Читать книгу Dynia i jemioła - Aneta Jadowska - Страница 4

Оглавление

Byłam przygotowana. Po południu sprawdziłam kręgi ochronne, zasieki, pułapki, wnyki. Mój dom zwykle był twierdzą, ale o tej porze roku wzmacniałam wszystkie zabezpieczenia. Testowałam też nowe pomysły.

W oczach innych mieszkańców byłam potworem, straszakiem na dzieci, Cieniem z paskudną reputacją, który z jakiegoś powodu kupił sobie dom przy ich ulicy, dotąd takiej miłej i spokojnej… Tak jakby ulice w Warsie były miłe i spokojne. Nie pasowałam do wiedźm, wielodzietnych rodzin, małych piekarni, kwiaciarni, sklepików z rzemiosłem, eliksirami płodności i syropem na kaszel.

Mieli jednak pecha – jednopiętrowy dom przy Kasztanowej po prostu mi się spodobał i nie zamierzałam z niego zrezygnować dla ich psychicznego komfortu. Nie w tym życiu.

Zwykle mieszkańcy trzymali dystans. Wystarczyło, że kilka razy pojawiłam się pokrwawiona, obwieszona bronią, z truchłem przywiązanym do samochodu. Rzecz w tym, że aby dostać nagrodę za niektóre stworzenia, musiałam zawieźć zwłoki do utylizacji, by nie ożyły. (Zasadę wprowadzono po tym, jak jakiś Cień co tydzień otrzymywał gratyfikację za ghula, którego różne części ciała przedstawiał jako kolejne dowody pomyślnych łowów). Martwego ghula musisz spalić, inaczej może mu odrosnąć prawie wszystko.

Nabrano do mnie szacunku po pierwszej solidnej czkawce – skoku magii, który nieprzygotowanych zamieniał w potwory. Jeśli twój krąg ochronny nie przetrwał albo czkawka złapała cię z zaskoczenia, było po tobie, przyjacielu. W ułamku chwili stawałeś się łaknącym krwi potworem. Czasami czymś znanym, jak wilkołak czy wąpierz, a czasami po prostu stworzeniem z koszmarów. Jedyna cecha wspólna polegała na tym, że po przemianie czułeś nieodpartą potrzebę zamienienia bliskich w takie same monstra albo żądzę ich zagryzienia. Zmiany były nieodwracalne.

Po pierwszej większej czkawce w sąsiedztwie wyszłam z domu uzbrojona po zęby. Byłam akurat wkurzona na matkę (znowu), więc potrzebowałam spuścić nieco adrenaliny i szukałam zwady. Od świtu do południa uporałam się ze wszystkim, co po skoku magii wypełzło na ulicę. Stosy ciał zostawiłam służbom miejskim obok kontenerów na śmieci, ale wcześniej zgromadziłam portfele i dokumenty zabitych potworów. No i wysłałam ich krewnym mieszkającym po sąsiedzku rachunki za usługi. Brzmi bezwzględnie, ale dałam im rabat. Całe dwadzieścia procent sąsiedzkiego upustu. Wszyscy oni wiedzieli, że uratowałam im życie, a to byli w stanie uszanować, nawet jeśli nie kosiłam trawnika do przepisowych trzydziestu milimetrów wysokości. Pieprzyć równy trawnik, lubiłam, jak długie źdźbła trawy muskały stopy, jeśli miałam ochotę przejść się po niej na bosaka. Nie, żebym często znajdowała na to czas, ale była to kolejna potencjalnie miła rzecz, z której nie planowałam rezygnować dla czyjegoś dobrego samopoczucia.

Ta zasada ostrożnego dystansu i szacunku przestawała obowiązywać na dwa dni w roku. Wtedy cała moja reputacja i zabezpieczenia działały na wszystkich jak miód na niedźwiedzie. A mój dom stawał się pokusą nie do odparcia.

Szturm zaczynał się, gdy tylko zaszło słońce. Tak było i tym razem.

Na monitorach systemu ochrony próbowałam policzyć napastników. Dwudziestu, może dwudziestu dwóch. Niektórzy byli ruchliwi jak pchły, więc cholernie trudno było ustalić, ilu dokładnie ich jest.

