Читать книгу Virion 3. Adept - Andrzej Ziemiański - Страница 5
Rozdział 1
ОглавлениеCCoś niepokojącego kryło się w twarzy człowieka, którego spotkali w lesie. Był sam, a ich czworo. A jednak nie zauważyli u niego nawet cienia obawy. Choćby zaskoczenia, zdziwienia, czegokolwiek. Zupełnie nic. Obcy nie wykazywał ani śladu jakiejkolwiek emocji. Już bardziej wystraszył się Virion, który początkowo zdawał się nie rozumieć tego, co słyszy.
– Witajcie. – Mężczyzna widocznie uznał, że samotny jeździec powinien pierwszy się opowiedzieć. – Jestem szermierzem.
Spojrzenie chłopaka zatrzymało się najpierw na jucznym koniu nieznajomego. Był obwieszony bronią. Wszelkiego rodzaju.
– Ba, niektórzy twierdzą nawet, że szermierzem natchnionym. – Przybysz był stary, na pewno jednak trudno go było określić mianem sędziwego. Wyglądał bardzo zwyczajnie. Lekko otyły, właściwie jakby opuchnięty, pomarszczony, ze spierzchniętymi wargami. Gdyby tylko nie ten arsenał obciążający jego luzaka...
– Mam na imię Horech i przybyłem tu, żeby pokonać pewnego zbója, a potem w pętach odstawić cesarskim.
Kila i Anai, którzy słyszeli wcześniej to imię, zamarli w bezruchu. Virionowi ono nic nie mówiło.
– Jakiego zbója? – zapytał odruchowo.
Twarz fechmistrza po raz pierwszy od początku spotkania zmieniła wyraz. Lekko tylko, leciuteńko. Pojawił się na niej cień uśmiechu. Choć jeśli ktoś nie był bystrym obserwatorem, ta zmiana mogła mu umknąć.
– Viriona – powiedział spokojnie, patrząc uważnie w oczy chłopaka.
Niki głośno przełknęła ślinę. Anai ze strachu przestał oddychać. Być może chciał stać się elementem nieruchomej geometrii krajobrazu. Wolał, żeby go wzięto za głaz dziwnego kształtu, za powalony pień, cokolwiek, byle nie za człowieka. Nawet rezolutny i zawsze umiejący się znaleźć Kila trwał z bezmyślnym wyrazem twarzy.
To był Horech. Najlepszy szermierz, jakiego udało się Lunie wynająć w Syrinx. Jego zadaniem było obezwładnienie Viriona i dostarczenie go żywcem w ręce Taidy, by mogła zaspokoić swoje pragnienie zemsty w najbardziej okrutny z możliwych sposobów. Jednak plan nie powiódł się z powodu alkoholizmu szermierza. Zanim udało się doprowadzić go do stanu używalności i wyekspediować w drogę, grupa czarownicy poniosła porażkę. Ale teraz przybył na miejsce. I widząc go, Kila oraz Anai, którzy nasłuchali się o jego wyczynach, mieli wrażenie, że jest pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia fakt, czy Horech jest pijany, czy trzeźwy. Za chwilę, być może krótszą od mgnienia oka, pozabija ich wszystkich. Dlaczego? Bo jego zadaniem jest dostarczenie Viriona prosto do pani prefekt. A trójka pozostałych? Byłaby tylko kłopotem.
Anai trząsł się z przerażenia. Uciekać! – to pierwsza myśl, która przyszła mu do głowy. Jeśli każdy zacznie zwiewać w inną stronę, to przecież napastnik nie rozczworzy się, usiłując gonić ich wszystkich naraz. Wybierze swój główny cel. Reszcie może się uda... Brednie – zaraz przyszło otrzeźwienie. Wystarczył przecież rzut oka w stronę juków, by dostrzec sterczące z nich kolby kusz. Bogowie... Własna bezradność była porażająca.
Kila przeżył już o całe niebo więcej sytuacji, kiedy groziła mu natychmiastowa utrata życia. I doświadczenie mówiło mu jedno: trzeba gadać. Cokolwiek. Mówić, mówić i mówić. Istniała szansa, że oprawca będzie chciał się czegokolwiek dowiedzieć i w ten sposób można zyskać trochę czasu. A ten może oznaczać życie.
– Wielki panie! – zaczął, nie mając na razie żadnego pomysłu, co powiedzieć dalej. – Wybacz nasze milczenie, ale straciliśmy wszelką nadzieję... – To ostatnie było nawet prawdą, ale w żaden sposób nie przybliżało niewolnika do koncepcji dalszego ciągu. – Otóż... – Przełknął ślinę. – Mmmm... – Bogowie, w których przestałem wierzyć, może ześlecie jakiś pomysł? – To znaczy...
