Читать книгу Achaja - tom 3 - Andrzej Ziemiański - Страница 6

Оглавление

Rozdział 2


Malutka wioska wydawała się wtulona w las. Z miejsca, gdzie stały, była ledwie widoczna. Niewielka rzeka, właściwie strumień, wiła się między polami, omijając wzgórze, z którego wąska droga prowadziła wprost do wątłej kładki przerzuconej nad wodą.

– To tutaj? – spytała Achaja.

Shha skinęła głową.

– Tu się urodziłam – szepnęła. – Dzięki.

– Biafrze wszystko jedno, gdzie się ma spotkać...

– Ja nie o tym. – Sierżant uśmiechnęła się lekko. – Dzięki, że nie przyciągnęłaś tu wojska. – Uderzyły konie piętami i ruszyły w dół. – Bo dziewczyny by wszystko rozkradły, kura zapuściły i chłopi musieliby uciekać.

– Wiem.

Łagodny, zwiastujący przedwiośnie wiatr chłodził ich twarze. Śnieg topniał coraz szybciej, zamieniając gościniec w coraz trudniejsze do przebycia błoto. Wjechały między pochylone płoty. Psy rozszczekały się. Szczególnie zapach Achai sprawiał, że dostawały szału. Za to okoliczne koty wychodziły ze swych kryjówek, miaucząc głośno, by powitać wielką i dziwną koleżankę. Zaskoczone starały się wytłumaczyć jej, że porządny kot raczej nie jeździ na koniu.

Zatrzymały się przed niewielką chałupą pośrodku wsi. Obejście w przeciwieństwie do wszystkich innych wyróżniało się wielkim słupem postawionym przy furtce.

– O żeż ty – mruknęła Shha. – Ojciec naprawdę wójtem został.

– No i dobrze. Coś mu się od życia należy.

Obie zeskoczyły z siodeł. Chłopi, jak zwykle, kryli się w chałupach. Gdyby nie zwierzęta, wieś wyglądałaby na opuszczoną. Shha podeszła do płotu. Pies prawie dostał piany na pysku, szczekając i usiłując wgryźć się w sztachety. Nigdy nie słyszał tak równego, sprężystego kroku. Nigdy nie czuł zapachu wojska.

– Ty co, psiamać, nie poznajesz mnie?

Drzwi chałupy otworzyły się nagle. Wyszedł z nich rosły mężczyzna z opaską wójta na ramieniu, pochylony w głębokim ukłonie.

– Witam jaśnie panienki. – Smagnął psa rzemieniem. – Witam.

Shha zaklęła jak szewc, a potem burknęła cicho:

– Tato! To ja.

Mężczyzna uniósł głowę, zerkając podejrzliwie na dziewczynę w krótkiej, lśniącej sukience, błyszczącej skórzanej kurtce z naszywkami formacji i stopnia, baretkami za odbyte kampanie, rozetą elitarnej górskiej dywizji, srebrną odznaką pułku zwiadu i złotym orłem oznaczającym szlachciankę. Obca dziewczyna miała błyszczący hełm osłaniający oczy i rzucający cień na twarz, na której namalowano żółtą farbą trzy kanty liniowego sierżanta i czerwoną wstęgę, znak wysoko urodzonych. Chłop przełknął ślinę. Ta druga wyglądała jeszcze lepiej. Miała zasłonięte czarnymi płytkami oczy. Oprócz stopnia majora namalowanego na twarzy miała też złoty wężyk księżniczki i... i jakiś niesamowity tatuaż o tak skomplikowanym rysunku, że... musiała być chyba królową. Chłop znał bajki o królowej, która schodzi sama do swojego ludu, ale nigdy nie przypuszczał, że jest w tym choć cień prawdy. I że właśnie on doświadczy tego osobiście. Pochylił się w jeszcze głębszym ukłonie.

– Jaśnie panienki...

– Tato! Do kurzej dupy, to ja, twoja córka!

