Читать книгу Za progiem grobu - Andrzej Ziemiański - Страница 6

ROZDZIAŁ 2

Оглавление

Marczuk tkwił na swoim stanowisku bojowym na parkingu pod Halą Targową. Nie było to dobre miejsce na uprawianie żebractwa. Tu pracowali zazwyczaj ludzie lepiej ubrani i bardziej wymowni. Oszuści, a nie żebracy. Oni atakowali od razu pełnym tekstem: „Proszę pana, odwoziłem rodzącą żonę do szpitala, na moment, na chwilę tylko, wszedłem na górę, a tu okradziono mój samochód ze wszystkiego. Dokumenty, papiery, pieniądze, dosłownie wszystko. Mam papier z policji i protokół, że mnie okradziono, mogę pokazać. A potrzebuję jedynie siedemnastu litrów benzyny. Siedemnastu... (tak, tak, oni dobrze znali magię liczb, które nie zostały zaokrąglone). Ja potrafię przelać z baku do baku albo może mi pan kupić na stacji...”. Akurat. Chcieli gotówki i wiedzieli, że nikt nie będzie się fatygował z nimi na stację.

Z drugiej strony parking przy Hali Targowej miał swoje plusy. Mając pod nosem Ostrów Tumski ze wszystkimi jego kościołami, nie docierali tu żebracy pracujący metodą na wzbudzanie wyrzutów sumienia. „I w tej sytuacji pozostało mi tylko zdać się na boskie miłosierdzie i ludzką litość...”

Sam Marczuk pracował zupełnie inaczej. Każdy żebrak jest po trosze psychologiem i wie, że nikt nie odmawia jałmużny na zasadzie: nie dam ci, bo nie chcę. Większość ludzi wymyśla mniej lub bardziej głupie usprawiedliwienia odmowy. To czysty odruch. „No, niestety, nie mam drobnych”. Ha, ha...

Marczuk atakował na parkingu, kiedy kierowcy kupowali w automacie bilety parkingowe. Bardzo trudno jest powiedzieć komuś, kto stoi z garścią moniaków, wrzucając je kolejno do otworu w maszynie: „Niestety, nie mam drobnych”. Wręcz głupio powiedzieć coś takiego, a na wymyślenie lepszego usprawiedliwienia nie ma czasu. Żebrak zawsze działa z zaskoczenia.

Oczywiście zdarzają się ideowcy, którzy rzucą z pogardą: „Nigdy nie daję na alkohol!”. Ale poza nieliczną grupką prawdziwych twardzieli na nich też robi wrażenie tekst: „Ja nie chcę żadnych pieniędzy. Tu obok sprzedają gorące frytki, proszę mi kupić małą porcję. Małą! I tak mam ściśnięty żołądek, bo nic nie jadłem”. Nikomu nie chce się chodzić i nikt się nie przyzna, że prawdziwym powodem, dla którego nie kupią frytek, jest fakt, że wstydzą się pokazywać w towarzystwie obszarpańca. Z reguły rzucą jakąś monetę.

Zdecydowanie opanowanie parkingu przy Hali było dobrym pomysłem, ruch duży, automaty wiecznie głodne drobnych i samo targowisko w środku, produkujące te drobne w kieszeniach kierowców. Szczególnie teraz, na początku kwietnia, kiedy w powietrzu już czuć wiosnę. W zimie ciężko prowadzić żebracze prace żniwne. Noc zapada szybko, a po ciemku ludzie boją się obcych nagabywaczy. Co innego teraz – z każdym dniem było coraz dłużej jasno.

Marczuk zaczaił się właśnie za dużym samochodem dostawczym. Uważnie obserwował otoczenie. Nie musiał się nawet wysilać. Tuż obok zaparkował wielki mercedes. Cofnął głowę, żeby zawczasu nikt go nie zauważył. Trzask otwieranych drzwi, chwila ciszy i stukot obcasów na bruku. Kobieta! Fatalnie, kobiety w luksusowych samochodach są z reguły wredne i zajadłe. No ale trudno, musiał spróbować, bo po porannym winku nic nie miał w ustach i zaczynało go porządnie suszyć. Odczekał odpowiednio długą chwilę, potem wyłonił się zza dostawczaka i podszedł do automatu z biletami.

– Nic nie jadłem od wczoraj – zaczął od samej prawdy i tylko prawdy. – Słaniam się z głodu. – Wyciągnął rękę. – A tu obok sprzedają ciepłe...

– Dam panu pieniądze – przerwała mu i wprawiła w osłupienie. – Już, sekundę. Tylko zapłacę za bilet.

Przyglądał się kobiecie podejrzliwie. Nie miała miny w stylu: „Spadaj, ścierwo!”, wprost przeciwnie. Jej twarz, kiedy zerknęła w bok, wyrażała jakby... zrozumienie? Kobieta odwróciła się do niego przodem. Wyglądała bardzo młodo. Mogła mieć jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat, była zadbana i elegancka. A przede wszystkim miła.