– Czemu bełkoczesz? – zapytał Horech.
– To z powodu wstrząsu wywołanego tym, co się stało.
– Że niby co?
– Napadł nas wspomniany Virion z kamratami! – Kila postanowił iść w zaparte. Ewentualnie udawać idiotę, co w tym wypadku zresztą na jedno wychodziło. – Ludzi wysiekł, ze wszystkiego obrabował, z partyzantami się skumał...
Mina przybysza nie zmieniła się nawet na jotę.
– I nie złapali go wcześniej zbrojni Luny? – zapytał, nie wiadomo, kpiąco czy szyderczo.
I wtedy Bogowie podsunęli Kili pomysł zrodzony z desperacji. A właściwie nie Bogowie, tylko jeden z nich. Tak, na pewno. To musiał być pomysł Sepha, Boga Zdrajcy.
– No przecież to jest czarownica Luna – oświadczył Kila, wskazując na Niki.
Anai jęknął mimo woli. Virion zamarł z otwartymi ustami i tak już pozostał.
Horech przeniósł wzrok na dziewczynę, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. Chyba nawet nie zauważył strachu malującego się na obliczach ludzi dokoła. Jego umysł był całkowicie pochłonięty próbą przypomnienia sobie, jak wyglądała Luna. I jak bardzo był wtedy pijany, widząc ją krótko, jeden raz w życiu. Przyszedł po niego Aran. Jego pamiętał. Ale też i widział kilkakrotnie. A ją? Raz tylko. Pewnie przyszła ocenić sama, czy da się go wyciągnąć z dna upadku. Szlag! Był wtedy zalany w pestkę, a jedyną łączność ze światem rzeczywistym stanowiły załzawione oczy, które ledwie mógł otworzyć. Co więc pamiętał? Wojskową kurtkę i wymyślne buciki, udające armijne trepy. To na pewno. Twarzy nie mógł sobie przypomnieć w ogóle. Żadnego szczegółu. Ale przecież pamiętał, jakie zrobiła na nim wrażenie. Wyglądała jak chłopak, który tylko dla zabawy przebrał się w kobiecą tunikę. Strój był jedynie dopełnieniem o niewielkim znaczeniu – ona stanowiła wzorzec chłopczycy. A ta, która teraz siedziała przed nim, była bardzo kobieca. Miała pięknie zaokrąglone biodra, olbrzymie oczy, w których można utonąć, długie włosy. A pod kurtką bardzo wyraźnie rysowały się kształtne piersi. Ta tutaj była kobietą, a nie przebierańcem.
Najemnik zmarszczył brwi. Oblizał spierzchnięte wargi. Najwyraźniej chciał coś powiedzieć i w tym geście Anai dostrzegł swoją szansę. Jako specjalista od przesłuchań był znakomitym znawcą tego, jak różnorakie substancje wpływają na organizm człowieka. Wiedział, jak działają podane, ale umiał też rozpoznać najdrobniejsze symptomy ich braku.
– Panie! – Usiłował nadać swojemu głosowi pewny ton. – Bogowie nam ciebie zsyłają w tej właśnie chwili.
– Mnie? – Szermierz zmarszczył brwi. Najprawdopodobniej był człowiekiem prostolinijnym, który nie potrafił myśleć o kilku rzeczach naraz. Albo też alkohol zdołał już zdemolować jego umysł, przestawiając każdy proces myślowy na żółwie tempo.
– Zbój Virion pozabijał naszych ludzi. Nasze życie również znalazło się w niebezpieczeństwie. Na szczęście w ostatniej chwili czarownica Luna osiągnęła swój szczególny trans i zdołała obronić nas czarami.
– Trans?
– Tak, panie. Dlatego właśnie ciągle tak dziwnie się zachowuje. Jakby trochę była nieobecna – Anai sprytnie wytłumaczył ograniczoną trochę kontaktowość Niki. – To efekt działania szczególnie silnej magii.
– I powstrzymała Viriona?
– Nie dość tego. Jest w stanie powiedzieć, gdzie on się teraz znajduje!
Horech potrząsnął głową w podziwie. A może był to tylko wyraz niedowierzania? Niestety, z jego miny nie sposób było odczytać, czy wierzy w choć jedno słowo, które tu padło.
– On siedzi z resztą bandziorów w karczmie i przepija swoje łupy! – ciągnął Anai. – Niedaleko stąd! Ale dotąd nie mieliśmy dość ludzi, żeby ich pojmać.
– Ludzie wam potrzebni, żeby jednego chłopca złapać?
– Dzięki Bogom spotkaliśmy ciebie, panie. Tuszę, że zechcesz dotrzymać obietnicy i razem z nami pomsty krzywdy naszej dokonasz.
