Читать книгу Trup na plaży i inne sekrety rodzinne - Aneta Jadowska - Страница 5
Rozdział 1
ОглавлениеKiedy o świcie wybierałam się na plażę, spodziewałam się wielu rzeczy. Wschodu słońca, okazji, by zrobić kilka fotek na Instagram, nieskażonego upałem powietrza i wyludnionej plaży, wciąż niewinnej przed przybyciem pierwszych tego dnia turystów. To był mój mały rytuał. Możecie to nazwać entuzjazmem neofity i poniekąd będziecie mieli rację.
Nie byłam w Ustce całkiem nowa. Spędziłam tu pierwsze trzynaście lat swojego życia i były to dobre lata. Przez kolejne dziesięć mieszkałam w Łodzi. To sympatyczne miasto, przywykłam do niego, nawet trochę w nie wrosłam, ale strasznie brakuje tam morza. Każde miasto w Polsce skorzystałoby na dostępie do Bałtyku, nie wszystkie mają aż tyle szczęścia co na przykład Ustka. Przez tę dekadę byłam jak marynarz uwięziony na stałym lądzie. Niby zawsze mogłam wrócić, ale nie miałam pojęcia, czy byłabym tu mile widziana. A potem dowiedziałam się, że owszem. Więc wróciłam. Na chwilę, kilka miesięcy, zanim odkryję, co chcę zrobić ze swoim życiem. Może to złudzenie, ale naprawdę wydaje mi się, że nad morzem myśli się lepiej.
Więc póki mam morze pod ręką, przychodzę tu codziennie, zwykle o piątej, i mam je tylko dla siebie. W Łodzi nazywali to bezsennością. Tu – wezwaniem Neptuna. Zdecydowanie wolę tę terminologię. Nie wiąże się z koniecznością łykania tabletek, po których wprawdzie człowiek dosypia do siódmej, ale potrzebuje kolejnej pigułki, by się na dobre obudzić.
Zresztą kto by spał, kiedy wschód słońca jest taki cudowny, powietrze pachnie nocną burzą, a plaża jest dziewicza i czeka na ślady twoich stóp!
Idąc tutaj, mogłam się też spodziewać, że morze natchnie mnie do biegania. Nikłe szanse, jeśli mam być szczera, bo jak żyję, to nagłe natchnienie jeszcze mnie nie dopadło. Ale nie mówię hop, bo może to właśnie dziś. Byłoby to ze wszech miar rozsądne, skoro nieopatrznie zgodziłam się przebiec z babcią półmaraton. Tak wyszło. Byłam zaspana. Przed pierwszą kawą. Głupio mi się teraz wykręcać, skoro babcia, lat siedemdziesiąt, zamierza biec. To miał być jej pierwszy raz i nie czuła się przerażona. Traktowała to jako miłe, pozytywne wyzwanie, coś do skreślenia z listy „rzeczy, które chciałabym zrobić”. Nie biegała regularnie, ale była w dobrej formie. Pewnie lepszej niż ja. I do tego też wstydziłam się przyznać. Babcia optymistycznie powiedziała:
– Nie martw się, jeśli po przebiegnięciu ćwierćmaratonu będziemy chciały przerwać, nikt nas nie zmusza do biegnięcia dalej.
Ćwierćmaraton wcale nie brzmiał dużo lepiej. Ale biegów na sto metrów nie organizowano. Tak więc wisiała nade mną świadomość, że za niecały miesiąc miałabym przebiec dystans dwudziestu jeden kilometrów i dziewięćdziesięciu siedmiu i pół metra. Spędzało mi to sen z powiek, więc na moje poranne spacery na plażę zakładałam legginsy i sportowe buty. Gdyby mnie nagle natchnęło na bieganie, byłabym przygotowana. Zabierałam też plecak, a w nim aparat, notes, kawę w kubku termicznym i przekąskę przedśniadaniową. Gdybym rzeczywiście kiedyś zapragnęła się przebiec, nie wiem, co bym z tym wszystkim zrobiła. Czyli chyba nie spodziewałam się nagłego przełomu w swoim nastawieniu do długich dystansów.
Z pewnością nie spodziewałam się natomiast, że zadzwonię do mojego wuja i powiem:
– Musisz przyjechać, zanim morze zabierze zwłoki.