– Już, momencik, szukam pieniędzy dla pana. – Otworzyła przepastną torebkę z wykwintnej skóry.

Marczuk zaczął nawijać o swojej niedoli, ale jakoś tak bez przekonania. To nie on ją, tylko ona jego zaskoczyła swoim zachowaniem. Popatrzyła na niego porozumiewawczo. Przerwał, przyglądając się z zaciekawieniem, ile cudów może kryć damska torebka. Istna kopalnia.

– Ale się pan przeziębił – powiedziała nagle. – Aż cieknie panu z nosa.

– Eeee tam. – Wytarł nos rękawem. – Mam gorsze różne...

– No niech się pan nie wygłupia. Dostanie pan zapalenia płuc. – Wyjęła z torebki małą białą buteleczkę. – To krople do nosa. Niech pan sobie zapuści.

– Eeee, nieee. Nie potrzeba.

– Oj, taki duży chłopczyk, a boi się, że krople zapieką. Tak?

Nie zdążył się cofnąć, kiedy kobieta, zsuwając uchwyt torebki na zgięcie łokcia, łagodnie chwyciła go za kark i zbliżyła do nosa buteleczkę. Mocno ścisnęła plastik, aerozol dostał się do prawej dziurki.

– I jeszcze lewa. – Powtórzyła zabieg z drugiej strony.

– Aua... – Cofnął się zaskoczony.

– Co? Zabolało? – W dłoni kobiety pojawił się dwudziestozłotowy banknot. – W jednej części czy wolisz w drobnych? – zapytała, ruszając w stronę samochodu.

– Może być w całości. – Marczuk przełknął ślinę podniecony nagle. Ruszył za nią szybko, żeby tylko się nie rozmyśliła. – Może być, jak pani chce! Mnie wszystko jedno!

Otworzyła tylne drzwi mercedesa. Rozejrzała się bardzo uważnie. Najwyraźniej przechodnie się nie liczyli, a na parkingu o tej porze były może ze trzy osoby. Każda z nich zajęta swoimi sprawami.

– Wsiądź – powiedziała beznamiętnie.

Marczuk nie czuł swojej twarzy. Coś niesamowitego działo się w jego wnętrzu. Zupełnie nagle wszystko wokół wydało się w porządku, świat był sprzyjający, a ludzie... kochani. Usiadł na skórzanej, miękkiej kanapie zadowolony z życia jak nigdy dotąd.

Kobieta zamknęła drzwi.

„Pani Beata”, jak mówił o niej przez telefon Richter, okazała się prześliczną kobietą w wieku jakichś trzydziestu kilku lat. Cieniuteńkie jak mgła dżinsy nie miały żadnych kieszeni, żeby nic nie kancerowało widoku kuszących krągłości w odpowiednich miejscach. Luźna bluzka miała tak szeroki otwór na głowę, że opadała zawsze, odsłaniając jedno ramię i ramiączko sportowego stanika. Najlepsza jednak okazała się fryzura – ostry irokez, ale bez stawiania włosów na sztorc, te zwisały z tyłu w formie krótkiego, grubego warkocza z wielką kokardą. Ostry był też makijaż sugerujący, że kobieta, która tak się maluje, jest zadziorna, twarda i zdecydowana. Uczyniła kilka kroków, głośno stukając obcasami.

– Bader. – Wyciągnęła rękę do Andrzejewskiego w męskim geście.

– Meinhof – odpowiedział odruchowo, podając jej dłoń.

Zrobiła zdziwioną minę. Najwyraźniej nie należała już do pokolenia, które pamiętało grupę terrorystyczną nazywaną Frakcją Czerwonej Armii Baader-Meinhof. A i on się wygłupił idiotycznym skojarzeniem.

– Niech mnie pan posłucha, Meinhof...

Miała piękny, niski głos. Wręcz hipnotyzujący.

– Mhm?

– Mam do pana prośbę. Mamy współpracować i siłą rzeczy będziemy się często spotykać, być może nawet trzeba będzie gdzieś razem wyjechać.

– A w czym mógłbym pomóc?

– W miejscach publicznych proszę się nie zbliżać do mnie bardziej niż na długość ramienia. – Wyciągnęła ramię w kierunku Andrzejewskiego. Dłoń zamarła w geście „stop”. – Rozumie pan?

– Rozumiem – przytaknął. – A w miejscach niepublicznych?

– W miejscach niepublicznych proszę się w ogóle do mnie nie zbliżać.

Patrzył na nią lekko zdziwiony. Nie zamierzała wprawiać go w konfuzję, szybko wyjaśniła:

– Jestem po prostu krótko trzymana. Mąż nie toleruje żadnych innych mężczyzn w moim pobliżu.