Szermierz patrzył z uwagą na twarz mówiącego. Jego własna, niestety, ciągle przypominała oblicze kamiennej rzeźby.
– On tam przepija fortunę. – Anai postanowił powiedzieć wprost. – Jedźmy, złapmy go i sami napijmy się, żeby uczcić zwycięstwo!
No, nareszcie nastąpiła jakaś żywsza reakcja.
– Złożyłem obietnicę, że do czasu realizacji zlecenia pić nie będę – powiedział Horech.
– Ależ, panie – włączył się Kila, widząc, że z dialogu rodzi się cień nadziei. – Przecież wy jesteście Luańczykiem, prawda?
– Tak. I co z tego?
– No to wasza przysięga obowiązuje na terenie cesarstwa, bo przecież tam ją składaliście! Czyż to nie oczywiste? A Virion pije za jego granicami!
– Tu niedaleko – postanowił uzupełnić te informacje Anai. – Ale fakt, już za granicą imperium.
– A tam wszyscy możemy na chwilę zapomnieć o naszych ślubach i przyrzeczeniach, które przecież wiążą każdego z nas.
– To jasne jak słońce, że obietnica złożona w jednym miejscu nie może obowiązywać na całym świecie. No bo jeżeli ktoś na przykład zobowiązał się, że będzie ukwiecał codziennie pomniki cesarza, to jaki to ma sens w Troy chociażby? Przecież żadnego pomnika tam nie znajdzie.
– Albo jeśli obiecał, że w każde święto imperialne będzie na forum śpiewał głośno hymn. Za takie coś na przykład w Nimmeth mogą go nawet ukamienować.
– Żadnego sensu nie ma dotrzymywanie przysiąg za granicą. – Anai zgadzał się z niewolnikiem. – Żadnego.
– Gorzej! – Obaj rozmówcy dosłownie spijali sobie słowa z ust, promieniując pewnością siebie i przekonaniem co do wygłaszanych kwestii. – To może się źle skończyć.
Horech trwał w milczeniu.
– Hm... – powiedział w końcu po długiej chwili namysłu.
Jego rozmówcy wzięli to za dobrą monetę.
– Skoro się z nami zgadzasz, panie, przyznasz, że najlepszą rzeczą będzie teraz ruszyć w pogoń za zagranicznym ochlapusem.
Szermierz ponownie zwilżył językiem spierzchnięte wargi. Może dał się przekonać, a może po prostu nałóg kazał mu udawać, że wierzy w tę argumentację. Spokoju jednak nie dawała mu jeszcze jedna wątpliwość.
– A pani czarownica na pewno odnajdzie Viriona w każdych warunkach, jakie możemy napotkać?
Kila chciał udzielić odpowiedzi, ale Niki była szybsza.
– Tak! – powiedziała z pewnością siebie człowieka, który mówi prawdę, i chwyciła męża za rękę.
Ile wojska potrzeba do opanowania chłopskiego pochodu na imperialnej drodze? Ilu zbrojnych należałoby zatrudnić, żeby zamienić dobrą setkę zwykłych ludzi w godnych pogardy niewolników? Stu? Pięćdziesięciu? Może chociaż dziesięciu? Odpowiedź była żenująca.
Dwóch.
A i to chyba tylko po to, żeby jeden z drugim mógł sobie chociaż pogadać podczas długiego oczekiwania. Hermin i Sandy, oparci na łękach siodeł, posępnie wpatrywali się w podchodzącą coraz bliżej kolumnę zmęczonych postaci.
– Coraz gorzej – mruknął Sandy. – Też masz takie wrażenie?
– Tia.
– Oni chyba przybywają z coraz dalszych okolic.
– Pewnie tak. Są ledwie żywi.
Hermin pociągnął łyk wody z bukłaka, potem umocował naczynie w specjalnym uchwycie przy siodle.
– Nieźle, psiamać. – Odchrząknął, żeby pozbyć się chrypki w głosie. – Nie zarobimy wiele.
Tłum obdartusów rzeczywiście nie sprawiał dobrego wrażenia. Musieli iść wiele dni. Pewnie niewielkie zapasy, które wynieśli ze swoich podpalonych wsi, skończyły się już dawno. A może nawet jacyś bandyci odebrali im wszystko już na samym początku tułaczki? Zaraza jedna wie. W każdym razie nie wyglądali na świeży towar. Już teraz ledwie szli przed siebie. A jeśli handlarz niewolników chciał uzyskać dobrą zapłatę, to bez sensu było sprzedawać tutaj. Dalej należy ich pędzić. Do miast. Im większe, tym cena wyższa. Ale coś za coś. Duże miasta, to i odległość znaczna, pojmanych więc trzeba było karmić po drodze. Spory koszt. Transport dzieci kiepsko się opłacał. A wszelkie łamagi, kaleki, starcy i chorzy to tylko i wyłącznie dziura w sakiewce. Selekcję musieli przeprowadzić już tutaj.
