Читать книгу Zapach szkła - Andrzej Ziemiański - Страница 5

Bomba Heisenberga

Оглавление

gnistooka”, zwana przez żołnierzy „Latryną”, dotarła na szczyt wzgórza, zgrzytając gąsienicami, które miażdżyły drzewa, wiejskie chałupy, ryżowe zasiewy i wszelkie konstrukcje wzniesione przez człowieka w tym zapomnianym przez wszystkich kącie świata. Prawie dwustutonowa armata samobieżna Królewskich Sił Interwencyjnych zostawiała po sobie tylko szybko podchodzące wodą koleiny. Wiśniowiecki otworzył właz i wystawił głowę na zewnątrz, przykładając do oczu lornetkę. Następne wzgórze było odległe o prawie trzy kilometry.

– Dobra, Juras. – Wiśniowiecki zamienił lornetkę na dalmierz. – Seria rozpoznawcza!

– Się robi, szefie... – Giermek włączył podajnik przy masywnej ładownicy trzystumilimetrowego działa. – Ile?

– Daj im trzy.

„Ping, ping, ping”... To był jedyny dźwięk, który usłyszał Wiśniowiecki. Terminator w hełmie w odpowiednim momencie krótkimi trzaskami zwinął bębenki w jego uszach, by nie ogłuchł. Tego cuda techniki, zachowującego uszy w całości, nie miała kompania zabezpieczenia, otaczająca pancerne monstrum. Piechociarze w maskujących mundurach trzymali się za uszy, wymiotowali, krzyczeli coś, czego Wiśniowiecki, ze zwiniętymi bębenkami, i tak nie mógł usłyszeć.

Uniósł się na rękach i wygramolił na pancerny kadłub samobieżnego działa. Szlag! Pieprzony Tonkin, czy też Vietnam, jak nazywali ten kraj Amerykanie. Pieprzona, niepotrzebna wojna! Pieprzone ugłaskiwanie Niemców! Pieprzony upał! Pieprzony... o szlag... Ostatnio wszystko pieprzył. Podłączył się do zewnętrznego interkomu i włączył radio.

„Z wielką przykrością przyjął tę wiadomość głównodowodzący Wojskiem Polskim generał Rozwadowski. Zestrzelenie naszego lotniczego asa, księcia Macieja Lubomirskiego, odbiło się szerokim echem na całym świecie. Na ręce króla Henryka XI Jagiellończyka, w prostej linii potomka zwycięzców spod Grunwaldu, napływają depesze kondolencyjne od naszych przyjaciół: kanclerza Adolfa »Führera« Hitlera, Benito »Duce« Mussoliniego, cesarza Hirochito, generała Francisco »Bahamonde« Franco... Cesarz Austro-Węgier nakazał opuszczenie flag do połowy masztu na budynkach rządowych”.

Przełączył się na inną stację. Głos z wyraźnym amerykańskim akcentem obwieścił natychmiast:

„Żołnierze polskie, litewskie i żydowskie! Wy nie nada walczyć za zmurszałe tak zwaną Rzeczypospolitą Trojga Narodów! Wam poddać się najlepsza sprawa. My wam puszczajem Hankę Ordonkę, żeby wy się zastanowili nad tym, co robicie...”.

Bosko! Wroga radiostacja propagandowa puszczała przynajmniej Hankę Ordonównę zamiast marszów żałobnych z powodu śmierci Lubomirskiego, jak oficjalne rozgłośnie, czy sojuszniczej „Lili Marlene”, łomotanej do zrzygania przez niemieckie stacje.

„Miłość ci wszystko wybaczy...” – rozbrzmiały akordy najnowszego przeboju polskiej piosenkarki.

Wiśniowiecki wyjął złotą papierośnicę. Papieros nie smakował mu, jak zawsze w tej cholernej wilgotności i zasranej temperaturze, w pieprzonym Tonkinie... Patrząc na trzy sięgające nieba słupy dymu, które wywołał na wzgórzu naprzeciw, marzył o łyku zimnego piwa. Zasrany amerykański Vietnam!!! Zasrana, niepotrzebna nikomu wojna.

