Читать книгу Akuszer Bogów - Aneta Jadowska - Страница 4
Rozdział 1
ОглавлениеMiała spojrzenie drapieżnika dość inteligentnego, by nie polować z głodu, ale z wyrachowania – dla satysfakcji płynącej ze zwycięstwa. Jej twarz prawie nigdy nie zdradzała emocji, a przecież znałam ją na tyle, by wiedzieć, że w jej głowie właśnie przeskakują trybiki. „Bardziej opłaca mi się ją zabić czy utrzymać przy życiu?”, szacowała, wbijając we mnie chłodne spojrzenie. I to oczywiście była moja wina. Znów ją zawiodłam.
Pod tym względem niewiele się zmieniło przez ostatnie trzydzieści lat. Byłam rozczarowaniem. Dlatego odwlekałam tę wielką konfrontację – jak dzieciak z pałą w zeszycie, który wraca do domu okrężną drogą.
Ale karty w tej rozgrywce zostały rozdane jakiś czas temu. Ona miała asy i króle, ja – znaczone dwójki i trójki.
Przez lata nauczyłam się, jak radzić sobie z narastającą w piersi paniką i wolą ucieczki. Już jako dziecko rozumiałam, że nie będzie misiów ani czytania na dobranoc. Będzie wycisk i powtarzane jak mantra słowa: „Zawdzięczasz mi życie, bądź mi posłuszna, a zdołasz je zachować. Jeśli zechcę, zabijesz dla mnie. Jeśli rozkażę, zginiesz dla mnie. Jestem twoją matką, a twoim obowiązkiem jest być mi posłuszną”.
Nie okazywać słabości. Nie okazywać emocji. Te szczególnie doprowadzały ją do furii – dawniej i dziś. A wściekła Irena była realnym zagrożeniem. Kiedyś przyjdzie naprawdę paskudne tornado, które nie zostawi kamienia na kamieniu, a ja będę głosować, by dostało na imię Irena.
Wkurzyłam ją. Wiedziałam, że to robię, ale nie miałam pomysłu, jak inaczej dać sobie trochę czasu, którego potrzebowałam. Nie przyjęła tego miękko. Zawsze kojarzyła mi się z rekinem. To dlatego przypisałam do jej numeru w komórce motyw przewodni z filmu Szczęki. Nigdy nie myślałam, że przez dwa tygodnie będę go słyszała kilkanaście razy dziennie. „Będziemy potrzebować większej łodzi – to Irena”, powiedziałby Roy z filmu.
Wiem, nieodbieranie telefonu nie jest najdojrzalszym sposobem rozwiązywania spraw. Ale wciąż byłam z siebie troszkę dumna – bo oparłam się dekadom tresury. W przeszłości wiele razy łamałam przykazania matki, ale zwykle za jej plecami, w bezpiecznej odległości. Tym razem wiedziała. I dzwoniła, znów i znów.
A dziś wpadła na oczywiste rozwiązanie. Zamiast motywem ze Szczęk moja komórka rozbrzmiała melodią z Bonda. I nawet nie przyszło mi do głowy, by odrzucić połączenie od Gabrieli – jednoosobowej centrali Zakonu. Gdy dzwoni, odbierasz, chyba że umarłeś godzinę wcześniej. Jeśli akurat wykrwawiasz się na podłodze obs-
kurnego magazynu pod obstrzałem, odbierasz i wyrażasz żal, że nie dasz rady wziąć zlecenia. I przykro ci, że ją zawiodłeś, bo przecież miałeś być niezawodny. Za to ci płacili – za niezawodność, zabijanie ludzi i ochronę tych, których ktoś chciał zabić i nie przyjęli tego z rezygnacją.
Tacy jesteśmy. Zakon Cieni, niegdyś rycerze Watykanu, tajny oddział do walki z nadprzyrodzonym, dziś najemnicy, którzy dawno porzucili całą tę ideologiczną podbudowę. Oficjalnie pracowałam dla Zakonu jakieś jedenaście lat, choć wcześniej byłam kimś w rodzaju niepełnoletniego pracownika na czarno. Formalnie wstąpiłam zaraz po tym, jak mój ojciec porwał mnie i torturował. Czułam się słaba, bezradna i potrzebowałam ściany między sobą a Ernstem, gdyby chciał wrócić i dokończyć dzieła. Potrzebowałam kasy i zaplecza, którym dysponował Zakon.
