Читать книгу Diabelski młyn - Aneta Jadowska - Страница 3
Rozdział 1
ОглавлениеWiadomość dla ciebie – powiedziała kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałam.
Niewysoka, krzepka, po pięćdziesiątce, w długiej wełnianej sukni i kamizelce podbitej kożuszkiem, stała na moim progu wyraźnie wkurzona. Nie miałam pomysłu, czym mogłabym wkurzyć kapłankę Kasandry – a bez wątpienia nią była, bowiem na szyi nosiła emblemat świątyni: masywny wisior w kształcie oka, z lusterkiem w miejscu źrenicy.
Sięgnęłam do kieszeni po pieniądze. Zwykle nie wierzyłam w przepowiednie, ale niech mnie piorun trzaśnie, jeśli zamierzałam obrazić kasandrytkę. Wróżba zawsze kosztowała, za to klątwy kapłanki rozdawały lekką ręką. Zanim wyjęłam banknot, nieznajoma machnęła ręką, krzywiąc się z niesmakiem.
– Chodź i sama zobacz – powiedziała – wtedy łatwiej ci będzie ocenić, ile to jest warte.
Nie dyskutowałam – głównie z ciekawości, bo cokolwiek sprawiło, że kasandrytka nie wyciągnęła ręki po pieniądze, było warte sprawdzenia. Zabrałam torbę z amunicją, ciepłą kurtkę i batonik. Akurat wróciłam z roboty i planowałam zamówić coś do jedzenia. Ale z kasandrytkami się nie dyskutuje – granica między przepowiednią a klątwą bywa cienka.
Tymczasem kobieta zeszła już z ganku i szła przez trawnik. Wyglądało na to, że planuje iść pieszo. Świątynia leżała prawie dziesięć kilometrów dalej, oficjalnie tuż poza granicą miasta, choć wciąż pod parasolem barier ochronnych.
– Hej, nie wolisz jechać autem? – zawołałam, idąc do Brzydala.
Prawie dwugodzinny spacer z nadąsaną kobietą? Miałam kilka lepszych pomysłów na spędzenie popołudnia. Na przykład pizzę czy dwie. Kubełek lodów. Tak na początek.
Zatrzymała się i przez chwilę toczyła wewnętrzną walkę. Nie sądzę, by jazda samochodem kłóciła się z jej religią. Chyba że problemem było jechanie samochodem ze mną. Może naoglądała się dokumentów o seryjnych mordercach i przysięgła sobie nigdy nie wsiadać z obcymi do auta. A może nie byłam całkiem obca i miała jakiś wgląd w moją przeszłość? Wówczas jej niechęć do pozostawania ze mną w małej przestrzeni byłaby raczej przejawem rozsądku.
– Możemy się też spotkać na miejscu – zawołałam, bo wciąż stała na chodniku, dwadzieścia metrów dalej. – Wrócę teraz do domu i ruszę tam za godzinę i czterdzieści minut, dotrzemy na miejsce o podobnej porze. Co ty na to?
Odwróciła się i z marsem na czole podeszła do samochodu.
– Tylko pamiętaj, umierając, wciąż mogę rzucić na ciebie śmiertelną klątwę – oświadczyła i wdrapała się na miejsce pasażera.
Nie wiedziałam, czy komentowała moje umiejętności jako kierowcy, czy jako Cienia i zabójcy na zlecenie. Kierowcą byłam raczej dobrym. Cieniem więcej niż dobrym. Istotnie miała prawo czuć się zaniepokojona, więc nie odpowiedziałam.
Przez prawie dwadzieścia minut jazdy nie odezwała się ani słowem. Siedziała odwrócona do okna, z ramionami zaplecionymi na piersi.
Włączyłam radio i kiwałam się do świątecznego przeboju. W Warsie temperatura wciąż wynosiła sporo powyżej zera – magia miała tendencję do podgrzewania atmosfery po tej stronie bramy – ale był już grudzień, co oznaczało, że nastrój świąteczny czuło się coraz wyraźniej. Mieszkańcy mojej dzielnicy bardzo przeżywali ten czas. Zimowe przesilenie, Saturnalia i wszystkie inne święta końca roku wymagały przygotowań, dekoracji domów, światełek, budowania stosów na podwórkach i miejskim placu. Większość drzwi zdobiły wieńce z ostrokrzewów, suszonych jarzębin, orzechów i żołędzi, plecionej słomy i jodłowych gałązek. W grudniu można było wziąć Przylepkę za zwykłe przedmieścia. A potem wzrok padał na wiszącą z gałęzi drzewa słomianą kukłę Krampusa i człowiek zaczynał podejrzewać, że okolica nie jest taka do końca zwyczajna.