Przez chwilę jedyną odpowiedzią była cisza. Potem głębokie westchnienie, kiedy do wuja dotarło, co właściwie usłyszał. A wreszcie jego prawie przytomny głos:
– Dzwonisz do mnie jako do swojego najbliższego krewnego w nadziei, że pomogę ci się pozbyć problemu?
Cały wuj. Przez ostatnie dziesięć lat widział mnie ledwie trzy razy, ale nie zmieniało to nic w jego podejściu. Byłam jego bratanicą. I stał po mojej stronie. Zawsze.
– Dzwonię do ciebie jako do najbliższego mi policjanta. Znalazłam trupa na plaży i pomyślałam, że pewnie byście go chcieli zatrzymać.
– Niczego nie dotykaj, zaraz tam będę! – rzucił pośpiesznie. Potem usłyszałam stuknięcie, echo przekleństwa i połączenie zostało przerwane.
Patrzyłam z rezygnacją na komórkę. Wiedziałam, że wuj potrzebował chwili, by się obudzić i zorientować, że nie ma pojęcia, gdzie ma się pojawić. Zajęło mu to niecałą minutę.
– A gdzie właściwie jesteście? Ty i trup? – zapytał.
Rozejrzałam się, szukając punktu odniesienia.
– Na plaży wschodniej, na wysokości smażalni ryb Fala. Ja na plaży, on w wodzie. Obija się o pale falochronu, ale raczej nie jest do nich przywiązany.
– Dziesięć minut – zapewnił i znów się rozłączył.
Stawiałam raczej na pół godziny – dochodziło wpół do szóstej, a wujek nie jest rannym ptaszkiem i przed pierwszą kawą ma ruchy leniwca. Mój tata i on byli ulepieni z jednej gliny. W dziesięć minut znajdzie spodnie i skarpetki. Niekoniecznie do pary.
To oznaczało, że ja i trup spędzimy w samotności dłuższą chwilkę. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio spędziłam tyle czasu sam na sam z nagim facetem. Prawie nagim – gdy unoszony falami kołysał się na brzuchu, widziałam czarne slipki.
Był duży. Z tej perspektywy nie umiałam ocenić wzrostu, ale byłam przekonana, że jest dużo większy ode mnie. To zresztą żaden szczególny wyczyn – mam metr pięćdziesiąt pięć (choć w formularzu do dowodu napisałam metr sześćdziesiąt). Poza tym nawet z tej odległości widziałam szerokie barki i długie, umięśnione nogi. Łysina połyskiwała w słońcu, a cienkie czarne włosy unosiły się wokół głowy jak wodorosty.
Piasek był zimny i wciąż lekko wilgotny po nocnym deszczu, a ja nagle poczułam, że muszę usiąść. Kilka metrów w głąb plaży, skierowane plecami do morza i przodem do promenady, stały kosze plażowe dla turystów. Podeszłam i pomacałam poduszkę w biało-czerwone paski. Deszcz nie zdołał wsiąknąć w ceratową tkaninę. Chciałam przenieść jeden na sam brzeg, ale okazał się zbyt ciężki, więc zdołałam go tylko obrócić przodem do fal i przeciągnąć kilka metrów po piasku, by móc obserwować trupa. Chciałam mieć go na oku, na wypadek gdyby nagle wstał i odszedł – czy też, co bardziej prawdopodobne, porwała go wyższa fala. Jakiś cichutki głosik w mojej głowie podpowiadał mi, że jeśli wuj Marek stawi się o tej barbarzyńskiej porze na plaży, zapewne ze wsparciem policyjnym, a trupa nie będzie w zasięgu wzroku, moja reputacja zostanie zrujnowana na wieki.
Zanim rozsiadłam się w koszu, upewniłam się, że nie zniszczę żadnych dowodów, jeśli takowe tu były. Nie potknęłam się o nic znaczącego – broń, wizytówkę mordercy, kopertę z listem pożegnalnym czy podpisane przyznanie się do winy. Nic mniej oczywistego też nie wpadło mi w oko. Jeśli gość przyszedł tu popływać, na przykład wczoraj wieczorem, gdzieś powinien zostawić ubrania i ręcznik, ale na jasnej piaszczystej połaci niczego takiego nie widziałam. Może wyżej, na jednej z ławeczek na promenadzie przy którymś z wejść na plażę… Korciło mnie, by pójść sprawdzić, ale nie zamierzałam spuszczać faceta z oka.