– Hej, wy! – Sandy uniósł się w strzemionach. – Tu wchodźcie. – Wskazał na ostrokół postawiony tuż przy drodze, w miejscu, gdzie rzeka szerokim zakolem zbliżała się do traktu. Łatwiej było nosić wodę, jedyną rzecz, którą oferowano przybyszom. – Tu jest już wszystko dla was przygotowane.
– Za ogrodzeniem będziecie bezpieczni – krzyknął drugi. – Nikt was nie napadnie w nocy.
Nawet mu się nie chciało przekonująco kłamać. Nie trudził się, żeby wymyślić coś bardziej prawdopodobnego. Kto miałby przecież zaatakować tych oberwańców? Tu? Na szerokich równinach cesarstwa? W cywilizowanym miejscu, do którego właśnie dotarli, jedynym niebezpieczeństwem było właśnie tych dwóch na koniach. Dwójka, która zamieni życie biedaków w powolne umieranie. Ale tego niebezpieczeństwa nie dało się uniknąć w żaden sposób.
– Powoli, powoli. – Sandy kierował ruchem. – Ja będę mówił, kto na prawo, kto na lewo.
– Panie! – Jakiś siwowłosy człowiek o pomarszczonej twarzy najwyraźniej wziął ich za wybawienie. A przynajmniej za jakiś rodzaj imperialnych służb. – Napadli nas! Zbóje nas obrabowali!
– Tu będziecie bezpieczni – powtarzał Hermin bez przekonania.
Gdyby ktoś z idących w stronę ostrokołu spojrzał choć trochę uważniej, to już stąd dostrzegłby, że miejsce wygrodzone palisadą dzieli solidna krata. Miała separować tych, którzy są cokolwiek warci, od „nawozu”. Ale chyba nikt nie przyglądał się z uwagą. A jeśli nawet patrzył, to nie rozumiał, co widzi.
– Powoli! Nie pchać się! – Hermin podjechał do wąskiej bramy. Zdjął z uchwytu przygotowaną wcześniej pochodnię i rozpalił w maleńkim, ustawionym na trójnogu piecyku, który wieczorem posłuży kowalowi do wypalenia każdemu niewolniczego piętna. Teraz jednak ogień potrzebny był do czegoś innego. Obaj jeźdźcy nie używali do dyscyplinowania tłumu żadnych bykowców ani tym bardziej mieczy. No, do jasnej zarazy! Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie sam psuł swojego towaru. To przecież na handel wszystko.
– Ty na lewo. Na lewo! Na lewo. Na prawo!
– Panie! To moja matka, ona musi ze mną...
Uderzenie pochodnią odsunęło zbyt elokwentną córkę o kilka kroków. A przy tym w ogóle jej nie uszkodziło, poza co najwyżej opaleniem brwi i rzęs, co było faktem bez znaczenia.
– Na lewo! Na prawo!
– Nie tłoczyć się. Dla każdego miejsce się znajdzie – kpił sobie bez przekonania Sandy. Dla niego wcale nie było niepojęte, że taka ciżba bez szemrania poddaje się woli dwóch jeźdźców. Tak przecież było od zarania, jest i pewnie będzie do końca świata.
Niektórzy jednak próbowali negocjacji. Powoływali się na krewnych żyjących w wielkich miastach, na znajomości wśród kapłanów, a nawet urzędników. Nic mądrzejszego nie przychodziło im do głów. Choć jedna kobieta, z połamanymi rękami, sądząc po opuchliźnie, twierdziła nawet, że jest czarownicą, umocowaną dodatkowo w strukturach... Mężczyźni na koniach nie chcieli słuchać, gdzie konkretnie. Cios pochodnią w twarz błyskawicznie przerwał potok jej wymowy, dokładnie tak samo jak u innych.
– A ona nie jest nasza! – włączyła się jakaś dziewczyna, sądząc pewnie, że z powodu wymysłów o czarnoksięstwie wszystkich ich tutaj spotka jakaś kara. – Ona przybłęda. Dołączyła w drodze, kiedy...