Andrzejewskiego zatkało.

– Obserwuje nas?

– Nie, skąd. Ma do mnie pełne zaufanie, którego jednak nie mogę nadużyć. Muszę się meldować co chwilę przez Twittera, wie więc, gdzie jestem, z kim i co robię. Muszę przecież wykonywać swoją pracę i niemożliwe byłoby, gdyby mnie śledził. Ale jestem naprawdę bardzo krótko trzymana i z góry uprzedzam, że pragnę uniknąć jakichkolwiek dwuznaczności.

Andrzejewski przełknął ślinę. Zerknął w bok, na witrynę baru, w którym się umówili.

– Czy jeśli teraz otworzę przed panią drzwi i, trzymając je ciągle za klamkę, przepuszczę panią przodem, to będzie złamanie zasady przestrzeni prywatnej?

– Jestem nowoczesna i możemy sobie darować staroświeckie rytuały. – Sama nacisnęła klamkę i weszła do „Blue Baru” pierwsza.

Zrozumiał, że wszelkie próby odsunięcia jej krzesła czy usłużenia przy siadaniu również będą nie na miejscu. Kiedy zajęli stolik, rzeczywiście podstawową rzeczą, jaką zrobiła, było wyjęcie smartfona i wysłanie tweeta do męża. GPS natychmiast potwierdził tożsamość miejsca, gdzie się znajdowali. Po chwili zaskoczyła go jeszcze bardziej.

– Pomylił się pan – powiedziała. – We Frakcji Czerwonej Armii Baader właśnie to mężczyzna. Andreas Baader. Natomiast Ulrike Meinhof była kobietą. Przestawił nam pan role.

Uśmiechnął się. A jednak była czujna. I inteligentna.

– A może przyjdziemy na ty?

Sekunda zastanowienia.

– Mamy współpracować, tak. Tak, to rozsądne. – Wyciągnęła dłoń ponad stołem. – Beata.

– Krzysiek.

Podali sobie ręce po raz drugi. Ha, kiedy zapomniała o narzuconej sobie roli, podawała dłoń jak kobieta. Na miękko. Ale też nie na zupełną galaretę, czego nie cierpiał. Nie mógł tej dziewczyny jeszcze rozgryźć. Inteligentna, twarda i zdecydowana, a jednocześnie dawała się „bardzo krótko trzymać”, wedle jej własnych słów. Masochistka czy co?

– Posłuchaj – od razu przystąpiła do rzeczy. – Richter kazał nam...

– Przepraszam, że wejdę ci w słowo. – Uśmiechnął się wymuszenie. – Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Pan Richter nie może mi nic kazać.

Westchnęła, a właściwie wciągnęła powietrze do płuc, patrząc na Andrzejewskiego uważnie. Coś zrozumiała. Na pewno to, że on nie da się traktować instrumentalnie. Na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Bardzo pięknego zresztą.

– Przepraszam. Powiemy... – zawiesiła głos, nie wiedząc, jak dobrać odpowiednie słowa. – Powiemy sobie coś o sobie? – Tym razem uśmiech był już pełny i olśniewający.

– OK.

– Zaczniesz?

Skinął głową.

– Jestem wolnym strzelcem z urodzenia. Nigdy i pod żadnym pozorem z nikim się nie wiążę, nigdy nie podjąłem stałej pracy, nigdy nie byłem niczyim podwładnym. „Soldier of fortune”, „dog of war”, ale najlepsze określenie to „freelancer”. Mogę wykonać czyjś rozkaz tylko wtedy, jeśli się wcześniej umówimy, tak jak najemnik w oddziale wojskowym. Na ściśle określonych warunkach. Najzdrowiej i najfajniej w życiu jest, jeśli wszystko, co nas dotyczy, jest realizowane na zasadach kupieckiej umowy.

– To podejście do sprawy akurat bardzo mi się podoba.

– Jesteśmy więc podobni do siebie.

Znowu posłała promienny uśmiech. Ciekawe. Przecież musiała być w pełni świadoma, jak działa na mężczyzn.

– I utrzymujesz się jako prywatny detektyw?

– Nie. Przede wszystkim nie lubię tego określenia. Freelancer, facet, który przyjmuje zlecenia, a nie prywatny detektyw. Poza panem Richterem z urzędu skarbowego dostaję czasem jakieś drobiazgi z MSZ-etu, bo tam też kilku znajomych wie, że jeśli ja coś zacznę załatwiać, to nic nie wypłynie na wierzch. Mam szerokie wykształcenie, mogę dorzucać do domowego budżetu, wykładając na różnych uczelniach albo pisząc artykuły do gazet. Różnie.

– Richter pracuje dla urzędu skarbowego? – Zmarszczyła brwi.