Poranek był chłodny, więc podciągnęłam nogi i usiadłam w przepastnym koszu po turecku, owinęłam się ciaśniej wielką bluzą z Myszką Miki, którą nosiłam jako trzynastolatka, a którą babcia przechowywała dla mnie przez te wszystkie lata. Nie byłam zaskoczona, że pasuje. Jeśli ktoś z zapartym tchem czekał, że nagle zacznę rosnąć i nabierać ciała, musiał, biedak, już dawno wyzionąć ducha z niedotlenienia.
Ciało kiwało się na wodzie jak spuchnięty spławik… a ja zrobiłam się głodna. Być może brzmi to jak popisowy pokaz braku wrażliwości, ale szybko przetłumaczyłam sobie, że nie ma w tym nic nienaturalnego – w obliczu śmierci życie dla równowagi musi być głośne i ekspansywne. Do mnie przemówiło burczeniem żołądka. Memento mori w czysto praktycznym wydaniu – jedz, póki możesz. Temu przy falochronie żołądek przyda się już tylko podczas sekcji.
Rozważałam to całe dwie minuty, zanim wyciągnęłam z plecaka torebkę z ciastkami owsianymi i kubek z kawą.
Dopiero gdy zjadłam, mój mózg zaczął pracować na wyższych obrotach. Wyciągnęłam aparat i zrobiłam kilka zdjęć – pełen plan i zbliżenia – bo nagle przyszło mi do głowy, że może go rozpoznam. Przyjechałam do Ustki dopiero parę tygodni temu, a do tego ledwie co dziesiąty człowiek przebywający w okolicy nie był turystą, więc szanse na rozpoznanie go wydawały się niewielkie. Tyle że akurat od dwóch dni nie mogłam się doliczyć jednego z gości pensjonatu.
Niestety, facet leżał twarzą do dołu. Patrzyłam w skupieniu na ekran lustrzanki, starając się nie myśleć o sinobladym kolorze skóry denata. Ani o tym, że czarne pasma włosów wokół głowy wyglądają jak skrzyżowanie wodorostów i macek. Jak Meduza z wężowymi splotami. Wzdrygnęłam się, bo nagle zrobiło mi się chłodniej. Schowałam aparat z powrotem do plecaka.
Jeśli to był mój zaginiony turysta, który wynajął pokój na pięć nocy, by po dwóch zniknąć, zostawiając za sobą wszystkie rzeczy i walizkę, wszystko wskazywało na to, że ledwie dwa tygodnie po przyjeździe do Ustki wpakowałam się w rasową intrygę kryminalną.
I pomyśleć, że pierwszy niepokój wzbudziła niezjedzona krówka ustecka. Być może to najlepsza reklama lokalnej manufaktury słodyczy: tylko martwi potrafią się im oprzeć.
*
Wszystko zaczęło się pod koniec maja. Stawałam na głowie, by zdać egzamin licencjacki w terminie zerowym, jeszcze w maju, całkiem jakbym nie mogła się doczekać tego, co mnie czeka. Tylko pojęcia nie miałam, co by to miało być.
W informatorze uniwersyteckim zapewniano nas, że dzięki edukacji będziemy zdobywać szczyty. Byłam pewna, że kiedy dziekan wplatał tę złotą myśl w gorącą przemowę podczas uroczystości inauguracyjnej, nie przewidział takiej sytuacji jak ta. „Absolwentka studiów humanistycznych na plaży usteckiej, sam na sam z nieboszczykiem – to możesz być ty, jeśli wybierzesz naszą uczelnię i przyszłościowe kierunki!” Chociażby pedagogikę ze specjalnością animacja kultury. Zresztą czego innego się spodziewałam?