Uderzenie powstrzymało trajkotanie. Dwóch mężczyzn na koniach nie obchodziło, skąd kto jest, kto się przyłączył, odłączył, skąd pochodzi ani jak ma na imię. Ich zadaniem była sprawna selekcja, i to zakończona przed zapadnięciem zmroku, zanim przyjdzie kowal. W Luan, jak i na całym świecie, każda usługa kosztowała. Nie można było osoby, która ma fach i kwalifikacje, ciągać tam i z powrotem bez zapewnienia jej pracy, bo przecież za każde „puste” przejście zażąda ekstrazapłaty. Stara prawda: ten, który coś umiał, zawsze miał lepiej od ludzi do prostych zadań.
Na szczęście wyrobili się przed czasem. W przypadku tak kiepskiego „materiału”, który teraz docierał na bardziej cywilizowane tereny, trzeba było liczyć się z każdym brązowym, żeby w ogóle wyjść na swoje.
Pierwszym człowiekiem, który ich odwiedził, wcale nie był specjalista od zakuwania w kajdany i wypalania znaków na tyłkach. Jeszcze przed zmrokiem pojawił się nadzorca doglądający niewolników na pobliskich polach. Znali go, bo wcześniej za niewielką opłatą jego podopieczni pomagali budować palisadę. A właściciel latyfundium nie miał chyba pojęcia, do czego używa się jego własności, bo wyszło naprawdę tanio. Teraz jednak nadzorca najwyraźniej miał jakiś kłopot, a skwaszona mina i amfora z winem, którą przyniósł, pozwalały się domyślić, że chciał ubić interes.
– Witaj. – Hermin z ulgą zeskoczył z siodła. – Co tam?
– Ach. – Przybysz skrzywił się i ze złością machnął ręką. Potem przeniósł wzrok na ogrodzenie. – Dużo dzisiaj wam wpadło w łapy?
– A i owszem.
– Ale kiepścizna – włączył się Sandy. – Dochodzą już coraz gorsi.
– Bo ja bym potrzebował jednego.
Sandy wzruszył ramionami.
– A zerknij sobie. – Wskazał sporą szczelinę w płocie. – Towaru tam do wyboru, do koloru.
Nadzorca nie wiedział, w jaki sposób powiedzieć o tym, co zatruwało jego myśli. Kręcił głową, cmokał, chrząkał. Nareszcie wypalił:
– Ale ja pieniędzy nie mam.
– To źle – mruknął Sandy, rozkładając ręce.
– No nie myśl, że to wszystko nasze. – Hermin pokazał kciukiem na kłębowisko ludzi za drewnianymi balami. – My się musimy rozliczać i z pośrednikiem, i z faktorem. To nie nasza wyłączna własność.
– Wina wam przyniosłem.
– No kurna... Kto jak kto, ale ty to powinieneś wiedzieć, ile niewolnik kosztuje.
– Tyle że ja nie mam jakichś tam wymagań. Dajcie jakiegoś śmiecia, co i tak długo nie pociągnie.
Sandy i Hermin wymienili spojrzenia. Prośba zupełnie niecodzienna. No ale w końcu człowiek, który przyszedł z amforą, trochę im pomógł. Nie do końca przecież legalnie. Wypadałoby go chociaż wysłuchać.
– Co się stało? – westchnął Sandy.
– Ach! – Nadzorca splunął ze złością na piasek. – W kości wczoraj przerżnąłem. Całą wypłatę.
– Ujujuj... – Sandy współczująco potrząsnął głową.
Hermin skrzywił się, jakby zjadł coś kwaśnego.
– No i nie w humorze byłem. A tu rano, kiedy mnie kac jeszcze męczył, jakiś nawóz mi podskoczył.
– Rzucił się na ciebie?
– Źle spojrzał. No to się wkurwiłem i zapierdoliłem dziada. No i teraz widać. Na trupie widać...
– Że pobity na śmierć?
– No.
Sandy i Hermin znowu wymienili spojrzenia.
– Niedobrze. Pan każe ci za niego zapłacić.
– No. I dlatego przyszedłem.
– Dlaczego niby?
– No bo mi byle kto wystarczy. Ciało zabitego zakopię, a w jego miejsce byle kogo podstawię. Toż pan na włościach osobiście tego nie dogląda, a z szefem się dogadam.
– Niewolnik kosztuje.
– Ale mi młody i zdrowy niepotrzebny. Dajcie kogoś chorego, byleby tylko kilka dni popracował. A jak potem zdechnie, to nie będzie na nim śladów pobicia.
Sandy przygryzł wargi. Doskonale rozumiał problem. Na polach należących do właściciela majątku niewolników liczyło się na sztuki. Nikt ich przecież nie spisywał po imionach, płci czy wieku. Wiadomo było, ilu w jakim rejonie pracuje, i tyle. Rzecz więc mogła się udać, tym bardziej że winnego świadomego umniejszania majątku rzeczywiście można było ukarać, zabierając mu z wypłat równowartość ceny niewolnika na targu. A to bardzo okrutna kara. Nadzorcy nie zarabiali kroci.