Oddałam im za to swoje życie. Oddałam im duszę. Nawet nie wiedziałam, że taka była cena. Przez jakiś czas mi to nie przeszkadzało, lecz od niedawna próbuję odzyskać siebie. I to jest moja mała tajemnica. Tu raczej nie doceniają rozterek egzystencjalnych, a z troski o duszę wyrośli dwieście lat temu, kiedy odłączyli się od Kościoła katolickiego.
Nie wychylałam się z wątpliwościami. I zawsze odbierałam telefony od Gabrieli, bogini przydziału. Przynosiłam jej z realnego miasta słodkie łapówki, a gdyby oświadczyła, że potrzebuje nerki, uruchomiłabym wszystkie kontakty, by w dwadzieścia cztery godziny znaleźć jej odpowiednią.
Gabriela miała dostęp do naszych grafików. Jeśli cię lubiła, dostawałeś dobre zlecenia. Jeśli nie – za grosze ganiałeś po kanałach, szukając aligatorów. Owszem, w Warsie żyją aligatory – są zmutowane, upasione czarną magią, szybkie i śmiertelnie niebezpieczne. A za ich eksterminację płaci ci miasto, drobnymi z koperty z napisem „pro publico bono”.
Mnie Gabriela nawet lubiła. Kiedy czasem bez słowa odkładałam teczkę z danymi celu, nie pytała. Dawała zlecenie komuś innemu, a ja nie musiałam zabijać dzieci czy starców. Nie chciałam tracić tych przywilejów, więc odebrałam natychmiast, gdy tylko rozbrzmiała muzyka z Bonda.
Ale tym razem nie usłyszałam przyjaznego głosu starszej pani. Irena może i była po sześćdziesiątce, ale za nazwanie jej starszą panią wyrwałaby mi serce przez odbyt.
– Masz kwadrans, by stawić się w moim biurze i się wytłumaczyć. Albo… – zawiesiła głos – sama wiesz, jakie są procedury. – Zagrała strita. Moje karty zapłakały ze wstydu.
– Wstrzymaj pościg – warknęłam. – Będę.
I byłam. Wściekła, bo kolejny raz wymusiła na mnie coś, na co nie byłam gotowa. Nie chciałam się z nią spotkać, dopóki nie uporządkuję pewnych spraw, nie poznam odpowiedzi, których mi poskąpiła. Dopóki nie przestaną mnie nawiedzać sny o bracie, o którego istnieniu nie miałam pojęcia i którego zabiłam przy pierwszym spotkaniu. Na jej polecenie. Jeśli po czymś takim nie rozumiała mojej niechęci do rodzinnych spotkań i matczyno-córczynych pogawędek, cóż, może miała problemy z przyswajaniem rzeczywistości. Nie musiała czekać, aż miną mi fochy. Bo była nie tylko moją matką – zagrała asem, którego nie ma większość matek.
Była moją szefową. Mogła mi nakazać wziąć dupę w troki i w podskokach zjawić się w jej biurze. Miała prawo uznać, że zeszłam ze ścieżki Zakonu, a znając jego tajemnice, staję się zagrożeniem dla wspólnoty, więc trzeba mnie odstrzelić, jak wściekłe zwierzę.
Odsiedziałam swoje w poczekalni, na krześle tak niewygodnym, że można by na nim odbywać pokutę. I pewnie tak było. Mój tyłek płacił pierwszą ratę za niesubordynację, której się dopuściłam.
Marianna, osobista sekretarka Matki Przełożonej, odruchowo zerkała na żaróweczkę nad drzwiami do gabinetu. Wciąż świeciła się czerwona, więc wracała do stukania w klawiaturę z zawrotną prędkością. Na uszach miała słuchawki i spisywała nagrany na dyktafon raport. Jeśli dziwiło ją, że szefowa wezwała mnie na dywanik, a teraz każe mi czekać prawie godzinę, nie dała tego po sobie poznać. Nie zająknęła się też na temat tego, że kiedy widziałyśmy się ostatnio, wymusiłam na niej uruchomienie procedury alarmowej, zarezerwowanej na sytuacje zagrożenia życia głowy Zakonu. Była profesjonalistką wcześniej, jako zabójczyni, i teraz – jako strażniczka tajemnic i protokołu.