– Przerywamy słuchania muzyki, żeby podać komunikat wojenny – obwieścił w radiu głos z silnym amerykańskim akcentem. – Wojska niemiecki poniosły szereg klęsk i został odrzucony o sto mil od Pekinu. Generał Heinrici ucieka szybciej niż jego sztab...

„O szlag... – pomyślał Wiśniowiecki. – Nasi już pod Pekinem?”

– Wojsko Polski ponieśli klęskę w wojnie powietrznej nad Sajgon City. „Łosie VII” poniosły ogromne straty bombardując szpitale, przedszkola, apteki i niewinni ludzie. Strącono ponad sto maszyn...

„Znaczy... zrównaliśmy Sajgon z powierzchnią ziemi”.

– Litwini uciekają jak zajęcy spod Dien Bien Phu.

„Litewska piechota zdobyła nareszcie tę dziurę... Teraz to już tylko...”

– Teraz to już tylko czekamy na dzień ostatecznej klęski! – Poprzedniego spikera zastąpiła kobieta dużo lepiej radząca sobie z językiem polskim. – Siły VietDem zgromadziły się w portach delty Mekongu! „Łosie VII” są kompletnie nieskuteczne – ten bombowiec, wyprodukowany w strefie umiarkowanej, w wilgotnym klimacie okazał się zawodny. Niezdolny do jakiegokolwiek skutecznego działania, budzi jedynie śmiech i współczucie u pilotów Vietnam Marines! Wasza propaganda powie wam, że Da Nang zostało zniszczone przez „Żubry”. To łgarstwo! Japońskie myśliwce nie mają takiego zasięgu, żeby osłaniać biednych polskich samobójców... Nawet po zajęciu Hawajów Japonia nie jest w stanie zapewnić wam jakiegokolwiek wsparcia!

Wiśniowiecki zgniótł niedopałek o pancerną burtę. Odłączył interkom z gniazda przy włazie i przez wąski otwór wsunął się do wnętrza „Ognistookiej”. Jezuuuuu... „Ognistookiej”, słusznie nazywanej przez żołnierzy „Latryną”. W środku panował tak nieprawdopodobny smród, że aż go zemdliło.

Załoga również słuchała wrogiej rozgłośni propagandowej. Komunikat wojenny ustąpił miejsca przebojowi Aleksandra Żabczyńskiego „Ach, jak przyjemnie”. Jedynie starszy giermek Izaak Ronstein pomstował właśnie na swe żydowskie pochodzenie.

– No jasny szlag, ja mam wujka w Vancouver. Jak „Żubry” tam dolecą i zbombią go na śmierć, to co ja powiem rodzinie?...

– Wujka to masz w Vancouver – warknął Wiśniowiecki. – A wódkę gdzie?

Ronstein bez słowa podał mu manierkę.

– „Żubry” tam nie dolecą... – uspokajał Izaaka Jurek Bąk. – W życiu! Japońce nie pozwolą nam skorzystać z baz w Pearl Harbor.

– Sranie... – Wiśniowiecki wziął z lodówki puszkę z kwasem chlebowym. „Jeśli wyślesz nam trzy kapsle, weźmiesz udział w promocji najnowszych gramofonów!” – brzmiał napis reklamowy na opakowaniu. Wiśniowiecki ostrożnie zdarł banderolę, żeby jej nie zniszczyć, i wrzucił do wspólnej puszki. Za te śmieszne papierki można było dostać u tubylców marihuanę. Podobno używali ich do podrabiania akcyzy na fałszywej sake dla Japońców.

Rozległ się warkot, a potem mocne uderzenie w pancerz „Latryny”. Puszka z kwasem chlebowym wylądowała na konsoli dowodzenia. Chryste! Znowu wszystko będzie lepkie... Jakiś silnik tuż obok zawył na wysokich obrotach, rozległ się wizg gąsienic, a potem dostali nowe uderzenie w pancerz.

– Nasz wóz amunicyjny przyjechał – zaraportował służbiście Ronstein.

– Słyszę – warknął Borkowski.