Oficjalnie nie organizowano żadnej gali wręczania dyplomów, jednak samorząd studencki postanowił iść z duchem czasu i Legalnej blondynki i przekonał władze wydziału, że to doda uczelni powagi i chwały, podniesie morale i w ogóle przełoży się na przyszłoroczną rekrutację na studia magisterskie uzupełniające. Ponieważ niedobory ochotników zagrażały pensum pracowników naukowych, problem potraktowano poważnie. I oddano nam na „pilotażowe celebracje” główną aulę.
Jeśli gala miała dać mi poczucie satysfakcji z wykonanej pracy i wzbudzić niekontrolowany pociąg do studiów uzupełniających, powinnam złożyć reklamację. Pamiętam tylko tłum, duchotę i dręczące wątpliwości: co dalej zrobisz ze swoim życiem, Garstka? Bardziej od nich irytowała mnie tylko elegancka prążkowana garsonka, którą ciocia Tamara sprezentowała mi na tę okazję. Miałam nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiała jej zakładać. Właściwie sporo mówiło to o moich perspektywach na rynku pracy.
Nie miałam pojęcia, co mogłabym robić dalej. Chciałam zmiany i odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie znałam. Ciocia Tamara nazywała to jaskółczym niepokojem.
Siedziałam w dusznej auli – nikt nie uznał za stosowne włączenia klimatyzacji – i snułam fantazję o Hagridzie, który z zadyszką staje na moim progu i mówi:
– Garstko! Od lat cię szukamy! Hogwart cię potrzebuje!
– Hagridzie – odpowiadałam swojej fantazji – mam prawie dwadzieścia trzy lata.
– Nie szkodzi, dziewczyno! Na naukę i odkrycie swojego przeznaczenia nigdy nie jest za późno.
– Daj mi minutę na spakowanie plecaka. Czy dostanę sowę? – To naprawdę jedyne pytanie, które zadałabym przed wyruszeniem do akademii magii.
Na scenę wywoływano kolejnych absolwentów (kopiowanie amerykańskich filmów było motywem przewodnim scenariusza tej imprezy), a ja zastanawiałam się, jak na moje perspektywy randkowe wpłynęłyby umiejętności transmutacji. Wyglądałam na nieletnią, co jednych odstręczało, a z tymi, których pociągało, zwykle nie chciałam mieć nic wspólnego. Jako Garstka byłam na liście bliżej początku niż Wierzba, ale irytująco dalej niż Abramek. Kiedy wyczytali moje nazwisko, czułam się zmęczona, zniecierpliwiona i potwornie głodna.
Przeciskałam się wąskim przejściem między czekającymi na swoją kolej nieszczęśnikami, przy akompaniamencie burczenia w żołądku. Wchodząc po schodkach w wysokich obcasach, potknęłam się na odłażącej krawędzi wykładziny. Poleciałam do przodu i w porę zdążyłam się podeprzeć dłońmi. Odruchowo spojrzałam na salę, by się upewnić, że nie ma tam cioci Tamary. Pękłoby jej serce – nauczyła mnie chodzić na szpilkach, gdy miałam siedemnaście lat. Stresowałabym się bardziej, wiedząc, że wygłupiam się i przed nią. Ale widać nie każdy w rodzinie dostał informację, bo zamiast cioci Tamary zobaczyłam inną znajomą twarz. Twarz, której nie widziałam od kilku lat i której nie spodziewałam się zobaczyć.
Babcia siedziała w pierwszym rzędzie, z bukiecikiem kremowych róż i jednorazowym aparatem Kodaka, prawie płacząc ze wzruszenia. Myślałam, że mam omamy. Nie spodziewałam się, że przyjedzie taki kawał, z Ustki do Łodzi, na wręczenie dyplomu licencjackiego. Biła brawo, jakbym właśnie dostała dyplom z prawa na Harwardzie.
Po wszystkim, gdy już się przywitałyśmy, zapytała, czy nie mam ochoty na lody i małą pogawędkę. Nigdy nie odmawiam lodów. A przede wszystkim byłam naprawdę ciekawa, co Maria Garstka, moja babcia, ma mi do powiedzenia.