– Możesz wejść – usłyszałam jej głos i otrząsnęłam się z zamyślenia.
Lampka nad drzwiami świeciła na zielono. Wstałam energicznie z trzeszczącego plastikowego krzesła.
– Życz mi szczęścia – zażartowałam z dłonią na klamce.
– Będzie ci potrzebne – powiedziała i rzuciła mi obojętne spojrzenie.
Może właśnie przepisywała raport dotyczący mojej nieoczekiwanej i przypadkowej śmierci, która nastąpi pojutrze.
Matka stała odwrócona tyłem do pomieszczenia, w swobodnej pozie, opierając obie dłonie na biodrach. Nie mogła dobitniej mi pokazać, że jej zdaniem nie gramy w jednej lidze i nie uważa mnie za zagrożenie.
– Siadaj – rozkazała, nie odwracając się w moją stronę.
Usiadłam na miejscu dla interesantów. Prawie parsknęłam śmiechem, widząc, że dostałam „gorące krzesło”. Taka sztuczka z pokojów przesłuchań. Irena miała w gabinecie dwa krzesła: jedno wygodne, głównie dla klientów i tych, którzy znajdowali się w hierarchii Zakonu wyżej niż ona, czyli przyjezdnych. Drugie natomiast, z podpiłowaną nóżką, było przeznaczone dla wszystkich tych, z którymi miała na pieńku – na przykład Cieni i pretendentów do jej stołka. Musieli się cały czas pilnować, by nie kołysać się jak sierotka i przez to nie wypaść słabo. Czasami zdarzało mi się dostawać wygodne krzesło, co oznaczało, że Irena zamierza się kartą rodzinnych zobowiązań. Ale dziś miałam się pocić i kolebać. Oparłam się mocno, a krzesło zaskrzypiało. Wyciągnęłam nogi przed siebie z pozorną nonszalancją. W rzeczywistości zrobiłam to, ponieważ wciąż bolało mnie kolano, które goiło się po przedwczorajszym spotkaniu z japońskim demonem w Sawie. Splotłam ramiona nad głową i czekałam, aż zacznie się przedstawienie. Matka napisała scenariusz tego spotkania, ale zapomniała mi podesłać moją partię. Niewykluczone, że moja rola miała się ograniczać do „tak, Matko”, „oczywiście, Matko”, „jak sobie życzysz, Matko” w odpowiednich momentach, które, po latach zdobywania doświadczenia, powinnam wyłapać bez trudu.
– Nie widzę powodów, dla których miałabyś być z siebie tak zadowolona – powiedziała surowo, wciąż na mnie nie patrząc.
Ósmym zmysłem matki wyczuła kpiący uśmieszek błąkający się po moich ustach.
– Jestem zmęczona – odparłam wymijająco.
– Zakupami? Bawicie się w dom? – Dopiero teraz odwróciła się i zajęła swoje miejsce w królewskim fotelu.
Uniosłam brew. Jeśli wiedziała o mojej porannej wyprawie na zakupy z Robinem, to czy to właśnie jej ludzie regularnie śledzili mnie przez ostatnie dni? I czy specjalnie dała mi tak mało czasu na reakcję?
Mój partner zobaczył w telewizji reklamę Ikei i uznał, że po prostu musi tam pojechać. Nie protestowałam. Dzień wcześniej przyznałam mu, że jestem jego dłużniczką i bardzo mi to nie odpowiada, skoro wciąż czułam skutki awantury, którą skończyła się dla mnie spłata ostatniego długu. Robin zapewnił mnie, że będziemy kwita, jeśli wybiorę się z nim po meble. Tanio. Gdy zadzwoniła centrala, byliśmy przy kasie, ale i tak pobiliśmy rekord ładowania dziesiątków płaskich paczek z meblami do mojego samochodu (po wymontowaniu tylnych siedzeń Brzydal, czyli moja niepiękna, ale niezawodna terenówka, sprawdzał się jako wóz transportowy).