– A ja czuję... – Bąk masował swoje plecy.

Po krótkiej chwili do tych, co mogli normalnie słyszeć, dotarły ciche przekleństwa, a potem łomotanie żelaznym drągiem w pancerz.

– Uzupełnienie! – ryknął ktoś na zewnątrz. – Słuchajcie, pucyklozety! Może byście tak wywietrzyli waszą ukochaną latrynkę?

Akurat. W tym klimacie „Latryna” po prostu nie dawała się wywietrzyć. Parę razy otwierali wszystkie włazy, łącznie z awaryjnymi, ale... Złośliwi twierdzili, że po takim zabiegu smród był jeszcze większy. Obecność siedmiu wiecznie spoconych mężczyzn i nieśmiertelnego środka odkażającego (produkowanego chyba z ekstraktu psiego gówna) sprawiały, że w środku można było wytrzymać, nie wymiotując, tylko po długim treningu.

– Dowódca wozu amunicyjnego do dowódcy pierwszego klozetu Rzeczypospolitej! – Chociaż Wawrzynowicz zmasakrował im tylne światła, to najwyraźniej bawił się w najlepsze. – Wyłazić, szambonurki!!! Uzupełnienie przyjechało i... wmeldowało wam się prosto w rufę.

Wawrzynowicz był ewidentnie wtyczką wydziału wewnętrznego – sukinsynem piszącym raporty – ale i tak wszyscy go lubili, bo robił prześliczne zdjęcia (nie to, co niemieckimi idiotenkamerami) i rozdawał odbitki, a w związku z tym szlak bojowy „Latryny” był najpiękniej udokumentowanym aktem w dziejach ludzkości. Kapuś musiał być w cywilu zawodowym fotografem – te zdjęcia tworzyły legendę. Rodziny żołnierzy piały w listach z zachwytu, widząc swoich „zdobywców” na resztkach trzcinowych chat, podczas forsowania rzeki (Bąk wtedy o mało nie utonął), czy w trakcie pacyfikacji Phenianu. Zdjęcia Wawrzynowicza często ukazywały się w prasie, a on sam potrafił nawet wymienić u Niemców trzy zdobyczne vietnamskie hełmy na trzy skrzynki reńskiego półsłodkiego, więc mimo donosicielstwa, był dla załogi człowiekiem absolutnie niezbędnym.

Bąk nie wytrzymał i pierwszy wyskoczył przez właz amunicyjny. Ci chłopi byli żołnierzami do dupy! Większość to „niby” ochotnicy – zwolnienie od pańszczyzny już w wieku dwudziestu lat... Ale... Wiśniowiecki sam słyszał, jak Bąk modlił się pewnego wieczoru: „Panie Boże, za co mnie posłałeś do tego gówna? Toż siedziałbym sobie spokojnie w wiejskiej świetlicy albo końca pańszczyzny wyglądał, rozparty na fotelu w żniwnym kombajnie... A tu te skurwysyny zabiją mnie w wieku dziewiętnastu lat! Panie Boże, spraw, żeby coś rozpieprzyło Wojsko Polskie w całości. Bardzo o to proszę...”.

– Mam taki nóż szturmowy i trzy uszy – usłyszeli zza pancernej burty.

– Nóż amerykański?

– No.

– Za to dostaniesz wódy do oporu. – Wawrzynowicz był naprawdę dobrym handlarzem. Nie wnikali, ile sam na tym zarabiał. – Ale uszy... Czemu tylko trzy?

– No bo, kurna... no ten... Jeden z nich miał tylko jedno!

– Ty, Bąk... Sam chcesz handlować? Znasz niemiecki?

– Nie no, panie oficerze, on miał tylko jedno ucho, ciul jeden!

– No dobra, dawaj...

Bąk pociągnął nosem.

– Tylko... Z letka zaśmierdły.

– Nie ma sprawy. Wcisnę im i takie... Jeeeeeeeezzzuuuuuuuus... Maria, Józef. Ty to w zwykłej chustce trzymasz?... W kieszeni??? Chrystusie, Panie na niebiesiech... Wrzuć mi to gówno do foliowego worka... Przecież nie dotknę palcami!