Kasandrytka manifestowała dezaprobatę i wyższość całkiem nieźle, ale dziś rano widziałam się z matką, więc poprzeczkę miała zawieszoną naprawdę wysoko. Gęsta cisza, w którą się spowiła, bardziej mnie relaksowała, niż frustrowała, więc podśpiewując pod nosem Santa Claus Is Coming To Town, dumałam nad moją listą prezentową.
Ostatnie miesiące były intensywne. Porwanie Zeldy, potem cała historia z Ture, wyprawa do Norwegii i wizyta w Asgardzie nieźle namieszały mi w życiu. Raz, że nie miałam czasu kupować prezentów, a dwa – okazało się, że mam na tej liście o wiele więcej osób, niż sądziłam. I jak właściwie dostarczę prezenty dla babci czy brata w Valhalli? Co roku kupowałam coś Aleksowi, Karmie, Kosmie, Zeldzie i jej córeczce. W tym roku lista właściwie mi się podwoiła – znalazła się na niej babcia, znalazł się Ture, wypadałoby coś wysłać Frigg, Frei i Nornom, bo bez nich ostatnie przygody skończyłyby się fatalnie. Ot, takie małe podziękowanie, trochę więcej niż kartka z życzeniami, trochę mniej niż ofiara z pierworodnego. Zadumałam się, nucąc Baby It’s Cold Outside. No i był jeszcze Robin. Rok temu też go nie było na liście.
– Jesteś nieznośnie radosna jak na mordercę – warknęła kasandrytka.
– Zabójcę – sprostowałam.
– A jaka to różnica? – zapytała z sarkazmem.
– Dopóki nikt mi nie zapłaci za zabicie ciebie, będziesz raczej bezpieczna. Chyba że mnie wkurzysz.
– Jesteś obrzydliwa!
– A jednak wciąż nie naciągam wdów i najuboższych, nie wkręcam nikogo w przepowiednie o nagrodach w niebiesiech za datki na dach świątyni, nie szantażuję klątwą, żeby wyciągnąć z ludzi oszczędności życia – powiedziałam spokojnie, wyłączając radio ułamek sekundy przed tym, jak rozległo się Last Christmas. Karma wciągnęła mnie trzy lata temu w whamageddon i nie chciałam odpaść z gry przed przesileniem.
Akurat dojechałyśmy na miejsce. Wystawiony z przepychem wartym lepszej sprawy gmach świątyni świecił się jak centrum handlowe w Boże Narodzenie, ponieważ całą fasadę wyłożono zwierciadłami, oświetlanymi przez setki strategicznie umieszczonych reflektorów. Na poziomie architektonicznym świątynia Kasandry Objawicielki była mokrym snem producentów wyciskarek do cytrusów. Równie ergonomicznie wyciskała oszczędności z wiernych i niewiernych, którzy bali się klątwy. Chyba nawet Zakon Cieni sypnął groszem.
Wysiadłam z samochodu i właśnie wtedy zrozumiałam, że coś się zmieniło… Owszem, gmaszysko wciąż wyglądało jak wyciskarka do cytryn, a zwierciadła pokrywały każdy centymetr kwadratowy fasady, ale zamiast świecić „anielskim blaskiem przepowiedni” – jak tłumaczyły kapłanki po skargach ze strony sąsiedztwa, które regularnie doświadczało białych nocy z powodu odbitej łuny – były zupełnie neutralne.
– Zgasiłyście reflektory? – zapytałam zaskoczona.
Prychnęła ze złością i wyprzedziła mnie w drodze do wejścia. Właściwie wolałabym zostać na zewnątrz, ale skoro powiedziałam A, mogłam już dośpiewać alfabet do końca. Najwyżej po C dostanę czkawki.
