzowa nie odzywała się, więc nie mógł „zakończyć” ukłonu. No dobra, dobra, postoi zgięty, z wypiętym tyłkiem, jeśli chciała go ukarać za coś, co sobie wydumała. Mylił się jednak. Nie była to kara. Władczyni kończyła właśnie czytać list, który dostarczyli jej kurierzy.

– Widzisz? – Odwróciła się od osłoniętego z zewnątrz okna. – Czy ty widzisz tę niesłychaną bezczelność?

– O której z licznych bezczelności mówisz, pani? – Rand wyprostował się z ulgą.

– O Shen przecież! Nie dość, że podobno przecięła imperialną drogę do Kong, to jeszcze publicznie mnie, mnie...

– Zdelegalizowała? – podsunął Rand. – Czego to ludzie nie wymyślą.

– Ale co za chamstwo!

– Przypomina mi to prefekta straży, który w dzień targowy idzie na rynek i krzyczy do tłumu: „Aresztuję was wszystkich!”. Wiadomo, że tam wyłącznie bandyci i złodzieje, ale wszystkich aresztować się nie da.

– Czy tą dwuznaczną aluzją chcesz zasugerować, że choć Shen niewładna mnie delegalizować, to tak po prawdzie nielegalna jestem? – Cesarzowa, wyraźnie zaciekawiona, podeszła bliżej.

Mimo że w jej głosie brzmiała groźba, Rand nawet się nie zmieszał.

– Nie przesadzajmy z twoją nielegalnością, pani – powiedział. – Tak jak i z faktem, że Shen przecięła imperialną drogę.

– A nie przecięła?

– Pani, armia jest jak słoń. Pewnie nawet nie zauważyła, że mucha zajadle usiłuje ją ukąsić. A budowa drogi przez las Banxi dalej przebiega bez zakłóceń.

– Ale społeczeństwo zauważyło.

– A co to jest społeczeństwo? – odpowiedział pytaniem. – Kto w ogóle rozumie to słowo? To Biafra tysiąc lat temu razem z całkiem zapomnianymi już filozofami wprowadził do słownika kilka pojęć, bo sądził, że się przyjmą. Nie przyjęły się.

– Dobrze więc. Zamieńmy to słowo na „moi poddani”.

– O właśnie. – Uśmiechnął się triumfalnie. – I tym samym dowiodłaś, pani, swojej legalności. Twoi poddani. Twoja własność, pani.

Fuknęła cicho. Fakt, że Rand wygrał w dyskusji, nie zmieniał tego, że w Kong działo się coś dziwnego. Nie wiadomo, jakim cudem wieści stamtąd obiegały całe imperium. Siejąc zamęt i ferment, zmuszając nawet podzielonych zazwyczaj w każdej kwestii inteligentów do opowiedzenia się po którejś ze stron. Więcej: to już nie była tylko sprawa „czy Shen ma rację, oponując przeciw władzy”. Dyskusje, często publiczne, na forach, przybierały zgoła inny charakter. Pytano o to, czy ludzie żyjący z pracy własnego umysłu powinni uczestniczyć w kłamstwach imperialnej władzy. Czy mają dalej tuszować fakt, że cały korpus wysłano na zagładę, na śmierć. Czy mogą kłaść swoją powagę na jednej szali z załganiem pałacu, fałszywymi oskarżeniami i skłamaną wersją historii.

Inteligencja zawsze się burzyła. Ale dotąd wystarczyło sypnąć im groszem przed nosy i zmieniali zdanie. Trochę nagród, apanaży, wspierania sztuk czy opieki finansowej i oni wszyscy od razu zaczynali mówić zupełnie co innego niż jeszcze przed chwilą. To nie byli ludzie, których należało straszyć więzieniami. Dotąd same pieniądze i ciepłe słowa załatwiały sprawę.

Nie tym razem.

Krzyczeli: czara kłamstwa się przelała!