Tyle że to nie była sprawa Matki i nie podobało mi się, że jej ludzie mnie szpiegują.
– Zakupy to chwila relaksu, jestem zmęczona sprzątaniem po Ture, twoim synu – odpowiedziałam.
Zesztywniała.
– Uważaj na słowa! – wycedziła.
Wzruszyłam ramionami. Mogła zaprzeczać, ale obie znałyśmy prawdę.
– Próbowałam się z tobą skontaktować – dodała już spokojniej.
– Byłam w Sawie. Różnie tam z zasięgiem, a japońskie demony skutecznie odwracały moją uwagę od telefonu.
– Miałaś kolejne zlecenie w Sawie?
Wydawała się naprawdę zainteresowana tym faktem. A ja rozumiałam dlaczego. Co jakiś czas pojawiali się klienci życzący sobie działania w tej dzikiej i nieprzyjaznej części miasta po drugiej stronie Wisły. Mało kto był dość głupi, by je brać. Mało kto był dość dobry, by je wziąć i przeżyć. Mało kto był takim kretynem, by wziąć kolejne. Zlecenia w Sawie były doskonale płatne. Moje zlecenie od Madame Butterfly było frajerską robotą bez honorarium.
– Jeśli pytasz o procent do szkatuły Zakonu, nie da się uiścić procentu od zera – przyznałam.
– Polazłaś do Sawy za darmo? Do reszty zgłupiałaś? – Chłodny dystans płynnie przeszedł w niesmak i złość.
– Wiń za to Ture. Zanim odszedł z hukiem, narozrabiał. Musiałam posprzątać i potrzebowałam przysługi od kogoś, kto zażądał zwrotu długu.
– Mogłaś go odesłać do Zakonu.
Teoretycznie miała rację. Jako członek Zakonu mogłam się nań powołać, kiedy negocjowałam dług z Madame Butterfly. Ale im mniej Zakon wiedział o Zeldzie i moich relacjach z Dzielnicą Cudów, tym lepiej. Dotyczyło to także Ireny. Czego nie wiedziała, tego nie mogła wykorzystać przeciwko mnie.
– Miałam mieszać Zakon w naszą prywatną sprawę? Żeby każdy Cień zaczął się zastanawiać, o co chodzi z tym całym Ture? Ryzykować, że ktoś doda dwa do dwóch i rozpęta się piekło? – Teatralnie zawiesiłam głos, by Irena mogła przyswoić tę wizję. – Gdybym nie spłaciła długu, Madame Butterfly sprzedałaby go Syndykatowi. Dobrze dla nas wszystkich, że wystarczyło przynieść jej kilka paciorków z Sawy, prawda? Nikt nie musiał zajmować się kwestią twojej liczniejszej, niż zwykło się przyjmować, progenitury.
Zacisnęła usta w bladą linię. W takich ulotnych chwilach wyglądała na swój wiek. Zwykle – na czterdziestkę. O wiele zbyt młodo, by mieć trzydziestodwuletnią córkę. Była drobniejsza niż ja. Szczupła wszędzie tam, gdzie u mnie pod skórą rysowały się mięśnie. Włosy sięgające ramion miała jaśniejsze niż moje, czekoladowe, a oczy jasne, zielone, jak Ture. Moje były prawie czarne. Po Irenie nie było widać azjatyckiego dziedzictwa jej ojca czy wyrazistych rysów matki – Litwinki albo Ukrainki, nigdy nie zdołałam z niej tego wyciągnąć. Geny przeskoczyły jedno pokolenie. Miałam ciemniejszą karnację i lekko skośne oczy, tak że zwykle wyglądałam, jakbym nie spała kilka nocy. Nikt na pierwszy rzut oka nie poznałby, że jestem jej córką. Ture to zupełnie inna historia. Wprawdzie jasnorude włosy odziedziczył po ojcu, ale oczywiste było, po kim miał te kości policzkowe, oczy i wąski, zgrabny nos.