– A nie, nie, źle mnie zrozumiałaś. On jest bardzo podobny do mnie, w pewnym sensie jest moim odpowiednikiem na wyższym szczeblu. – Uśmiechnął się szeroko. – A stała pensja jest zawsze mile widziana. No i koneksje. Informacje, które stamtąd ma... W każdym razie nie zwerbował cię jako urzędnik państwowy.

– A kobiety? W twoim życiu, oczywiście.

– A tu wielki wstyd i konfuzja. – Zabawnie przygryzł wargi, opuszczając teatralnie wzrok.

– Traktujesz je przedmiotowo, tak?

Skinął głową.

– Nigdy się nie zakochałeś?

– Oj, no tam... Czasem coś poczułem, ale nie żeby się wiązać.

Westchnęła.

– Cholera, byłeś szczery i w związku z tym ja też będę musiała odpowiedzieć szczerze.

Miała swoje zasady. Wielki plus. Takie kobiety cenił.

– Nie wszedłem w analizę siebie zbyt głęboko. Ty też nie musisz.

Posłała mu porozumiewawcze spojrzenie. Doceniła tę uwagę. Po co miała się spowiadać na pierwszym spotkaniu. Wiedziała, że Andrzejewskiego paliła ciekawość, lecz umiał ją powstrzymywać. Miał przecież pewność, że dowie się o niej o wiele więcej podczas wspólnej pracy.

– Przyjechałam z misji z Afganistanu – zaczęła i zaraz wzniosła oczy ku sufitowi. – Czemu tak patrzysz?

– No... – dał się złapać. – Bo...

– Czy ja naprawdę wyglądam jak Rambo?

– No, jak on to nie. Ale taką Larę Croft już przypominasz.

– Och, ci mężczyźni... W żaden sposób nie wytłumaczysz im, że nie ma na świecie smukłych, powabnych kobiet z dużym biustem, które strzelają z ciężkich karabinów maszynowych. Jeśli są smukłe, powabne i mają duży biust, nie muszą z niczego strzelać. Mężczyźni sami podadzą im na tacy to, czego będą potrzebowały.

Roześmiał się. Celna riposta.

– Nie wiem, czemu wszyscy od razu widzą we mnie komandosa – podjęła po chwili. – To mój mąż jest żołnierzem i to on załatwił mi pracę na misji. Jestem lekarzem.

– Chirurgiem?

– No pewnie, wojna, Afganistan, lekarz... Po zsumowaniu musi być przecież chirurgiem. – Śmiała się, ukazując górne dziąsła. – No, niestety, nie czołgam się jak Marusia w bitewnym pyle i nie wyłuskuję palcami kul z ran żołnierzy. Jestem psychiatrą z wykształcenia, a ze specjalizacji psychologiem. Żołnierzy nie tnę więc skalpelem, tylko czule przytulam, głaszcząc po główce, i zapewniam, że mamusia o nich pamięta.

Odpowiedział jej uśmiechem.

– I mąż na to pozwala? Na to tulenie?

Dała się złapać. Nagle oboje dokładnie w tym samym momencie poczuli do siebie sympatię. No ciekawe...

– Dobra, tulę wyłącznie mentalnie. – Spojrzała na niego, po raz pierwszy chyba z dużym zainteresowaniem. – Co? Łapiesz się na odczuciu, że psychiatrów i wariatów tak w zasadzie nic od siebie nie różni?

– Różni. Psychiatrzy o piętnastej trzydzieści idą do domu, a wariaci zostają w szpitalu.

– Hm, tak. – Kiwnęła głową. – W każdym razie moje wykształcenie nie ma nic wspólnego ze sprawą, której mamy się przyjrzeć.

– A co ma?

– Pewna moja cecha, która ujawniła się w Afganistanie. Stała się zresztą dość głośna w bardzo wąskim gronie ścisłych specjalistów. I pewnie dlatego Richter o mnie usłyszał.

– Usłyszał i poprosił o współpracę?

– Tak jest. A warunki, które zaproponował, chyba znasz. Wiesz, że trudno mu odmówić.

– Tak, wiem. Co to za cecha?

Przekrzywiła głowę, robiąc tajemniczą minę.

– Mam ci na razie nie mówić, żeby nie wpłynąć na twój ogląd całości. Mogę powiedzieć dopiero wtedy, kiedy uznam, że przyda się to do rozwiązania sprawy.

Nie mogła go bardziej zaciekawić. Nie mogła też tego wymyślić, ale dotąd nie podejrzewał Richtera o takie operetkowe zagrania. Ciekawe, naprawdę fascynujące.

– No dobrze. Powiedz mi więc coś o samej sprawie.

– OK, już. – Wyjęła z torebki swój smartfon. – Tylko powiadomię męża, o czym mówimy. I niech dostanie sygnał, że ciągle jestem w tym samym miejscu.