Odważył się podnieść głowę. No może... Przecież nie będzie się sprzeczał. Wszak nie jest głupi. Zaprzeczać tak wysoko postawionej jaśnie panience? Nie, nie, nie.

Shha zdenerwowała się nagle. Otworzyła furtkę i wkroczyła na teren zagrody.

– Mama! No co jest? Wyjdźcie wreszcie!

Starsza kobieta wysunęła się ostrożnie zza drzwi. Albo była bardziej rozsądna, albo bardziej skłonna zgodzić się ze zdaniem jaśnie panienki, jakkolwiek ono by brzmiało.

– Córeczko... – szepnęła, ale tak, żeby nie za bardzo było słychać.

Shha zaklęła znowu i zdjęła hełm. Teraz ją rozpoznali. Ojciec ze zdumienia rozdziawił gębę. Matka potrząsnęła głową, a potem przytuliła córkę.

– Oj, malutka ty moja... Dziecko moje. – Dotykała jej długich włosów, potem palcem przejechała po pomalowanej twarzy. – To ty teraz za służącą samej królowej robisz?

Shha mrugnęła do koleżanki.

– To jest pani major, księżniczka Achaja, moja siostra.

– O żeż... – wyrwało się chłopu. Zgiął się w jeszcze większym ukłonie. – Jaśnie pani królowo... – bełkotał. – W nasze progi... znaczy... w nasze bardzo niskie progi...

Achaja uznała to za zaproszenie. Przeszła przez furtkę i schowała się za plecami gospodarza. Pies jeżył właśnie sierść na karku i zaczynał warczeć.

– Niech pan go przywiąże, co? – Uśmiechnęła się. – Psy mnie nie cierpią – dodała wyjaśniająco.

Shha chwyciła ją za ramię i pociągnęła w stronę chałupy. Wójt złapał psa i oniemiały spojrzał na swoją żonę.

– Widziałaś? Córcia siostrą księżniczki. – Załamał ręce. – I bogato urodzona teraz.

– Szlachetnie urodzona – poprawiła go.

– No mówię. Tam się muszą nudzić w tych pałacach... jak takie rzeczy wymyślają.

– No – potaknęła chłopka. – Ty, stary, rzadko masz rację. Ale teraz masz.

We wnętrzu chałupy kryło się kilkanaście osób. Shha wskazywała palcem każdego po kolei i określała jakimś imieniem, ale Achaja nie była w stanie tego zapamiętać. Było tam czterech jej braci i trzy siostry. Do tego żony dwóch braci, jedna w ciąży, druga już z dwojgiem dzieci. Reszty osób Shha nie potrafiła zidentyfikować. Jednak w przeciwieństwie do starych młodzi nie mieli żadnych oporów. Zaczęli ściskać dziewczynę, przekrzykiwać się i przepychać. Jakaś dziewczynka wskoczyła na Achaję, zaplatając jej ręce na karku.

– To teraz – zerknęła podejrzliwie – teraz jesteś moją siostrą, jaśnie pani księżniczko?

– Tak – roześmiała się Achaja. – Znasz wojskowy obyczaj.

– To weź mnie do wojska, co?

– A ile masz lat, mała?

Dziewczynka skrzywiła się nagle i przytuliła jeszcze mocniej.

– Trzynaście – skłamała, zawyżając swój wiek co najmniej o połowę.

– Trochę mało, co?

– No ale ty, jako królowa, możesz kazać, żeby mnie wzięli, nie?

– Nie jestem królową.

– Siostro... Siostrzyczko... Ja cię tak bardzo proszę! Ja bym też chciała mieć takie mundury, jak wy macie. Ja bym była dobra w wojsku. Przecież takiej małej jak ja żaden wróg nie zetnie, bo jestem za mała! I on by ciął za wysoko. Co? Weźcie mnie, co? Co?

Achaja potrząsnęła głową.

– Twoje rozumowanie nie jest pozbawione logiki. Ale... Sześciolatków nie biorą.

– Mam siedem! – wrzasnęła dziewczynka. – Mam siedem! – zmieniła swoją poprzednią wersję.