Nie, nie zauważyłam tego wszystkiego podczas naszego jedynego spotkania. Adrenalina huczała mi w żyłach i patrzyłam raczej na jego spluwę wymierzoną w skroń matki niż na jego oczy i nos. Ale potem trafiłam do jego pokoju hotelowego. I znalazłam dowód osobisty. Miałam go przy sobie, w wewnętrznej kieszeni kurtki. Co by powiedziała Irena, gdybym jej pokazała ten dokument, to zdjęcie, naszą wspólną, moją i mojego brata bliźniaka, datę urodzenia?
Nic. Taka była. Wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie – obowiązuje w sądzie i życiu rodzinnym.
– Jak ci się układa z nowym partnerem? – Zmieniła gładko temat.
Może moje wyjaśnienia ją zadowoliły. A może zastawiała kolejną pułapkę.
– Żyje. – Uśmiechnęłam się lekko.
– Tyle wiem.
Przez jej twarz przemknął cień niezadowolenia.
– Tak jak sobie życzyłaś, postanowiłam nie zabijać kolejnej owieczki, którą mi przysłałaś.
– Ile wie?
– Tyle, ile musi.
Skinęła głową. Nie sprostowałam, że nasze definicje „tyle, ile musi” znacznie się w tym wypadku różnią i Robin wie rzeczy, za które by go zabiła.
– A czy ja wiem tyle, ile muszę? – zapytałam, patrząc jej w oczy.
– Co masz na myśli? – Och, urażona niewinność!
– Mówię o jego aktach. Są sfałszowane. Nie uważasz, że powinnam wiedzieć, kogo wpuszczam do domu i kto chroni mi plecy?
– Wiesz, ile musisz. Czy Gabriela dała ci nowe zlecenie? – rzekła ponownie tonem szefowej.
– Poprosiłam ją o kilka tygodni wolnego – przyznałam.
Znów to czujne spojrzenie. Poczułam, że włoski stają mi dęba. Moja intuicja jak zawsze reagowała na minimalne zmiany jej nastroju.
– Czemuż to? – zapytała.
– Stary klient poprosił o małą przysługę. Nic wielkiego, ale wiąże się z wyjazdem do Oslo.
Przez chwilę przeszukiwała pamięć.
– Lars Amundsen? – rzuciła nazwisko klienta, z którym współpracowałam osiem lat wcześniej.
Przytaknęłam. Tę ścieżkę historii miałam już dograną i Lars potwierdzi wszystko, co powiem, gdyby zapragnęła mnie sprawdzić. Wciąż nie wiedziałam, czy to przypadek, czy ingerencja losu i bogów, że akurat teraz, po latach milczenia, zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że naprawdę zależy mu na spotkaniu – w Norwegii, dokąd się wybierałam po tym, jak Ture zostawił mi notatkę z adresem i wskazówką, że tam właśnie dostanę swoje odpowiedzi. Potrzebowałam przykrywki i telefon Larsa spadł mi z nieba. Ustaliliśmy spójną wersję, więc nawet gdyby zadzwoniła do niego, by mnie skontrolować, powiedziałby, co trzeba.
– Miał trochę problemów z ochroną. Chce, żebym mu pomogła zwerbować nowych ludzi, wzmocnić system alarmowy, protokoły bezpieczeństwa w domu i w firmie. Nic poważnego, ale ma problem z zaufaniem, a ja zrobiłam na nim dobre wrażenie. – Wzruszyłam ramionami. – Nie chce tego załatwiać oficjalnie, przez Zakon, bo musiałby uderzać do norweskiego oddziału, a nikogo tam nie zna.
Kupiła moją historię. I przez ułamek sekundy widziałam, że ucieszyła się, że zniknę z okolicy. Chętnie dowiedziałabym się dlaczego, ale pytać ją o motywy to jak rozwiązywać równania różniczkowe w przedszkolu.
– Nudna robota jak na ciebie – stwierdziła.
– Myślę, by powoli brać takich więcej. Ile można strzelać do ludzi? To nie tak, że planuję tu awansować i stać się graczem przykuwającym dość uwagi, by ktoś zaczął szperać. Może za jakiś czas pójdę na swoje. Nie robię się młodsza.