– Piszesz mu nawet o tym, o czym rozmawiamy? On jest aż taki zazdrosny?

– Bardzo. A ja naprawdę jestem trzymana na krótkiej smyczy.

Subotkin należał do elity. Działał na placu Solnym, ale nie wśród „parkingowców”, podpitej bandy pilnującej miejsc postojowych, usłużnie wskazującej kierowcom wolne, doglądającej samochodów, żeby nikt ich nie zarysował, i takie tam. To za niskie progi dla niego. Nie należał też do „kwiaciarzy”, czyli ludzi czyhających na selekcję kwiatów przeprowadzaną przez straganiarzy. Solny był drogim miejscem i towar musiał być najlepszej jakości. Mimo starań właścicieli kwiaciarni łachmaniarzom zawsze udało się przejąć pewną partię podwiędłego towaru, który utylizowali handlarze, i ruszyć na łowy. Najczęściej wręczali kwiatki jakiemuś dziecku prowadzonemu za rękę przez ojca i atakowali tekstem: „Przepraszam, pańska córka kupiła u mnie kwiaty”. Metoda dość skuteczna, jeśli oczywiście nie usłyszało się w odpowiedzi: „Jeśli kupiła, to niech panu zapłaci”.

Nie, nie, Subotkin takimi drobiazgami się nie zajmował. Po pierwsze, był dość dobrze ubrany, po drugie, był wygadany, umiał rozmawiać z ludźmi inteligentnymi. A na charakterystyczny zapach, który od niego bił, miał swój sposób. Minął stoliki wystawione przed „Blue Barem”. Nic ciekawego o tej porze. Jakiś biznesmen – od takich trzeba się trzymać z daleka, jakaś para turystów w średnim wieku – lepiej zostawić, mogą okazać się Niemcami, a ci lubią dociekać, o co dokładnie chodzi, albo nawet i wezwać straż miejską. W następnej kawiarni dostrzegł dogodny cel – samotną, elegancką kobietę. Co lepsze, nie wyglądała na kogoś, kto się gdzieś spieszy. Spokojnie sączyła jakiś koktajl i rozglądała się wokół.

Podszedł do lśniącego w słońcu metalowego stolika.

– Przepraszam najmocniej. – Ukłonił się uprzejmie. – Ja niczego nie chcę. Nie chcę żadnych pieniędzy.

Spojrzała na niego żywo. Nie z niechęcią, nie jak na natręta, tylko z wyraźnym zainteresowaniem.

– Jestem alkoholikiem! – wyznał Subotkin.

O mało nie zakrztusiła się koktajlem.

– Proszę wybaczyć szczerość – podjęła jego uprzejmy ton – ale to widać. A nawet czuć.

– No właśnie! Pani nie ma pojęcia, co ja w tej chwili przechodzę.

Uśmiechnęła się ciepło.

– Wprost przeciwnie. Doskonale wiem, co pan przechodzi.

Trochę go skonfundowała tym wyznaniem.

– Wie pani, co się stało? Moja rodzina załatwiła w sądzie... i... muszę jutro jechać do Czarnego Boru! Leczyć się karnie z wariatami!

Bingo! To był właśnie sposób Subotkina. Nikt nie chce dawać na alkohol. Ale jak taki uzależniony się przyzna? Jeśli powie, że jutro musi zacząć leczenie? No to ten ostatni raz... Nie dostawał z reguły nędznych groszy. Często zdarzało się, że ten czy inny klient wypróżniał całą kieszeń z drobnych. Zdarzały się i banknoty. Ludzie z reguły są dobrzy i chcą pomóc komuś przerażonemu przyszłością. A jeśli cały akt jest pozbawiony wyrzutów sumienia, bo to przecież „ostatni raz”, to czemu nie?

Subotkin podsycał teraz nastrój grozy.

– Kurator mnie wysyła jutro. A tam, w domu wariatów, będą mnie leczyć. Nie wiem, czy przeżyję...

– Przeżyje pan. Zapewniam.

– A jeśli wariaci się na mnie rzucą? Tam się dzieją straszne rzeczy w tym Czarnym Borze.

– W Czarnym Lesie – poprawiła go beznamiętnie. – Tam jest ośrodek terapii uzależnienia od substancji psychoaktywnych.

Poczuł coś na kształt strachu. Jednak ssało go dość mocno i liczył się tylko cel, który zamierzał osiągnąć. Skąd ta kobieta tyle wie o alkoholikach? Skąd zna oficjalną nazwę ośrodka, Las, a nie Bór? Mniejsza z tym.

– Tam chyba umrę – kontynuował.

– Nie. Tam będzie panu dobrze.

– Ale mnie w tej chwili tak strasznie męczy...

Spojrzała na niego bardzo uważnie.

– Widzę. Tam dostanie pan leki. Nie będzie pan czuł niczego nieprzyjemnego.