– Akurat! – Shha wyrwała się wreszcie z uścisków swojej rodziny. – A nie pięć przypadkiem?

– Sześć! Skończyłam już sześć! – poprawiła się znów dziewczynka. – Mama, powiedz, że mam sześć.

– A kto by tam liczył – machnęła ręką stara. – O tu, proszę. – Wskazała ławę. – Proszę, jaśnie panienki.

Przyniosła z kuchni kaszę i wódkę. Niedoszła, być może nawet sześcioletnia żołnierz pomstowała na środku izby, a potem zaczęła głaskać lśniący materiał spódniczki swojej nowej siostry.

– Mama, nie nazywaj nas „jaśnie panienki”. – Shha skrzywiła się, nabierając łyżką kaszę. – Toż jestem twoją córką. A ona jest moją siostrą – wyjaśniała już z pełnymi ustami. – Mów „ty” albo po imieniu.

– No – zgodziła się stara, nie zamierzając polemizować. – Achaja, ty, jaśnie wielmożna pani księżniczko, major, królowo nasza, może wódki?

– Chętnie – roześmiała się Achaja.

Shha zaczęła kląć. Wójt przysiadł się do stołu. Patrzył z ukontentowaniem na swoją córkę i na jej siostrę.

– Oj, jaśnie pani księżniczko, pani major, Wasza Wysokość królowo, znaczy ty i pani Achaja jeszcze... – Uśmiechnął się. – Ale mi się córcia udała, co?

– No! Kurde, pięknie.

Przez zebranych w izbie przeszedł szmer podziwu. Królowa potrafiła wyrażać się tak jak oni. Mówiła ich językiem!

– No – potwierdził gospodarz. – Sierżanta dostała, a ja dodatek morgowy i wójtem zostałem, nie? – Nalał sobie wielki kubek wódki i opróżnił jednym haustem. – Zwykła chłopka, a teraz uczona, mówi inaczej niż my. I szlachciankę żeście z niej zrobili. – Nalał sobie drugi kubek. – Oj... pani królowo. Wojsko to najpiękniejsza rzecz na świecie, co?

Achaja uśmiechnęła się. Wolała nie zaprzeczać.

– Shha dostała to, co ma, bo... zasłużyła. Boście ją dobrze wychowali.

– No. Ale jaśnie pani to teraz... – zawahał się. Znał wojskowy obyczaj jak wszyscy, ale bał się powiedzieć to, co zamierzał. – To teraz...

– Tak – domyśliła się. – Jestem twoją córką... – Też zawahała się na moment: – Tato...

Przytulił ją mocno. Nie był wymowny. Nie potrafił powiedzieć tego, co chciał.

– No... – Głaskał Achaję po głowie, a ona nagle musiała zacisnąć powieki z całej siły. – Dobrze, że mam nową córcię. Twoich braci i sióstr tu kupa, ale miejsce zawsze będzie. Zawsze możesz tu wrócić, dziecko.

– No, Achajka! – Jeden z braci podniósł swój kubek. – Twoje!

Wypili wszyscy poza dziećmi. No może poza tymi, które nie zdążyły dorwać się do odstawionych kubków z resztkami.

– Shha teraz wielka pani – powiedziała któraś siostra. Trudno było się doliczyć i zapamiętać ich imiona. – A takie głupie było dziecko. – Uśmiechnęła się.

– Shha jest jedną z najlepszych żołnierzy, jakie widziałam – powiedziała Achaja. – Może jedynie Lanni jej dorównuje, może Mayfed. Kiedyś może ta nowa, Jakee, będzie równie dobra. Shha jest świetna.

– No – odezwał się gospodarz. – Mnie wójtem przez nią zrobili. I dodatek morgowy za stopień, i...

– Eeee... – Shha wzruszyła ramionami. – Achajka to nawet Viriona pokonała.

Nikt tutaj nie wiedział, kto to jest Virion. Wielki świat zaglądał do tej zagubionej wśród lasów wioseczki raz do roku w osobie poborcy podatkowego... Jednak w osobie poborcy ten wielki świat wcale nie był taki znów duży.