– No szlag. Ale śmieć nie będzie ci pracował normalnie na polu.
– To do kieratu nawadniającego przypnę. Wystarczy, żeby kilka dni pochodził w kółko, i niech zdycha. Wszyscy będą widzieć, że się do tego nie przyłożyłem.
Handlarze spojrzeli po sobie.
– Co o tym myślisz? – zapytał Sandy. – Bo ja bym się napił. – Zerknął na przyniesioną amforę. Była słusznej wielkości.
– No dobra. Znajdź mu jakiś odpad.
Sandy zaprowadził nadzorcę do szczeliny w palisadzie.
– Zerknij sobie. Ci tutaj – wskazał – do niczego się nie nadają.
– O szlag! Nie boicie się, że ich tylu tutaj, a was dwóch?
– A czego się bać?
– No... że coś zrobią.
– I ty to mówisz?
– E, moi wszyscy w kajdanach, a ci tu jeszcze wolni.
Sandy wzruszył ramionami.
– Wolni to oni byli na drodze. A jednak jest coś w ich głowach, że sami tu weszli. Niektórych to trzeba było odpychać, tak gorliwie chcieli wpaść w nasze łapska.
Nadzorca przytaknął. On też miał wiele przemyśleń na temat ludzkiej natury, choć nieco innych. Teraz jednak nie zaprzątał sobie głowy, usiłując wypatrzyć najlepszego dla siebie człowieka.
– Ten stary najbliżej to już jedną nogą w grobie... – szeptał pod nosem. – A ten za nim to chyba już umarł.
– Tam dalej masz dziewczynę. – Sandy pokazał ręką. – Młoda jeszcze. Jeśli ci wszystko jedno, baba czy chłop.
– Na sztukę się liczy. Ale ona jeszcze zdrowa jest?
– Łapska ma połamane. Do niczego dla nas, bo przecież na leczenie nikt nie wyłoży.
– Aha. To ja bym ją wziął. U mnie w kieracie to jeszcze wiele, wiele dni pochodzi. Wszyscy zapomną, że jakaś zamiana była.
Hermin podszedł z tyłu i zerknął spoza ich pleców.
– A, tę chcesz. – Cmoknął cicho. – Rozum postradała. Gada, że czarownica.
– Już ją nauczę kołowrót czarować. Obrót za obrotem.
– Pozostał jeden mały problem – powiedział Sandy. – Kowal od zakucia i wypalenia znaku od sztuki se liczy. Masz mu czym zapłacić?
Nadzorca wzruszył ramionami.
– Kajdan u nas dostatek po zmarłych niewolnikach. Dam radę jej założyć, jak koledzy pomogą.
– To kłopot z głowy – roześmiał się Hermin. – Sztancę mamy. – Kiwnął podbródkiem na metalowy pręt ze wzorem, oparty o piecyk. – Sam jej piętno na tyłku wypal, a ja ci babę za głowę przytrzymam.
– No! – Sandy popluł na dłoń i przybił z nadzorcą. Właśnie jedna amfora wina i jeden niewolnik zmienili właścicieli. – To możemy się napić.
– A jak ją stamtąd wyjąć? Wejść samemu i za włosy wyciągnąć?
– W czym problem? – Hermin prychnął pogardliwie. – Ty! – krzyknął tak, żeby słyszeli wszyscy wewnątrz palisady. – Jacyś ludzie tu przyjechali i szukają zgubionej czarownicy. Może o ciebie chodzi?
Wszyscy trzej mieli wielki ubaw, kiedy Luna zerwała się na równe nogi i pobiegła prosto w objęcia nadzorcy.
Taida patrzyła na swojego sekretarza z niesłabnącą uwagą.
– Powtórz raz jeszcze, czego chce ten człowiek?
Daazy nie do końca rozumiał imperialną prefekt. Po kiego grzyba chciała się wikłać w rozmowy z przestępcami? Co jej to mogło przynieść poza złamaniem kariery przez przekroczenie uprawnień? Przywykł już do jej niestandardowych priorytetów i nawet nauczył się cenić niekonwencjonalny sposób myślenia. Ale teraz? Toż to złamanie prawa, cokolwiek się okaże.
– On chce cesarski glejt, gwarantujący poruszanie się bez jakiejkolwiek kontroli ze strony imperialnych służb.
– Zwariował?
– To głupie oczywiście. Ale on sobie jakoś to przemyślał.
– Że niby co? Że dam mu dokument, z którym on będzie sobie rabował bezkarnie, a żaden ścigający nie będzie mógł go zatrzymać?
– Glejt ma być tylko dla dwóch osób i z ograniczeniem czasowym. Ma obowiązywać przez dziesięć dni od daty wystawienia. Potem traci ważność.