– Ale ja się boję. Co mam robić do jutra?

– A co pan robił do tej pory?

– Piłem.

– No to niech pan pije dalej.

Otworzyła elegancką torebkę, wyjęła portmonetkę i dała mu kilka złotych. Każdy menel w tym momencie zacząłby się giąć w ukłonach i uciekłby jak najszybciej. Subotkin nie. Mimo okrutnego ssania wiedział, że może dostać znacznie więcej.

– Czy mógłbym się pani z czegoś zwierzyć?

Zmrużyła oczy. Najwyraźniej go oceniała. Chciała wiedzieć, czy naprawdę jutro pojedzie na terapię, czy to tylko taki trochę bardziej inteligentny od innych bajer. Czuł coś dziwnego. Miał wrażenie, że od tego taksującego spojrzenia zależy jego przyszłość. Czuł też, że powinien coś powiedzieć.

– Ja chyba... chyba jednak chcę tam pojechać...

Ups, przedobrzył. Rąbnął się. Alkoholik, który chce sam jechać na terapię, i to w dodatku pod presją kuratora. Łgarstwo. A ona to wyłapała. Uśmiechnęła się jednak.

– Proszę, niech pan siądzie. – Wykonała zapraszający gest. – Pali pan?

Wyjęła z torebki paczkę papierosów. Zaprzeczył ruchem głowy. Żebracy z reguły nie palili. Papierosy były za drogie, no i wystarczał im jeden nałóg.

– A może zażyjemy tabaki? – Wyjęła z torebki małe, lśniące pudełeczko. – Będzie śmiesznie, pogadamy, dam panu pieniądze i nawet pana podwiozę. – Wskazała zaparkowanego tuż obok ogromnego mercedesa.

Kiedy usiadł, podsunęła w jego stronę pudełeczko z tabaką. Nie zwróciła uwagi, kiedy mówił, że on jeszcze nigdy tego nie próbował, nie widział. „Będzie super” – zapewniała. Na skórę pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym nasypała mu trochę białego proszku. Subotkinowi wydawało się, że tytoń powinien być brązowy. No ale przecież to tabaka, a nie tytoń.

– No, niech pan wciągnie niucha – zachęcała. – Głęboko. Z całej siły!

Andrzejewski miał wrażenie, że Richter przysłał tę śliczną, przedziwną kobietę po to, żeby go sprawdziła. Z drugiej strony: psychiatra ze specjalnością w psychologii. To z kolei świadczyło, że Richter nie miał żadnych ukrytych planów, bo rozwiązanie, żeby nasyłać na niego lekarza, było zbyt podręcznikowe i zbyt dziecinne. Przypominało mu się zdanie Samuela Goldwyna, że wszyscy, którzy chcą iść do psychiatry albo psychologa, powinni się leczyć na głowę. Zamyślił się. Dotknął właśnie delikatnej struny gdzieś w swoim wnętrzu. On sam za młodu bardzo chciał zostać psychologiem. Głównie dzięki niepopartemu niczym przekonaniu, że takie studia pozwolą mu uporać się z własnymi problemami.

– Powiesz mi, co takiego zwróciło uwagę Richtera w tej sprawie?

Bader wzruszyła ramionami.

– Mam wrażenie, że początkowo traktował zlecenie jako histerie zbolałej mamusi marnotrawnego synka. Zaczął coś tam robić, ale nawet nie zawiadomił ciebie, bo ty jesteś od spraw ważnych, a nie ślęczenia gdzieś na krawężniku po nocy.

– Dziękuję – machinalnie odpowiedział na komplement. – Ale rezygnujemy z babskiego stylu mówienia i powoli, sukcesywnie, w sposób jasny i precyzyjny przechodzimy do rzeczy.

– Proszę?

– Prosto i zwięźle, Beatko. Bez interpretacji.

Zmarszczyła brwi.

– OK, skupiam się na faktach. Z bogatego domu znika synek z pokaźną kwotą. Mamusia uruchamia policję, ponieważ zna odpowiednich ludzi, także i służby. Na porwanie to nie wygląda, ślad zniknął, synek się nie zgłasza, nikt nie chce okupu. Kamień w wodę.

– To już znamy.

– Właśnie. Mamusia jest uparta, znajduje dojście do „właściwych osób”. Ma dużo pieniędzy, więc prosi o pomoc Richtera, ten ciebie i synek po kilku dniach jest dostarczony na łono rodziny w nowym opakowaniu.

– I wszyscy powinni być zadowoleni.

– I wszyscy są zadowoleni – przedrzeźniła go. Nie sposób było się nie uśmiechnąć. – Mamusia jednak, jak lubi określać ją pan Richter, korporacyjna sucz, nie do końca.

– Bo? – Zreflektował się, że jest trochę za grubiański. – Wybacz, nie przekonuje mnie wyjaśnienie, że kobieta jest niezadowolona z pracy służb i chce wiedzieć, dlaczego wszystko poszło nie tak.