– O Bogowie! – krzyknął któryś z braci. – Orszak ku nam lezie.

– To wasz? – spytał ktoś z tyłu.

– Nie – zaprzeczyła Achaja. – Pewnie Biafra. Do karczmy trzeba się przenieść.

Shha skoczyła do drzwi. Otworzyła je i wypadła na zewnątrz.

– A po co do karczmy? – zaoponował gospodarz. – Tu wszystko mamy. A ja ich zaraz...

Usiłował upchnąć wszystkich do drugiej izby obok, ale nie szło mu za dobrze. Cała rodzina, podekscytowana niecodziennymi zdarzeniami, tłoczyła się i przekrzykiwała. Nikt nie zamierzał rezygnować z widowiska, którego mógł być świadkiem.

Shha wróciła skrzywiona. Potem żołnierze zwiadu wprowadziły Biafrę. Właściwie wniosły. Był tak pijany, że nie mógł zogniskować wzroku, ślina kapała mu z ust. Żołnierze usiłowały posadzić go na ławie, ale przelewał im się przez ręce. Achaja zaklęła głośno.

– O! Wódka! – Wbrew pozorom Biafra zdołał jednak dostrzec coś przed sobą. Usiłował sięgnąć, ale mu nie wyszło. Shha z całą rodziną patrzyli oniemiali.

– Tato – szepnęła Achaja – daj kwasu albo coś w tym rodzaju.

Gospodarz rzucił się do kuchni. Jego żona pobiegła za nim i po chwili przynieśli spory garnek przykryty szmatą i obwiązany sznurkiem.

– Wiadro – zakomenderowała Achaja.

Dzieci przytaskały balię, widać musiały już być świadkami podobnych scen i wiedziały, co robić. Żołnierze zwiadu patrzyły demonstracyjnie w okno. One również widziały niejedno w wykonaniu swojego szefa. Achaja stanęła za Biafrą, chwyciła go za głowę i przytrzymała pomiędzy swoimi udami. Razem z gospodarzem rozchylili mu usta i zaczęli wlewać kwas. Potem wspólnymi siłami nachylili bezwładne ciało nad balią, którą dzieciaki przytrzymywały, żeby się nie przewróciła.

– Pani major... – Jedna z żołnierzy wyciągnęła dłoń. – To może poskutkować.

Achaja wzięła malutką fiolkę wypełnioną białym proszkiem.

– Co to jest?

– Ja tam nie wiem. – Szeregowy wzruszyła ramionami. – Nazywają to „narkotyk” czy jakoś tak. Medyk czasem daje szefowi, jak już nic nie działa.

Achaja wsypała biały proszek do kubka i zalała wódką. Gospodarz podniósł obrzyganego Biafrę i razem zaaplikowali mu mętny płyn. Biafrą wstrząsało. Medyk jednak miał rację. Po chwili wstrząsy ustały, a potem pijak otworzył oczy. Równie mętne jak płyn, który mu wlali do gardła. Ale też rozświetlone jakimś dziwnym blaskiem.

– Kawy...

– A skąd ci, kurwa, wezmę kawę w Arkach? – krzyknęła zdenerwowana nagle Achaja. – Jakbyś się w Troy urodził, to może byś dostał. Raz do roku, na królewskim dworze.

– Mam... mam w jukach – wybełkotał.

Żołnierze pobiegły po juki. Kiedy wróciły, Achaja wyjęła z saszetki trzy zielone ziarenka. Zwróciła się do gospodarza:

– Słuchaj, najpierw trzeba je opalić, potrzymaj na płycie, aż zrobią się czarne. Potem weź do ust i zgryź wszystkie. Musisz przeżuć dokładnie. Potem wypluj do kubka i zalej wrzątkiem.


Była chyba jedyną osobą w całym królestwie, która wiedziała, co zrobić z tymi dziwnymi ziarenkami. Młodość spędzona na jednym z pierwszych dworów w Troy procentowała właśnie w zupełnie niespodziewany sposób.