– Czy wiesz, że partyzanci zaatakowali tutaj? – Podeszła do orientacyjnej mapy rozłożonej na stoliku używanym przez służbę, której zadaniem była dbałość o paznokcie władczyni. – O, tu. – Wskazała palcem obszar położony prawie po przeciwnej stronie imperium, niż leżało Kong.

– To przecież niemożliwe. – Rand nie mógł uwierzyć. – To jakieś plotki.

– Mam dokładny raport. Złupiono konwój.

– Pospolite bandziory, pani. Shen się nie rozdwoi i nie ma jak przetransportować tam swoich ludzi.

– Wieść o jej wyczynach zna każdy człowiek w imperium. Jakim cudem? – Władczyni westchnęła ciężko. – Na szczęście o ataku na konwój wie tylko garstka zaufanych ludzi. I tylko ja czytałam ich manifest.

Rzuciła jakiś papier, ale zanim jeszcze Rand zbliżył się, żeby go podnieść, wskazała inny obszar mapy.

– Zaatakowali też tutaj. Około trzydziestu napastników ostrzelało wartownię i budynek magazynu wojskowego. Magazynu nie udało się zdobyć, ale wartownię spalono.

– Sama widzisz, pani...

– To nie koniec, Rand – przerwała mu ostro. – Zaatakowali jeszcze tu, na wybrzeżu, dosłownie pod moim bokiem!

– Pani, Shen się nie roztroi ani nie rozczworzy, a nie ma możliwości posyłania ludzi...

Cesarzowa z całej siły uderzyła dłonią w blat stołu.

– Ktoś, tolerując Shen, a nawet jej sprzyjając, wypuścił potwora z zakopanego na cmentarzu garnka – odwołała się do bajki, którą matki straszyły dzieci w całym imperium. – Upiór jest już na wolności i krąży wśród nas.

Wolał nie komentować.

– To już nie są chłopskie kupy ciągnące za łatwym zyskiem albo gnane żądzą prostej zemsty – kontynuowała. – Jak twierdzą donosiciele prefektów straży, to oddziały tworzone przez tych porąbanych w umyśle inteligentów! Którym się nagle zdało, że dość już kłamstwa! I że oni, dotąd pomazani kłamstwem po uszy, nie będą już w tym uczestniczyć!

Rand cmoknął cicho.

– Dziewice noworoczne zaiste – mruknął.

Rozbroił ją tym, bo uśmiechnęła się lekko. Oczywiście znała ten przesąd, zakazany w oficjalnych świątyniach, lecz rozpowszechniony w zagubionych wśród lasów prymitywnych chramach. Według niego dziewczyna, która miała przed ślubem zbyt wielu kawalerów, może złożyć ofiarę w Nowy Rok i powiedzieć, że odtąd postanawia być czysta. Jeśli dokładnie w Nowy Rok przebłaga Bogów, to oni być może zwrócą jej cnotę.

– No widzisz. Niby tak, ale nikt nie jest równie zajadły jak neofita.

– Święte słowa, pani. Święte słowa.

– Ty sam nie zamieniaj się w kapłana. Powiedz, co powinnam uczynić.

Rand pochylił głowę.

– Daj mi trochę czasu, pani – powiedział. – Wymyślę, jak powstrzymać tych inteligentów nowocnotliwych.

Cesarzowa musiała uznać to za wyczerpanie tematu, bo przeszła do innych spraw. Rand jednak nadal nie podnosił głowy, nie chcąc, by przypadkiem zdradził go wyraz twarzy. Ciekawe. Sam nie sądził, że pomysł z przedstawieniami dla kurierów, poetów, pisarzy i śpiewaków da tak spektakularne rezultaty. Legenda jednak rodziła się znowu. I to w dodatku poruszająca również inteligentów. A także, co najważniejsze, a czego nie było w raportach dla cesarzowej, ludzi bogatych. Po raz pierwszy chyba w historii.

Ciekawe.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Pomnik Cesarzowej Achai. Tom 5

Подняться наверх