– Masz rację. Jest niezadowolona z pewnej konkretnej przyczyny. Synek uciekł z domu, ukradziono mu wszystkie pieniądze. To jest OK. Po jego zniknięciu wyparowała jednak spora kwota z konta firmowego mamusi. To nie jest OK. Ona chce wiedzieć, co się stało.

– Synek nie pobrał osobiście?

– Synek twierdzi, że nie. A poza tym to było konto firmowe. Może jakimś cudem poznał hasło, choć raczej nie...

– Zaraz. Jak to konto firmowe? Ktoś dokonał przelewu?

Westchnęła ciężko, opierając się łokciami na blacie.

– I tu sprawa zaczyna się komplikować. Chodzi o hasło ustne. Do wypłaty gotówki.

– Chyba żartujesz. – Teraz Andrzejewski westchnął. – Czy mnie intuicja myli, czy też wszystkie tropy zaczynają wieść na Kajmany?

– Albo do jakiegoś innego raju. Przecież kobieta nie jest głupia i ci wszystkiego nie powie.

Zaczął się śmiać.

– Nie jest głupia. Istotnie. Jest po prostu kretynką. Ktoś jej obrobił tajne konto, o którym nie ma pojęcia polski fiskus, a ona zgłasza się do Richtera. Abstrahując od jego prywatnych powiązań i działalności, bądź co bądź jest jednak pracownikiem urzędu skarbowego. A ona chce mu dać do ręki straszliwą broń na samą siebie, której on będzie mógł użyć, kiedy będzie chciał.

Bader zaprzeczyła ruchem głowy.

– Nie, nie, nie. Odwrotnie. Tego wszystkiego Richter dowiedział się, bo jest urzędnikiem skarbowym. A od mamusi zlecenie dostał proste. Ma się dowiedzieć, kogo jego syn spotkał wśród bezdomnych, kto wydobył z dzieciaka kilka niezwykle istotnych informacji umożliwiających kradzież tych pieniędzy.

Andrzejewski dolał sobie wody mineralnej z pozostawionej przez kelnerkę butelki.

– Czegoś nie rozumiem. W posiadaniu dzieciaka były ważne informacje firmy?

– No nie wszystkie. Jakiś kamyczek z mozaiki, jakiś fragment, szczegół, który pozwolił bandytom odtworzyć całą konstrukcję. Ta kobieta twierdzi, że firma była namierzana już od pewnego czasu.

– Zupełnie nie rozumiem – wyznał szczerze Andrzejewski. Przyzwyczaił się do ścisłego przedstawiania faktów i kobiecy styl opowiadania o nich zupełnie mu nie pasował. Podczas pracy. – Jeszcze raz, najlepiej w punktach.

– OK, no to abstrahując od wszystkiego... – zgodziła się, o dziwo, natychmiast. Naprawdę zaczynał ją lubić. – Ktoś ukradł pieniądze z tajnego konta. Poza jej właścicielką wiedzieli o tym koncie: jej wspólnik, jej mąż i syn. Jednak i mąż, i syn nie mieli wielkiego pojęcia ani o systemie haseł, ani o procedurze. Coś jednak dałoby się z nich wyciągnąć, jakieś strzępy, żeby poznać metodę.

– A wspólnik?

– A wspólnik nie żyje – odpowiedziała jak echo. – Ale masz rację. Tylko on poza właścicielką znał i hasło, i procedury.

– Jak zniknął z tego świata?

Pokiwała Andrzejewskiemu palcem, żeby nie zaczął wyobrażać sobie rozwiązań niczym w filmie sensacyjnym.

– Rozległy zawał. Zdążyli go nawet przewieźć do kliniki pod Wrocławiem, ale... Umarł im na stole.

– Przed wyczyszczeniem konta?

– Tak.

Andrzejewski upił łyk wody. To były te chwile, kiedy najbardziej błogosławił fakt, że bezboleśnie rzucił palenie. Dawniej pewnie już miałby za sobą pierwszą paczkę.

– No i sam rozumiesz... – Bader również nalała sobie wody. – W tej sytuacji chłopak, który zniknął, stał się automatycznie najbardziej podejrzany. Ktoś go omamił, wyciągnął informacje...

– A on co na to? – przerwał Beacie w pół słowa.

– Z nikim na te tematy nie rozmawiał. Ale czy można mu wierzyć, skoro nie wiadomo, gdzie przebywał, i... no... i był pijany?