Przejęty gospodarz podskoczył do pieca. Biafra chwiał się na ławie. Dziwny blask w jego oczach potęgował się z każdą chwilą. Ustały dreszcze, przestał się ślinić. Nie był do końca przytomny, ale jakiś wewnętrzny płomień rozpalał się właśnie i sprawiał, że Biafra mógł nawet powiedzieć coś z sensem.

– I co z tą kawą? – mruknął.

– Zaraz będzie.

– Bogowie... Jak ja wyglądam?

– Jak zwykle, Biafra! Obrzygany, obsikany, jak każdy pijak z zaplutej karczmy!

Wzruszył ramionami. Był piękny. Nawet w tym stanie.

– A ty co, kurde, księżniczko moja? Nie pijesz?

– Ale się nie schlewam w cztery dupy codziennie! – krzyknęła.

– Eeeee... Srał to pies. – Przetarł oczy. – Macie jakieś nowe ubranie?

Żołnierze były przygotowane. Jedna z szeregowych osłoniła go ogromną płachtą, a druga z wielkim trudem przebrała w czysty mundur. Rodzina Shhy obserwowała te zabiegi w absolutnej ciszy. Potem gospodarz postawił na stole parujący kubek z czarnym, rozsiewającym dziwny, choć przyjemny zapach napojem. Biafra wychylił go, parząc sobie usta. Achaja wyjęła mu naczynie z ręki i wypiła resztkę, którą zostawił. Kawa była rarytasem, istnym cudem bożym, szczególnie w tym zapadłym, prowincjonalnym królestwie.

Narkotyk zaordynowany przez medyka działał świetnie. Ciało Biafry nie przypominało już galarety. O dziwo, mógł się nawet skupić.

– Nie macie więcej tego proszku? – spytał.

Żołnierze energicznie zaprzeczyły.

– Niech się ktoś kopnie do stolicy po jakiś zapas. Kurde, mam wrażenie, że potrzebuję tego więcej i więcej. No zróbcie coś! Nie stójcie tak, głupie dupy!

Achaja skinieniem głowy pozwoliła odejść dwóm szeregowym. Spojrzała na Biafrę, który wyglądał coraz lepiej.

– Ale mi dobrze – szepnął. – Jak dokoła jest kolorowo.

Rozejrzała się odruchowo. Miała wrażenie, że kolory są takie same jak poprzednio. Ale może to jej oczy kłamały? Zdjęła ciemne okulary. Kilka osób szarpnęło się do tyłu na widok jej smolistoczarnych oczu.

– Możemy porozmawiać?

– No. – Biafra przekrzywił głowę jak dziecko, przyglądając się Achai uważnie. – Jesteś fajną dupą, księżniczko. Jak bym cię wziął do łóżka...

– Obiecanki cacanki – warknęła i nagle zdała sobie sprawę, że chyba chciałaby się tam znaleźć. – W tym stanie mógłbyś to zrobić z kozą i nie odczuć różnicy.

– Nie bądź wulgarna – odciął się. Jego umysł pod wpływem narkotyku zaczynał już działać prawidłowo. – Zaraz wstanę i cię dopadnę.

– Akurat. Przelecisz Shhę, a i tak będzie ci się wydawało, że spałeś z cesarzem Luan.

Roześmiał się. Zerknął na sierżanta.

– Też fajna dupa. Słuchaj, Shha, nie chciałabyś wyjść za generała?

– Nie, panie generale, z całym szacunkiem. Ale niech pan to zaproponuje pani major.

– Shha! – Achaja usiłowała zgasić sierżanta, ale ta perorowała jeszcze jakiś czas, zachwalając różnorakie walory swojej siostry. Achaja myślała, że rumieńce zostaną jej na stałe, szczególnie po opisie dotyczącym tego, jaka jest w łóżku.

Biafra wydawał się zadowolony. Patrzył na swoją major, uśmiechając się głupkowato.

– To co? – powiedział wreszcie. – Wyjdziesz za mnie?