Nie skomentowała. Dla niej Zakon był wszystkim.
Nacisnęła guzik na interkomie. Po kilku sekundach drzwi się uchyliły i do gabinetu weszła Marianna, niosąc tacę z dzbanuszkiem z białej porcelany, dwiema filiżankami, mlecznikiem i słoiczkiem miodu. Postawiła ją przede mną i wyprostowała się, czekając na rozkazy Ireny. Ledwie widoczne drgnięcie głowy dało jej sygnał do wyjścia.
Irena bez słowa skinęła, bym zajęła się herbatą. Westchnęłam w duchu, ale wstałam i nalałam do filiżanek mocnego jak smoła czaju, zostawiając miejsce na mleko, które rozjaśniło płyn do karmelowego odcienia. Sięgnęłam po miód i dodałam odrobinę do mojej filiżanki. Z łyżeczką w dłoni zapytałam Irenę, ile słodzi. Nie byłyśmy na tyle blisko, bym wiedziała takie rzeczy.
– Bez słodyczy. – Skrzywiła się i poklepała po płaskim brzuchu.
Nigdy nie ważyła powyżej pięćdziesięciu kilogramów, ale odkąd pamiętam, pilnowała dyscypliny niczym primabalerina. Dołożyłam jeszcze łyżeczkę miodu do swojej filiżanki i zamieszałam. Jeśli coś może osłodzić mi chwile z moją matką, to poproszę.
– Kiedy wyjeżdżasz? – zapytała.
– Jak tylko ogarniemy dokumenty dla Robina.
– Zabierasz go ze sobą? – Wydawała się szczerze zaskoczona.
Upiłam duży łyk, a ciepło i słodycz spłynęły mi po ściankach gardła, pozostawiając po sobie lekkie drapanie. Odchrząknęłam.
– Czy nie po to ma się partnera? – zapytałam.
– Nie zauważyłam, byś dotychczasowych traktowała inaczej niż chłopców do bicia. – Posłała mi kwaśny uśmiech.
– Z Johannem dogadywałam się znakomicie. Nie moja wina, że zginął. Trzeba było nie wysyłać nas do walki z aniołami i diabłami.
Przypomniałam jej o moim wieloletnim partnerze, zmiennokształtnym. To jego śmierć, w trakcie zlecenia, którego nigdy nie powinnam brać, zapoczątkowała moje problemy na łonie Zakonu i naciski, bym przyjęła kolejnego partnera. Jeśli chodzi o okoliczności śmierci wilka, wszyscy wiedzieli tyle, ile musiałam im powiedzieć, ale nie to, że zabiła go moja przyjaciółka, a ja pozwoliłam jej ujść z życiem. W oficjalnym raporcie zwaliłam winę na anioły. Z nimi Zakon nie chciał wszczynać awantury, nie domagał się więc wyjaśnień.
– Partacze, których przysyłałaś mi w miejsce Johanna, dostali tylko to, na co zasłużyli – dodałam. – A właśnie, czy to twoje niańki błąkają się za mną po Warsie i Sawie?
– Dlaczego miałabym wysyłać za tobą niańki? – Pytaniem na pytanie, klasyka.
– Nie wiem, ale wolę się upewnić, że to nie ty będziesz płakać za tymi, których zepsułam.
– Jeśli dali się uszkodzić, nie byli zbyt dobrzy, prawda? – Wypiła herbatę do dna i odstawiła filiżankę na tacę.
– Nie byli najlepsi – stwierdziłam, odstawiając swoją, do połowy pełną.
Coś było nie tak. Nie wiedziałam co, ale czułam, że powinnam stąd wyjść, natychmiast.
– Czy to wszystko? Mam coś do załatwienia.
– Odbieraj telefony, kiedy do ciebie dzwonię – przypomniała surowo.
Miałam ochotę odpowiedzieć: „Tak, mamo”. Zakryłam usta dłonią, bo prawie wymsknął mi się cichutki śmiech. Wstałam i pokręciłam głową. W gardle wciąż czułam delikatne drapanie. Zerknęłam na filiżankę. Nie zrobiłaby tego…
– Do widzenia, Matko Przełożona – powiedziałam i ruszyłam w stronę drzwi.