Andrzejewski uśmiechnął się krzywo. No tak. „Był pijany” – dla niektórych wystarczające wyjaśnienie. Z doświadczenia jednak wiedział, że to bzdura. Szczególnie przypuszczenie, że ktoś się specjalnie przebierał za bezdomnego i upijał chłopaka, żeby cokolwiek od niego wyciągnąć. No i zupełnie nie pasowało mu do sytuacji, że najpierw ktoś kradnie uciekinierowi pieniądze, a później, kiedy ten się już upodli, otacza tajną opieką. Brednie. Wszystko to najprawdopodobniej zbiór przypadków. Źródła przecieku należy szukać gdzie indziej.

– A ta mamusia zmądrzała czy znowu wysłała w pole służby?

– Wysłała. Ale i zmądrzała. Wysłała też Richtera.

– I co?

– Odstaw szklankę.

– Po co?

– Żeby się woda nie rozlała. Służby stwierdziły, że ktoś porywa bezdomnych...

Zakrztusił się tak mocno, że Bader musiała wstać i kilka razy palnąć go otwartą dłonią w plecy. Miała wprawę, pomogło. Ona sama błyskawicznie umknęła jednak za swoją połowę stolika. Andrzejewski siedział, dysząc, i patrzył w okno. Na zewnątrz elegancka kobieta otworzyła drzwi wielkiego mercedesa i pomogła mężczyźnie zająć miejsce na tylnej kanapie. Facet nie pasował do niej, sprawiał wrażenie, jakby był niezbyt przytomny albo naćpany. Kobieta usiadła za kierownicą i po chwili limuzyna ruszyła bezszelestnie, opuszczając parking na placu Solnym.

– To mówisz, że ktoś porywa bezdomnych? – Odchrząknął, bo coś ciągle przeszkadzało mu w gardle. Odruchowo tylko nie dodał: „Pewnie czarna wołga”.

– Ja tylko powtarzam.

– A usłyszałaś jakąś hipotezę na temat tego, po co im bezdomni? Na organy?

– Nie. Pewnie wykorzystują ich seksualnie.

Oboje patrzyli na siebie w milczeniu. Andrzejewski doskonale wiedział, że Bader nie jest ani detektywem, ani żadnym oficerem śledczym, nikim, kto miałby mieć choć blade pojęcie o formułowaniu hipotez. Wiedział też jednak, że Richter nigdy nie zatrudnia rutyniarzy ani ludzi, którzy doskonale znają wszystkie procedury. Ci, których wybrał, zawsze musieli mieć „to coś”. Nie zawodowe przygotowanie, ale „to coś” właśnie. Na tej samej zasadzie on sam został wybrany lata temu. A teraz zastanawiał się, co miała w sobie Beata Bader. Bo na pewno nie nadmiar rozsądku.

– OK. I to właśnie interesuje Richtera? Porwania wśród bezdomnych?

– Myślę, że jego interesuje mamusia tak władna, że jej nazwiska być może nigdy nie usłyszymy.

Tym razem to uśmiech Andrzejewskiego był rozbrajający.

– Do tego nazwiska sami dojdziemy.

– Jak dojdziemy?

– Z dwóch stron. Ty odnajdziesz szpital, gdzie zmarł wspólnik naszej tajemniczej mamusi, a ja zajmę się bezdomnymi. Jutro spotkamy się z wynikami.

Żachnęła się.

– Zaraz. Rocznie w Polsce umiera z powodu zawału jakieś trzydzieści pięć tysięcy osób. – Widać było, że myślała o tym wcześniej i przygotowała się z tematu. – Jak mam znaleźć szpital, gdzie zmarł facet, którego nazwiska nie znam?

– Proste jak drut. Skoro firma jest taka wielka, że mogą nasyłać różne służby, to szpital musi być prywatny i najdroższy. Data zgonu... Niedługo po zniknięciu chłopca z domu. A sama mówiłaś, że to szpital gdzieś pod Wrocławiem. Nie będzie dużo szukania.

Popatrzyła na Andrzejewskiego.

– Nie uważasz, że ktoś tu kogoś chce w coś wrobić?

Zaskoczyła go tą konstatacją. Bader okazała się cholernie bystra, ale teraz zadziwiła go jeszcze nieprawdopodobną intuicją.

– Mam takie wrażenie od samego początku. Od momentu, kiedy tylko zaczęłaś mówić.

– I dalej chcesz się za to zabrać?

– Przecież Richter nas nie zabije. On chce się tylko czegoś dowiedzieć.

– Pozostaje zatem pytanie, ile jest skłonny poświęcić, żeby się dowiedzieć? Jeśli tak mu zależy, to może poświęcić... nas.

– Bez melodramatyzmu. – Wstał, prostując bolące trochę plecy. Krzesła w „Blue Barze” nie należały do najwygodniejszych. – Do jutra. – Chciał ją uścisnąć na pożegnanie, ale przypomniał sobie o konieczności utrzymywania dystansu. Wychodząc, zauważył jeszcze, jak jego nowa partnerka pisze tweeta do męża.

Za progiem grobu

Подняться наверх