– Aha! – Taida potrząsnęła głową. – To znaczy, że herszt partyzantów chce wymknąć się obławie, przemknąć przez tereny w jurysdykcji cywilnej prefektury i zwiać, pokonując inną granicę. Taką, gdzie nic się nie dzieje, nie ma obławy ani wojny i gdzie nikt go nie ściga?
– W rzeczy samej. Dokładnie o to chodzi.
Taida zmarszczyła brwi, rozstrzygając coś w myślach. Po chwili się uśmiechnęła.
– Zabawne – powiedziała cicho. – Dotychczas sądziłam, że wszelka zdrada, krzywoprzysięstwo, obłuda i sprzeniewierzenia dotyczą tylko nas, urzędników państwowych. A tu proszę. Dowódca partyzantów chce wystawić swoich ludzi do wiatru, żeby samemu z kumplem uciec sobie w bezpieczne rejony.
Sekretarz nie skomentował.
– Chce nam za to oddać cesarskich inżynierów, którzy odkryli nowe złoża złotonośne. Odda też ich mapy. Inaczej ich zabije, a plany spali. – Daazy rozłożył ręce. – Sama widzisz więc, pani, że to niedorzeczność.
– Niekoniecznie.
– Nie dajmy się zwieść. W przyszłym roku, kiedy te tereny staną się znowu spokojne, cesarz wyśle nowych inżynierów. Co raz odkryte, może być znalezione po raz drugi. Ta oferta jest bez wartości, bo chodzi tylko o różnicę w czasie.
– Za to bardzo istotną dla cesarstwa – wpadła mu w słowo. – Imperium prowadzi teraz graniczną wojnę. I bardzo ważne jest, co powiedzą odkrywcy. To oni określą sztabowi, dokąd należy doprowadzić naszą ofensywę.
Daazy wzruszył ramionami.
– Tak czy tak, mówimy o działaniach całkowicie nielegalnych. Nie wolno nam ugadywać się z przestępcami.
Roześmiała się.
– Doprawdy? A czy nie na tym właśnie polega nasza praca?
– No dobrze. – Sekretarz postanowił trochę ustąpić. – Nie wolno nam dogadywać się z tego rodzaju przestępcami. Nie z mordercami.
– Prawda – zgodziła się pogodnie. – Zawołaj więc tego człowieka i nakaż mu, żeby przedstawił się jako defraudant, a nie zabójca.
Daazy wstał gwałtownie.
– Pani! Popełnimy przestępstwo.
– Już z nim rozmawiałeś.
– Co sekretarz, to nie prefekt.
Spojrzała na niego kpiąco.
– A kto tu mówi o oficjalnej audiencji? Zamówiłam posiłek, a ktoś wszedł do pokoju. To karczma przecież.
Daazy wziął głęboki oddech, ale nic nie powiedział. Znał swoją przełożoną lepiej niż dobrze. I doskonale wiedział, że jedyną siłą zdolną opanować jej upór mógłby być twardy, dominujący partner. Zatem nie podwładny.
Posłusznie otworzył drzwi i zawołał w głąb korytarza:
– Chodź!
Odsunął się, żeby zrobić przejście zwalistemu mężczyźnie, owiniętemu w gruby płaszcz mimo panującej w powietrzu duchoty.
– Jak się nazywasz? – Taida nie taksowała obcego wzrokiem. Nawet nie podniosła głowy znad papierów, które szybko rozłożyła sobie na kolanach. Nie prosiła też siadać. Zresztą nie było gdzie. Przybysz musiał stać przed nią jak uczeń przed mistrzem.
– Mam jakieś tam imię – powiedział ochrypłym głosem, sądząc być może, że ją tym przestraszy, ale szybko zrozumiał, że to płonna nadzieja. – Ale po co je wypowiadać?
– No dobrze, „Jakiś Tam”. Nie wnikam. – Dopiero teraz zerknęła na niego, choć bez przesadnego zainteresowania. Przeniosła wzrok na swoje dokumenty, by po chwili jeden podać sekretarzowi. Nie było w nim oczywiście niczego ważnego. Partyzant miał odczuć z całą siłą, że jest tylko jedną z jej licznych spraw.
– Z czym przychodzisz? – zapytała, nadal udając, że czyta.
– Zaproponowałem wymianę inżynierów...
– To już słyszałam od mojego sekretarza – przerwała mu karcącym tonem. – Jak to sobie wyobrażasz?
– Co?
– Wymianę. – Po raz pierwszy spojrzała na niego dłużej. – Jak się domyślam, nie przyprowadzisz mi tu inżynierów do karczmy i nie odbierzesz grzecznie listu żelaznego.