Wolniej, niż chciałam. Mijając biurko Marianny, wymacałam w kieszeni komórkę. Wybrałam trójkę z szybkiego wybierania.
– Parking za Zakonem – powiedziałam i schowałam telefon. W tym stanie spacer przez cały gmach byłby samobójstwem. Irena nie była jedynym rekinem, który wyczułby krew w wodzie.
Na korytarzu, przed gabinetem Matki Przełożonej, Jurij swobodnie opierał się o ścianę. Uśmiechnął się na mój widok. Może i miał puste ręce, zaplecione na piersi, ale ponad ramieniem wystawała mu lufa snajperskiego karabinku, a przy pasie miał kaburę z komandoskim nożem długości mojego przedramienia. Czy byłam zaskoczona? Nie. Przecież wiedziałam, że w Zakonie nie ma miejsca na sentymenty. Owszem, pracowaliśmy razem kilka razy i chyba nawet łączyły nas całkiem przyjazne relacje, ale robota to robota. Jeśli coś mnie zaskoczyło, to że Irena wzięła człowieka z zewnątrz, bo Jurij oficjalnie pożegnał się z pracą w Zakonie już kilka lat temu. Wkrótce po tym, jak zmarł Johann. On też został wplątany przez Zakon w aferę z pierzastymi i z trudem przeżył. Złożył wymówienie. Gdyby tego nie zrobił, pewnie zaproponowałabym mu partnerstwo, bo nie wzdrygałam się z obrzydzenia na myśl, że miałabym z nim pracować. Cóż, był dobry, ale miał dość rozkazów.
Przełknęłam ślinę. Czułam, że zaczynają mi drętwieć palce, język mrowił ciepłem. Zwykle w starciu z Jurijem stawiałabym na siebie, ale teraz okoliczności były mocno nietypowe. Nie wiedziałam, ile mi zostało ani czy mój metabolizm pomoże, czy przeciwnie, skróci czas, zanim to, co Matka mi podała, zacznie działać. Powinnam wsadzić sobie palec w gardło, ale nie tu. Nie mogłam okazać słabości. Próbowałam wyminąć Jurija, ale złapał mnie za ramię. Szarpnęłam i moja ręka sama powędrowała w stronę kabury.
– Co jest, kurwa? – warknął cicho.
I zobaczyłam w jego spojrzeniu urazę. A więc nie przyszedł tu, by mnie zabić.
– Wychodzimy – powiedziałam i nawet w moich uszach brzmiało to niewyraźne. Nie musiałam powtarzać. Dodał dwa do dwóch sprawniej, niż ja mogłabym w tym stanie.
Biegliśmy korytarzem, a potem szeroką klatką schodową i znów korytarzem, w stronę tylnego wyjścia. Prawie spadłam ze schodów, ziemia uciekła mi spod stóp. Jurij mocniej zacisnął palce na moim ramieniu i przywrócił do pionu.
Ludzie oglądali się za nami, ale nikt się nie wtrącał. Jeszcze.
Adrenalina huczała mi w uszach, a pod skórą budził się berserk. Przez ostatni tydzień był spokojny i nie sprawiał kłopotów. Nowy wszczep chyba dawał radę, bo nawet raz nie wylądowałam w komorze deprywacyjnej. Jakby uspokoił się po przywołaniu go przeze mnie z własnej woli. Zmieniłam się, by uratować siebie i Robina z rąk porywaczy. Pozwoliłam berserkowi przybyć z odsieczą, a gdy ponownie potrzebowałam złapać za ster i wrócić do ludzkiej formy, wycofał się. Teraz znów był w pogotowiu, jakby wyczuwał, że mamy problemy.