Nie widziałam jej prawie pięć lat. Odkąd wyjechałam do Łodzi, po śmierci taty, kilka razy zapraszała mnie na wakacje, ale zawsze coś jej wypadało, zwykle w ostatniej chwili, więc moje plany szlag trafiał. Zdarzało się też, że po dwóch dniach przyjeżdżała po mnie ciocia Tamara, siostra mamy, z którą mieszkałam w Łodzi. W drodze powrotnej nigdy nie rozmawiałyśmy o tym, dlaczego właściwie tak się działo. Jako dziecko czułam, że kryje się za tym jakaś smutna historia, bo gdy wsiadałyśmy do samochodu, babcia płakała. Kiedy pytałam ciocię o Ustkę, wpadała w przygnębienie i zmieniała temat. Jedna z tych rodzinnych tajemnic, o których nie wypada mówić.
Nie poznałam tej tajemnicy do dziś, bo babcia nie przyjechała mi się tłumaczyć. Zapytała, czy mam plany na wakacje.
– Nie bardzo. Pewnie wrócę do pracy – przyznałam bez entuzjazmu.
Zaraz po maturze zaczęłam pracować na pół etatu jako kelnerka i barmanka w klubie studenckim. Nie był to szczyt moich marzeń, ale też nie ma wielu lepszych ofert dla kogoś w moim wieku i bez doświadczenia. Miałam do tego na tyle elastyczny grafik, by bez problemu łączyć pracę i studia. Renta po tacie nie wystarczała na utrzymanie, a ja nie chciałam być ciężarem dla ciotki. Tamara protestowała, mówiła, że przecież jeśli potrzebuję pieniędzy, wystarczy, że powiem, ale prawda była taka, że nie chciałam, by musiała sobie odmawiać czegokolwiek tylko dlatego, że zaopiekowała się sierotą. Żeby to zrobić, zrezygnowała ze swojej dotychczasowej pracy – była fotografem przyrody, sprzedawała zdjęcia dużym magazynom. Teraz prowadziła małe studio. Robiła zdjęcia legitymacyjne i paszportowe, rodzinne portrety i inną nudę. Od kilku lat była też wziętym fotografem weselnym i ślubnym. Kobieta, która kilka lat wcześniej dostawała międzynarodowe nagrody za zdjęcia z Zimbabwe czy Nowej Zelandii.
Wedle urzędniczki z sądu rodzinnego, skoro babcia nie mogła się mną zająć, druga w kolejce była ciocia Tamara. Stereotyp, wedle którego opiekuńczość i poświęcenie występują wyłącznie u kobiet, wciąż miał się w sądach rodzinnych dobrze. Wujka Marka nie brano nawet pod uwagę, choć się zgłaszał. Byliśmy blisko, miał żonę i córkę w moim wieku. Ale był policjantem, co wedle biegłego psychologa nie zapewniłoby mi poczucia bezpieczeństwa (pal licho, że policjantem był również mój tata). Pechowo ciocia Anna miała wtedy duże kłopoty zdrowotne i fakt, że nie była w stanie się stawić na przesłuchanie w sądzie rodzinnym, sędzia uznał za okoliczność obciążającą. Dopiero kilka lat później dowiedziałam się, że była wówczas w ciąży z komplikacjami, doszło do poronienia i histerektomii. Wtedy, jako trzynastolatka, czułam się zawieszona w próżni i opuszczona, przekonana, że tylko ciocia Tamara mnie chce. I świadoma, jak wiele wyrzeczeń kosztowała ją ta decyzja.
Miałam z tego powodu potworne wyrzuty sumienia.
Także dlatego nie wybierałam się na studia magisterskie. Raz, że musiałabym przed sobą przyznać, że nie bardzo wiem, czego chcę. Kierunek, który wybrałam, był przypadkowy – miałam dość punktów z matury, by nie mieć problemów z rekrutacją na pedagogikę. Musiałam się na nią zdecydować. Desperacko i niezbyt rozsądnie pod względem ofert na rynku pracy. Teraz nie chciałam tego powtarzać, iść w akademicką ławkę na kolejne dwa lata tylko dlatego, że głupio mi było przyznać, że trzy lata wcześniej spanikowałam i wybrałam na chybił trafił. Wiedziałam też, że dopóki nie zakończę edukacji, Tamara nie wróci do fotografii z prawdziwego zdarzenia.
Nie powiedziałam tego wszystkiego babci. Gdy zapytała, czy lubię swoją pracę, wzruszyłam ramionami.