– No nie. – Partyzant patrzył na nią ogłupiały, dając jednocześnie dowód na zasadnicze braki w planowaniu operacji przez swojego dowódcę. – No i ty nie przyjdziesz przecież z dokumentem do lasu.
– Mogę to zrobić – powiedziała, całkowicie go zaskakując. – Powiedz jednak najpierw, skąd wiedziałeś, że tu jestem.
– Od niewolnika Kili, który uciekł z Virionem.
Coś błysnęło w oczach prefekt. Ale zauważył to tylko Daazy.
– Jak to uciekł? – zapytała trochę zbyt szybko, zdradzając swoje zainteresowanie sprawą. – Komu?
– Kiedy nasz oddział ich ogarnął, to naparzali się właśnie z ludźmi jakiejś czarownicy. Nie było czasu, żeby ich kaźnić długo dla rozrywki, więc dowódca nakazał im zabijać się nawzajem.
– I Virion dał radę ludziom Luny? Thesalosowi też?
Partyzant wzruszył ramionami.
– Odszedł żywy. Więc pokonał tych, co miał pokonać.
– A ona?
– Ta czarownica?
– Tak.
– Ją zabiła dziewczyna Viriona. Niki.
Taida opadła na oparcie krzesła. Jakiś papier wymsknął jej się z dłoni i upadł na podłogę. Opanowała się po dłuższej chwili.
– Jesteś w stanie opisać mi to miejsce tak, żebym sama tam trafiła?
– Tak.
– No to dobrze. Powiedz mi jeszcze, „Jakiś Tam”, czy w waszym oddziale jest dużo takich, za których wyznaczono nagrody?
Partyzant uśmiechnął się, przytakując.
– Sporo!
– No to jesteśmy dogadani – stwierdziła i powróciła do studiowania dokumentacji.
Mężczyzna nie mógł tego zrozumieć.
– To znaczy jak będzie? – zapytał niepewnie.
– Przybędę do was do lasu. No ale sam rozumiesz, że z wojskiem, prawda?
Skinął twierdząco.
– A ponieważ żołnierze nie są na moje posyłki, muszę im jakoś zapłacić.
– Niby czym?
– Waszymi ludźmi, za których wyznaczono nagrody. Niech ich sobie wyłapią i pobiorą pieniądze.
– Toż dojdzie do bitwy!
– Do tego przecież się szkolą, czyż nie? To ich zawód chyba.
Partyzant patrzył na prefekt w milczeniu. A dotąd chyba sądził, że zdrady, ciemne interesy, pokrętne obchodzenie prawa to wyłącznie domena bandziorów.
– Robimy tak – powiedziała Taida. – Spotykamy się w umówionym miejscu, dochodzi do wymiany na terenie położonym dokładnie między naszymi oddziałami. A potem się rozchodzimy, nasi ludzie ruszają do walki, której wynik jednak już nas nie obchodzi. Pasuje?
Partyzant przełknął ślinę. Pewne rzeczy nawet jemu nie mieściły się w głowie. Nie miał jednak żadnego pola manewru.
– Tak.
– No to odejdź teraz i czekaj, aż mój sekretarz poda ci szczegóły.
– Kiedy?
– Kiedy je opracuję.
Daazy otworzył drzwi i wskazał przybyszowi wyjście. Kiedy partyzant opuścił pomieszczenie, lekko oszołomiony, sprawdził jeszcze, czy nikogo nie ma na korytarzu, i zamknął drzwi z powrotem.
– Pani – dla pewności mówił cichym głosem – przecież nie wolno ci wkroczyć do strefy wojny! To wbrew prawu.
– Pójdę więc w przebraniu.
– Ale...
– Poznałam tu kilku spłukanych oficerów, którzy na wszystko przymkną oko, byleby tylko wyrwać jakąś nagrodę. Uwierz mi.
Sekretarz jedynie potrząsał głową.
– Cokolwiek zamierzasz, to tym niby partyzantom nie można ufać. Wykiwają nas!
– Nie – odpowiedziała mu z całą stanowczością. – Bo to idioci!
Oniemiał.
– Dlaczego tak sądzisz, pani?
– Potrzebują glejtu, a przecież Luna miała taki papier w kieszeni swojej kurtki. Te debile nie zadały sobie nawet trudu, żeby przeszukać zwłoki.
Daazy westchnął głęboko, a właściwie wypuścił z siebie całe powietrze.
– Dokument wystawiony na okaziciela? – upewnił się jeszcze.
– Nie. Na Lunę osobiście. – Taida rozłożyła ramiona. – Ale co za problem znaleźć jakąś dziewczynę i kazać jej udawać czarownicę?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.