– Najpierw spróbuj wytrzeźwieć – osadziła go momentalnie. Coś ciepłego rozlewało się w jej wnętrzu. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Taki gnój! Takie zero! Kurde blade. Naprawdę go kochała? Bogowie, czy on mówi serio?

Nie mogła poradzić sobie z własnymi uczuciami. Twarda kobieta, zabójca, miękła nagle, kiedy ten sukinsyn choćby żartował sobie, że się z nią ożeni. Chyba zwariowała. Taka świnia, taki maleńki gnojek upaprany w niezliczonych aferach. A tam – aferach! Tego nie można nawet tak nazwać. Upaprany w mętnych aferkach gdzieś na końcu świata, w zupełnie nieważnym królestwie, o którym w Troy wiedzieli jedynie najbardziej oświeceni bibliotekarze i najbardziej zajadli agenci wywiadu. Pijak, drań... Zatraceniec pierdolony. Takie nic! Taki śliczny, tchórzliwy mężczyzna. Takie gówno, które przykleja się do buta. Taki pieprzony ideowiec, który potrafi, jeden z nielicznych, zrealizować swoje dzieło, nie cofając się przed niczym, przed żadnym świństwem. Kłamca. Bajerant. Mimoza. Tchórz. Maminsynek. Morderca. Skurwiel. Wyrafinowany intelektualista zapijający swoje żale w beczkach wódy, rzygający publicznie, na trzeźwo pozbawiony złudzeń pacan – jedyny jednak człowiek na świecie, który mógł ją zrozumieć. I taki piękny... taki śliczny! Taki wrednie ładny! Worek łajna ociosany przez mistrza mistrzów – przez istotę natchnioną, przy której inni rzeźbiarze powinni zająć się odtąd wyłącznie struganiem koników i drewnianych lalek na wiejskie odpusty.

Bogowie! Jak mogliście stworzyć takie monstrum? Aaaaaa... Mogliście, mogliście... Stworzyliście chłopa, który zabija, nawet nie wiedząc, czy ma rację. Stworzyliście kupców, którzy zabijają przekonani o swojej racji. Stworzyliście inteligentów, którzy nie mogą zabijać, ale judzą, mówiąc, że mają rację ci, co zabijają, męczą, uciskają. I stworzyliście Biafrę! Wasze ostateczne rozwiązanie w dziele zniszczenia! Nieprawdopodobnie inteligentnego skurwysyna, który jest połączeniem chłopskiej bezwzględności, kupieckiej zaradności i intelektualnej przewrotności. Chłop, kupiec i inteligent. Takie dziwne coś. Bezwzględne jak chłop, zaradne i dobrze zorganizowane jak kupiec, mądre jak inteligent. Te trzy gatunki ludzi nagle w jednym. Ale nie wszystko się zmieści, więc odciachaliście to, co w tamtych dobre. Pozostało tylko chłopskie skurwysyństwo, kupiecka zajadłość i inteligenckie, najwspanialsze na świecie, mądre kłamstwo.

– Szkolenie oddziałów zakończone? – zapytał Biafra z uśmiechem.

– Tak. Strzelanie, odliczanie, manewrowanie. Wszystko przećwiczone – mruknęła Achaja. – Choć w zimie.

– Nie szkodzi. Jak zaopatrzenie?

– Fatalnie. Trzech żołnierzy ćwiczy, używając jednego karabinu. Co, zważywszy wypadki, pozbawia nas dwudziestu sztuk broni dziennie.

– Nie szkodzi – westchnął. – Otrzymałem zapewnienie od Chorych Ludzi, że mogą dostarczać nam około stu dwudziestu, stu trzydziestu sztuk karabinów dziennie. Są w stanie wytworzyć nawet więcej, ale... Cła Wielkiego Lasu, straty transportowe, wady produkcyjne powodują, że dostaniemy realnie około setki sprawnych dziennie. Wraz z amunicją i specjalistycznym zaopatrzeniem.

– Mamy czym zapłacić? Czy dadzą na kredyt?

Achaja - tom 3

Подняться наверх