Wnętrze świątyni, zwykle rozświetlone setkami świec, dziś tonęło w mroku.
Moja przewodniczka zniknęła gdzieś w bocznej nawie. Stałam zaraz za progiem, czekając, aż wzrok przyzwyczai mi się do ciemności. Na próżno – ktoś użył zaklęcia zaciemniającego. Czułam obecność innych osób, słyszałam ich oddechy. Jeślibym się wsłuchała, mogłabym policzyć, ile bije tu serc.
Ogarnęła mnie lekka irytacja. Zaklęcie tego typu to tania sztuczka i świadczy co najmniej o braku uprzejmości. Wyciągnęłam z torby latarkę halogenową i odruchowo odpięłam pasek zabezpieczający przy kaburze Inkwizycji. Jeśli ktoś lub coś zamierzało się kryć, musiałam się liczyć z tym, że może nie mieć przyjaznych zamiarów.
„Nie idź dalej”, podpowiadał cichutko rozsądek. „Mam pozwolić, żeby zabawa mnie ominęła?”, odpowiadała ta część umysłu, z którą byłam w bliższych relacjach. Pan B. mentalnie kłapnął zębami.
Omiotłam snopem ostrego białego światła przestrzeń wokół; odbiło się od tafli tysięcy luster ustawionych tak, by igrać z percepcją. Zwykle lustra gwarantują optyczne powiększenie przestrzeni – tu dawały efekt skrajnie klaustrofobiczny.
Wystarczyła też odrobina światła, bym z pewną konsternacją zobaczyła, że na każdej tafli w zasięgu wzroku pulsuje słowo, sześć czarnych liter, jakże wymownych.
N-I-K-I-T-A
Ups.
Dobiegły mnie szelest i kroki. Po chwili rozbłysło światło. Blask każdej z setek żarówek wielkiego kryształowego żyrandola sprawiał, że moje imię pulsowało rytmicznie na każdym jednym zwierciadle.
– Możesz się z tego wytłumaczyć? – usłyszałam.
Odnalazłam wzrokiem kapłankę odbitą setki razy w zwierciadłach. Wyglądała jak starsza siostra tej, która mnie tu przyprowadziła, ale może to przez identyczną wełnianą sukienkę i tak samo zaplecione czarne włosy. Wisior na jej piersi był większy i tak błyszczący złotem, że gdzieś tam z zazdrości płakał zdetronizowany raper, do niedawna król blingu.
Podeszłam bliżej, bo od patrzenia na jej odbicia w zwierciadłach ustawionych pod różnymi kątami zaczynała mnie boleć głowa.
– To jest ta przepowiednia, dla której mnie tu ściągnęłyście? N-I-K-I-T-A? Może cię to zaskoczy, ale wiem, jak mam na imię. Przeważnie – dodałam, bo przecież to nawet nie było moje imię, ale jeden z wielu pseudonimów.
– To nie przepowiednia – warknęła – tylko „sygnał przychodzącego połączenia”, że tak powiem. To tak, jakby non stop dzwonił do ciebie telefon i nie mógł go odebrać nikt poza tobą. Uniemożliwia nam to pracę i modlitwę w świątyni. Od dwóch dni nikt z naszych wiernych nie dostał nawet pół przepowiedni!
– Wow, okolicznych emerytów w ten weekend będzie stać na kawałek kurczaka na obiad – powiedziałam z przekąsem.
– Czy wiesz, kto za tym stoi? – ciągnęła takim tonem, jakby poddawała mnie przesłuchaniu.
– Pojęcia nie mam – przyznałam, choć przychodziło mi do głowy parę osób.
Niedawno odkryłam, że mam w swoim narożniku kilka bogiń. I że po drugiej stronie ringu czeka co najmniej drugie tyle bóstw. Każdy z Asgardczyków – tak myślę – mógł odwinąć taki numer. Na pewno Frigg czy Norny.
– Więc zrób z tym coś! – zawołała. – Niech to cholerstwo przestanie migać! Nie chcę widzieć już nigdy żadnej z tych liter!
– Bez dwóch samogłosek wiele sobie nie poczytasz – mruknęłam.
Nie powinnam jej drażnić, ale cała ta sytuacja zaczynała mnie bawić.