– Nie jest najgorsza. Lubię ludzi. Trochę mniej, gdy są pijani i mają lepkie ręce.
– A gdybym ci powiedziała, że możesz to samo robić w Ustce, w lokalu nieoferującym alkoholu. Nie chciałabyś?
Przez chwilę tylko na nią patrzyłam, niepewna, co odpowiedzieć. Kochałam babcię, naprawdę. I wierzyłam, że ona kocha mnie. Po prostu coś mi tu nie pasowało.
– Wciąż masz tam mieszkanie. Nigdy go nie sprzedałam. Należy do ciebie – powiedziała cicho.
I nagle dotarło do mnie, że jest zdenerwowana. Zaciskała palce na serwetce i unikała mojego spojrzenia, bym nie zauważyła, że oczy jej się szklą. Ta rozmowa kosztowała ją mnóstwo nerwów.
– Ja wiem, że mogłaś myśleć, że cię nie chcę, tam, w Ustce, ale to nie jest prawda… Ja… robiłam, co mogłam – mówiła tak cicho, że ledwie słyszałam jej głos – i bardzo bym się cieszyła, gdybyś chciała spędzić ze mną chociaż te wakacje.
Chciałam się dowiedzieć więcej. Ale gdy patrzyłam na nią – szczupłą, pomarszczoną, siwiutką, w ażurowym sweterku narzuconym na lnianą sukienkę – uświadomiłam sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, odrzucenie propozycji byłoby dla niej ciosem, którego mogłaby nie udźwignąć. A po drugie, nie miałam pojęcia, kim właściwie jest moja babcia. Związane z nią wspomnienia pochodzące z dzieciństwa były dobre, wypełnione miłością i śmiechem, ale – teraz byłam tego absolutnie pewna – tkwiło w niej coś jeszcze. Jakaś warstwa niedopowiedzenia, którą teraz, jako dorosła kobieta, wyraźnie wyczuwałam. I zapragnęłam zrozumieć.
– Opowiedz mi o tej pracy – poprosiłam i ścisnęło mnie w żołądku, gdy zobaczyłam ulgę na jej twarzy.
Wiedziałam już, że się zgodzę.
Poza tym przez te wszystkie lata spędzone w Łodzi ani na chwilę nie zwątpiłam, że w końcu wrócę nad morze. Po dziesięciu latach na lądzie moje sny wciąż wypełniały szum fal i krzyki mew.
Następnego dnia spakowałyśmy się i wsiadłyśmy do autobusu, którego trasa przecinała całą Polskę, od Wisły do Ustki. Drugiego czerwca zaczęłam pracę na pół etatu w uroczej kawiarni (tutejsi klienci wygrywali ze studentami o kilka długości) i, również na pół etatu, jako pokojówka wWielkiej Niedźwiedzicy, niewielkim pensjonacie należącym do babci Marii. Budynek, w którym się mieściła, należał do rodziny od pokoleń – już moja prababka wynajmowała pokoje letnikom. Miałam wrażenie, jakbym zmieniając pościel i odkurzając korytarze, wpisywała się w jakąś tradycję, choć przecież była to zwyczajna i niewymagająca praca.
W autobusie babcia opowiadała mi o Wielkiej Niedźwiedzicy, o remoncie, który zrobiła trzy lata wcześniej, i pożyczce, którą musiała wziąć w tym celu. O tym, jak zmieniła prywatne kwatery w nieźle prosperującą firmę, pensjonat typu bed & breakfast. Już w maju miała komplet rezerwacji do połowy sierpnia. Kiedy o tym mówiła, w jej oczach błyszczały duma i radość.
Dopiero na miejscu dowiedziałam się, że owdowiała prawie rok wcześniej. Dziadek zginął na morzu – to wciąż dość częsta śmierć w przypadku rybaków. Nie miałam wielu wspomnień z nim związanych. Był cichym, chłodnym mężczyzną, który większość czasu spędzał na swoim kutrze. Zrobiło mi się przykro. Nawet nie wiedziałam o pogrzebie.
Babcia Maria płynnie zmieniła temat. Podejrzewałam, że mówienie o śmierci męża po pięćdziesięciu wspólnie przeżytych latach musi być dla niej cholernie trudne.