Przeklęłam. Może lepiej zwymiotować na posadzkę Zakonu, niż stracić kontrolę nad przemianą? To byłby prezent, którym Matka z pewnością by nie pogardziła. Skończyłabym w klatce w badawczym skrzydle twierdzy, nakłuwaliby mnie i kroili, aż wiedzieliby dokładnie, kim jestem i co potrafię. A potem wysłaliby mnie na robotę, i zaraz na kolejną. Wybieraliby takie, których nie przeżyłby człowiek. No ale przecież nie jestem człowiekiem. Irena byłaby szczęśliwa – wreszcie spełniłabym jej oczekiwania. Przyłożyłabym cegiełkę do jej kariery, zaczęła spłacać dług, jaki u niej zaciągnęłam. Tytuł Matki Przełożonej polskiego oddziału Zakonu nie zaspokajał jej ambicji.
Jurij pchnął drzwi. Wiatr uderzył mnie w twarz, chłodząc rozpaloną skórę. Gorączka. Nic dobrego.
Usłyszałam pisk opon i kątem oka dostrzegłam mojego ciężkiego, opancerzonego dżipa z Robinem za kółkiem. Robinem, którego nie dało się określić kierowcą stulecia nawet wtedy, kiedy samochód nie był obciążony meblami. Pobiegłam w tamtym kierunku. A przynajmniej próbowałam. Nogi nie całkiem mnie słuchały. Powietrze wokół zamieniało się w smołę.
Pierwsza kula przeleciała kawałek ode mnie. Nie usłyszałam wystrzału – pewnie używali tłumików – ale powietrze przy moim ramieniu poruszyło się gwałtownie. Mieliśmy towarzystwo. Jurij zaklął. Przykucnął i pociągnął mnie w dół. Samochód jakiegoś pechowca robił za tymczasową osłonę. Kule rykoszetowały o maskę. Jurij nie zamierzał czekać, aż tamtym skończy się amunicja.
W ułamku sekundy miał w dłoniach snajperkę. Rozległo się suche kliknięcie zamka i wystrzał, tym razem głośny. Zadzwoniło mi w uszach. Wyciągnęłam Inkwizycję i oddałam w stronę napastników kilka cholernie niecelnych strzałów. Nie poczuli się zagrożeni nawet na tyle, by schować się za samochodem. Moja celność poszła się jebać, razem z szybkością i koordynacją ruchową.
Jurija zła czarownica nie poczęstowała herbatką, więc nie miał takich problemów i jeden z napastników padł błyskawicznie, a jego brzuch eksplodował w kontakcie z mocno grzybkującym pociskiem.
Robin był już na miejscu. Nachylił się i otworzył drzwi, bym mogła wsiąść.
– Jurij, uciekaj! – wrzasnęłam, bo wiedziałam, że nie zmieścimy się w samochodzie obydwoje. Nie z cholernymi paczkami z Ikei zajmującymi cały tył.
Skinął szybko i nie przerywając ostrzału, schował się za moim Brzydalem. Drugi zamachowiec osunął się na asfalt. Jurij oderwał się od naszej maski i sprintem ruszył do swojego wozu, opancerzonego monstra zaparkowanego kilkanaście metrów dalej.
Gdy wsiadałam do samochodu, po plecach rozlało mi się gorąco. Skuliłam się na fotelu i wyjrzałam ostrożnie zza osłony, jaką dawały mi drzwi i belka nośna nadwozia. W oknie na pierwszym piętrze twierdzy zobaczyłam snajpera. Rozpoznałam jednego z Cieni.
Zatrzasnęłam drzwi, a Robin ruszył z piskiem opon.
– Jak źle? – wrzasnął.
Ogień przegryzał się przez moją skórę, by dołączyć do płomieni buchających mi w żołądku. Ledwie mogłam się ruszać. Resztkę przytomności zużyłam na wsadzenie sobie palca w gardło i wymuszenie torsji. Prędzej przeżyję postrzał niż herbatkę u Królowej Kier.
Odpływałam, jak spod wody słysząc krzyki Robina i piski opon na asfalcie, wciąż mokrym po porannym deszczu.
– Nie pomogę ci z meblami – wyszeptałam. Najgłupsze ostatnie słowa w historii.
Odpowiedział mi barwną wiązanką przekleństw, które zdecydowanie nie nadawały się na ostatnie namaszczenie.
Jego głos jeszcze przez chwilę wypełniał ciemność. Poczułam smród wymiocin. A potem nie było już nic.