Podeszłam do kryształowego, posrebrzanego zwierciadła na ołtarzu. Wyglądało na najważniejsze. Idealne, by odebrać nadchodzące połączenie.
Na szkoleniu w Trójprzymierzu Juliana uczyła nas sztuki komunikacji i wróżb przy użyciu zwierciadeł, tafli wody, generalnie każdego przedmiotu mogącego wygenerować odbicie, choćby to była dobrze wyszorowana patelnia. Zwykle używało się runy widzenia, linii papilarnych czy kropli krwi. Dotknęłam tafli palcem wskazującym. Nic. Wyjęłam karambit z pochewki przy kaburze i nakłułam nim opuszkę. Na gładką powierzchnię spłynęła odrobina krwi. Wciąż nic. Westchnęłam z irytacją. Czasami potrzebne było rymowane zaklęcie jak z bajki. I to musiał być akurat ten przypadek. Byłam kiepska w rymowankach.
– Lustereczko, powiedz ładnie, z kim rozmawiać mi przypadnie?
Napis przestał pulsować i po sekundzie znikł. Tafla zafalowała jak powierzchnia wody, w którą plusnął kamyk. Spodziewałam się, że zaraz zobaczę jednego z Asgardczyków.
Tymczasem twarz, która się pojawiła, była ludzka. Czarne włosy, cylinder, nastroszony kołnierz z kruczych piór… Cygański Książę w całej swojej gotyckiej chwale wyszczerzył się w promiennym uśmiechu i uchylił cylindra na powitanie.
– Łapałaś mnie? – zapytał lekko.
Ha. Łapałam. Cztery dni temu, w czasie pełni próbowałam się z nim skontaktować. Wybrałam się z Robinem nad sadzawkę w parku, bo w nocy, gdy odbijał się w niej księżyc, miałam większe szanse na to, że uda mi się z nim połączyć. Magia zwierciadeł uchodziła za trudną, a ja nie byłam oblatana z jej regułami. Medytacja, przyzywanie eteru i cała reszta przychodziły mi z trudem, więc potrzebowałam rozmaitych wspomagaczy. Mimo to nie udało mi się przyzwać Cygańskiego Księcia. Uznałam, że nici z wyprawy na Rubieże, przynajmniej na jakiś czas. Robin był zawiedziony, ale rozumiał, że gdybyśmy sami wybrali się na Bezdroża czy Rubieże, nie zdołalibyśmy stamtąd wrócić, a już na pewno nie trafilibyśmy do Archiwum, gdzie podobno znajdowała się jego prawdziwa i kompletna teczka osobowa. Tylko dzięki niej mogliśmy odkryć, kim jest i co naprawdę działo się z nim przed ostatnim półroczem. Potrzebowaliśmy przewodnika, a ja znałam tylko jedną osobę, która mogła pełnić tę funkcję. I która właśnie postanowiła się skontaktować poprzez wszystkie zwierciadła w świątyni Kasandry.
Wściekłość kasandrytek nagle nabrała sensu. Między nimi a Ludźmi Drogi – czy też Niespokojnymi, jak sami siebie nazywali –
zawsze było mnóstwo złej krwi. Kapłanki Kasandry uważały się za wróżbitki natchnione mocą bogini, zaś Niespokojnych miały za szarlatanów, oszustów i kłamców. W drugą stronę funkcjonowało to podobnie. Niespokojni posiadają wspólnych przodków z tymi, których w realnym świecie nazywa się Romami czy Cyganami, ale żyją tylko po tej stronie bramy, ich magia jest związana z Bezdrożami i Rubieżami. Wróżą, układają tarota, czytają z dłoni i fusów, nazywają się widzącymi. I owszem, pobierają opłatę, ale taką, która starcza im na skromne życie, a nie na budowę ogromnych świątyń. Można powiedzieć, że oni i kasandrytki byli dla siebie konkurencją.
A Cygański Książę właśnie zagrał kasandrytkom na nosie, przejmując swoją magią ich zwierciadła, ich świątynię. Nic dziwnego, że były takie wkurwione. Brak klątwy zawdzięczałam zapewne tylko obawie przed zemstą Cygańskiego Księcia. Jeśli potrafił magicznie zhakować świątynię, do czego jeszcze był zdolny? Na ich miejscu zastanawiałabym się nad tym przez kolejny miesiąc podczas licznych bezsennych nocy.