*
Od pierwszego świtu spędzonego na plaży wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję. I jeden trup tego nie zmieni, obiecałam sobie. Otuliłam się ramionami, bo wiatr się nasilił. Ciało podskakiwało mocniej, obijając się o dziewięciometrowe drewniane pale wkopane w dno.
– Na co ci przyszło, robaczku – usłyszałam znajomy głos.
Jak zawsze, kiedy było mi źle.
– Nie zrobiłam tego specjalnie – odpowiedziałam głośno, choć głos rozbrzmiewał tylko w mojej głowie.
Teoretycznie nie wierzyłam w duchy, anioły opiekuńcze i całą resztę. Po prostu czasami mój mózg mówił do mnie głosem zmarłego taty. Czasami go widziałam – majak, wspomnienie, zaskakująco realne, choć przecież duchy nie istnieją. Tak sobie to tłumaczyłam. Ale czy to naprawdę takie dziwne, że jeśli muszę spędzić kilkadziesiąt minut sam na sam z trupem, przywołuję wspomnienie mojego ojca? W końcu był policjantem, lepiej ode mnie wiedziałby, co robić w takiej sytuacji.
– Powiedziałbym, że powinnaś wezwać policję, robaczku.
– Wezwałam.
– Zadzwoniłaś do wujka.
– Wujek jest policjantem.
– A czemu nie zadzwoniłaś pod 112? Przecież dyżurka jest całodobowa.
– Bo wtedy musiałabym odpowiedzieć na milion pytań – mruknęłam.
– I tak będziesz musiała, pączusiu. Znalazłaś ciało. Wiesz, co mówią o tych, którzy znajdują ciało?
– Że mają pecha i dla równowagi powinni zagrać na loterii?
– To też. Ale przede wszystkim to pierwsi podejrzani.
– Spójrz na mnie. Naprawdę myślisz, że poradziłabym sobie z tym kolesiem?
– Znam twoje możliwości, pączusiu. Widziałem, jak spuściłaś łomot Mateuszowi z piątej B. A wtedy miałaś dziesięć lat.
– Zasłużył. I miałam dziewięć lat.
Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. Nie Mateusza i jego krwawiącego nosa, bo to akurat nie było szczególnie miłe. Ale wiele bym dała, żeby raz jeszcze zobaczyć tatkę, który przyjąwszy bojową pozę, mówiącą: „ktoś skrzywdził moją małą dziewczynkę”, wchodzi do gabinetu dyrektora. Siedziałam skulona, spodziewając się bury. Dyrektor bez końca dowodził mojej winy, choć to Mateusz zaczął – przezywał mnie, a inne dziewczynki regularnie bił. I gdy chciał uderzyć mnie…
– Ostrzegłaś go, kochanie, że jeśli nie da ci spokoju, będziesz musiała użyć siły? – zapytał tata, przerywając przemowę dyrektora.
Przytaknęłam.
– I co zrobił?
– Popchnął mnie, upadłam i zdarłam kolano.
– A wtedy?
– Wtedy mu przywaliłam. Hakiem, jak mi pokazywałeś.
– Jest sporo wyższy od ciebie – zauważył.
– Podskoczyłam.
– Brawo. Chodźmy do domu.
Dyrektor protestował, ale tata spojrzał na niego chłodno i powiedział:
– Moja córka nie musi tu przebywać, kiedy będzie pan karał Mateusza za znęcanie się nad młodszymi. Nie zamierza pan tolerować wyzywania i bicia trzecioklasistek, prawda?
– Ale to chłopiec jest teraz poszkodowany – obruszył się dyrektor.
– I dobrze. Może wyciągnie z tego nauczkę. Jeśli nie, za kilka lat to ze mną może mieć do czynienia, ale wtedy skończy się aresztem, a nie szkolną kozą.
Taki był mój tata. Zawsze w moim rogu. Odkąd zmarła mama, byliśmy jedną drużyną. Dlatego nie dziwiło mnie, że nie zostawił mnie samej na plaży z trupem.
Ale miał rację – były pytania, których nie zdołałam uniknąć. Filmy i seriale kryminalne nie przygotowały mnie na to, co nastąpiło później. I nie wszystko ułożyło się tak, jak bym chciała.