– Trzy Chinooki nad wzgórzem. – Głowa Rappaporta wynurzyła się z włazu strzeleckiego.

– Czyje?! – Borkowski i Wiśniowiecki krzyknęli jednocześnie. Amerykańskie Chinooki służyły po obu stronach.

– Aj waj... Żebym to ja wiedział...

Bąk doskoczył do swojej przeciwlotniczej pięćdziesiątki.

– O Matko Boska... Jezus Maria Józef...

– Dwa Chinooki na godzinie jedenastej! – zaraportował Ronstein.

Lidyłło doskoczył do sprzężonych Gnome-Rhone. – Ja cię...

– Wezwij Welthaltery!

Borkowski zajął miejsce za konsoletą dowódcy.

– Wsparcie lotnicze, wsparcie lotnicze! – krzyczał giermek Dembek do mikrofonu. – Gdzie są te pierdolone Welthaltery?

– Sześć Chinooków zrzuca zające na godzinie drugiej – zameldował Rappaport.

– Pruj, Bąk!!! – wrzasnął Borkowski.

Jednak równie dobrze pięćdziesiątka mogła ładnie śpiewać, gdy w grę wchodził cel odległy o trzy kilometry. Desant lądował dokładnie tam, gdzie przewidział to w swoich planach wrogi sztab.

– Gdzie Welthaltery?!

Gnome-Rhone zacięły się przy pierwszej serii. Lidyłło chwycił dwudziestokilowy młot i zaczął walić w zamki.

– Kurwaaaaaa!!! Przerwać załadunek amunicji! – krzyczał Wawrzynowicz. – Wóz amunicyjny w tyyyyył!

– Jezus, Maria, Święta...

– Hełmy włóż! – rozkazał Borkowski.

Wawrzynowicz z załogą usiłowali wyciągnąć wóz amunicyjny z błota.

– Na ostatni namiar... ognia! – Borkowski kciukami wyłączał ograniczenia spustów dla całej załogi.

„Ping” – usłyszał Wiśniowiecki na swoim stanowisku obserwatora. Po dłuższej chwili niebotyczny słup dymu wyrósł na miejscu lądowania desantu. „Ping” – kolejny słup wyrósł tuż obok pierwszego.

– Jezus Maria, gdzie są Welthaltery? – Bąk najwyraźniej nie miał zaufania do radiotelegrafisty Dembka.

– Pierdol się!

– Pierdol się!!!

– Nie rzucać mięsem! – To był Borkowski. – Dawaj sześć sztuk wokół strefy lądowania!

– Nic nam nie zostanie!

– Wykonać!

Ping, ping, ping... ping... – powiedziało trzystumilimetrowe działo „Latryny”, a właściwie terminatory w ich hełmach. Wiśniowiecki włożył maskę przeciwgazową, bo tym czymś, co górnolotnie nazywało się „powietrzem”, we wnętrzu „Ognistookiej” nie dało się już oddychać.

Ping, ping...

– Jestem goły!!! – wrzasnął Rappaport do interkomu. Nie mieli już pocisków przeciwpiechotnych.

– Daj burzące. – Borkowski w oparach dymu usiłował odnaleźć konsolę łączności. – Wawrzynowicz, kurwa... ładuj!!!

– A gówno! – rozległo się w słuchawkach. – Wygnali mnie na przedpole... pierdolone Seminole...

Z powodu terminatorów nie słyszeli niczego, co działo się na zewnątrz. Vietnamskie Seminole musiały jednak dobrze przygotować zrzut, skoro Wawrzynowicz bał się wystawić nosa z krzaków.

Ping, ping, ping...

„Latryna” ociężale ruszyła w tył, usiłując wydostać się spod rakiet Vietnamczyków. Ping, ping... Jeden ze śmigłowców został dosłownie rozpylony w powietrzu przez trzystumilimetrowy pocisk burzący. Prymitywny komputer „Latryny” sprawiał się zaskakująco dobrze.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zapach szkła

Подняться наверх