– Muszę się dostać w pewne miejsce Bezdrożami. Potrzebuję przewodnika.
– Kiedy? – zapytał.
– Jak najszybciej.
– Daleko?
– Tak.
– Przyłóż ręce płasko do zwierciadła – powiedział. – Nie chcę, by podsłuchiwały. – Gdy wypełniłam polecenie, dodał: – Teraz pomyśl o miejscu, do którego chcesz dotrzeć.
Pomyślałam o Archiwum. Kiedyś stanowiło alternatywne odbicie miasta, które przestało istnieć wiele stuleci temu. Dziś nie było już bramy w realnym świecie, którą dałoby się tam dostać. Jedyny znany mi sposób to wędrówka przez Bezdroża.
– Mogę się udać do każdego miasta i przejść przez bramę, by dotrzeć do ciebie jak najszybciej – zaznaczyłam.
– Nie ma takiej potrzeby. Nie jesteśmy daleko. Spotkajmy się za dwa dni w Gaju Wotywnym, w którym byliśmy razem. Trafisz? – zapytał ze złośliwym uśmieszkiem.
– Trafię – zapewniłam, choć poczułam skurcz żołądka.
– Do zobaczenia. Przygotuj się na długą wyprawę. Dobry wóz z przyczepą i dobry kierowca wskazani – dodał. – A, i powiedz tym naciągaczkom, że jeśli wezmą od ciebie choć złotówkę, dopilnuję, by przez kolejny tydzień miały transmisję na żywo z mojego kibla. Z dźwiękiem.
Zwierciadło rozbłysło bielą, a po chwili w jego zupełnie zwyczajnej tafli widziałam tylko swoje odbicie. Z rozszerzonymi źrenicami i nieco bledsza, niżbym chciała, wyglądałam, jakbym właśnie zobaczyła ducha minionych świąt.
Trochę tak było. Nie widziałam Cygańskiego Księcia – którego nazywałam CK – prawie dziesięć lat.
Pierwszy raz spotkaliśmy się w najgorszym momencie mojego życia – tuż po porwaniu i torturach, które zgotował mi ojciec, Ernst Szalony. Tuż po pierwszym przełomie, kiedy zmieniłam się w berserka, krwiożerczą bestię pozbawioną kontroli i stanowiącą genetyczny spadek po tatusiu. Uciekłam ze szkolenia w Trójprzymierzu, nie bacząc na to, że niewiele mi zostało do dyplomu. Uciekałam tak długo, aż zostawiłam za sobą miasto i cywilizację. I znalazłam się na Bezdrożach, zagubiona i bezradna. Błąkałam się po Lesie Zwidów, labiryncie koszmarów, głodna, wyczerpana i bez szans na ratunek. Od samobójstwa powstrzymywało mnie tylko to, że nie byłam pewna, czy zabiję nas oboje, mnie i berserka, którego wtedy jeszcze nie nazywałam Panem B., ale bestią. Bo co, jeśli zabiłabym tylko człowieczą część mnie, a bestia wróciłaby po moich przyjaciół w szkole? Po dziewczynę, którą kochałam?
Wtedy znalazł mnie CK i zabrał do swojego Czarnego Taboru. Wyprowadził z Lasu Zwidów jak Mojżesz Izraelitów. Trafiliśmy do Gaju Wotywnego – najpiękniejszego miejsca, jakie mogłam sobie wtedy wyobrazić. Nie byłam pewna, czy jednak nie umarłam. Tylko jakim cudem, myślałam, i ja, i bestia trafiliśmy do nieba?
Teraz miałam tam wrócić. Szkoda tylko, że jedyna znana mi droga wiodła właśnie przez Las Zwidów. I że musiałam ją pokonać bez pomocy CK.
Wyszłam ze świątyni. Potrzebowałam świeżego powietrza. Poirytowane kasandrytki sapiące za moimi plecami nagle przestały być istotnym zmartwieniem. Miałam nowe.
I sporo do zrobienia w bardzo krótkim czasie.