Wyjadając łyżeczką lody z litrowego pojemnika, obserwowałam ekrany. Liczyłam przebłyski energii, gdy któryś ze szturmujących został porażony przez najdalszy krąg ochronny. Poczułam szarpnięcie, gdy któremuś udało się sforsować tę barierę. Skubaniec musiał mieć bardzo grubą skórę i twardą czaszkę, bo zanim padł zemdlony, zrobił jeszcze jeden krok. Kolejny przeszedł przez zaporę w tym samym, osłabionym przez poprzednika miejscu. Tylko po to, by wpaść w głęboki na dwa metry wilczy dół. Następny próbował szczęścia w tym samym punkcie kręgu.

Dwie jasne plamy, powiewające luźnymi bandażami, wspięły się na drzewo stojące na granicy mojej posesji. Naiwniaki sądziły, że przegapiłam tak oczywistą lukę. Przesuwały się powoli i ostrożnie wzdłuż najgrubszej gałęzi, licząc, że jej koniec będzie po drugiej stronie kręgu ochronnego. Zsunęły się, zakołysały, uwieszone dłońmi na chropowatym konarze, po czym opadły wprost w pułapkę. Miotały się pół metra nad ziemią, nie będąc w stanie wyzwolić się od pola energetycznego. Zaśmiałam się zimno i zrobiłam zbliżenie kamerą, by zatrzymać kilka klatek. Zrobię odbitki i wyślę matkom tych bęcwałów, bo wyglądali wyjątkowo głupio.

Zdekoncentrowałam się i prawie umknęło mi trzech cwaniaczków, którzy właśnie szturmowali drugi krąg. Wstałam zza monitora, sięgnęłam po Zębuszkę i podeszłam do okna. Otworzyłam je, wsparłam lufę na kracie po zewnętrznej stronie, po czym oddałam trzy strzały. Bez ostrzegawczych. Przecież doskonale wiedzieli, co robią. Usłyszałam krzyk bólu i wściekłości, dzikie prychanie przeobrażonego kota. Uśmiechnęłam się, widząc, że się wycofują. Kolejny wrzask przeszył wczesnowieczorną ciszę, gdy skurczybyk, który próbował się przedostać pod kręgiem, odkrył, że jest on nie tylko wkopany naprawdę głęboko, ale i ma w sobie srebro. Wilki nie przepadają za srebrem. Ojej, jakże mi przykro. Strzeliłam do wypełzającego z podkopu typka, mierząc w wypięty zadek. Uciekał na czterech łapach.

Zadzwonił telefon. Oddałam jeszcze dwa strzały, zanim poszłam do kuchni odebrać.

– Nikito – usłyszałam chłodny głos, który z trudem rozpoznałam. – Czy ty właśnie strzelasz do moich dzieci?

Sąsiadka.

– A to twoje dzieci próbują się włamać do mojego domu? – spytałam.

– Nikito. Jest Halloween. Cukierek albo psikus nie zakłada użycia broni palnej.

– Wybrałam psikus. Cukierki zjem sama.

– Ale to one mają robić psikusy. Wiesz, owinąć ci motocykl papierem toaletowym, wymalować klamki pastą do zębów, napisać na chodniku złośliwy wierszyk…

– No widzisz, a zamiast tego wykopały dwumetrowy dół w moim trawniku, lazły po moim drzewie, uszkodziły część osłon…

– Postawiłaś dynię na ganku.

– I co z tego? – Nie rozumiałam.

– To znaczy, że zapraszasz dzieci na cukierki.

– Bzdura. To znaczy, że lubię dynie. I Halloween. Ale nie, że lubię dzieci albo że chcę się z nimi dzielić cukierkami.

– Nie strzelaj do moich dzieci, bo pożałujesz.

Westchnęłam. Była wiedźmą powietrza, żoną zmiennokształtnego. Była też w ciąży. Spełniała trzy podstawowe wskazania niepoczytalności i niestabilności. Dałabym jej radę, ale za chwilę miałabym na głowie cały jej klan i nici ze spokojnego wieczoru.

– To gumowa amunicja. Z zaklęciem swędzącym. Nie zrobi im poważnej krzywdy. Ale będą się drapać, jakby mieli pchły.

– To wcale nie jest śmieszne – powiedziała, ale usłyszałam nutki rozbawienia w jej głosie.

– Właściwie to jest.

– Stuknięta suka – dobiegło mnie ze słuchawki, zanim ta uderzyła o widełki.

Wróciłam do okna, ciekawa, co zrobi moja sąsiadka. Wyszła na ganek przysadzistego domku i zawołała swoją hałastrę.

– Jeśli jeszcze nie załapaliście, że nie jesteście tam mile widziani, uwierzcie mi na słowo. Albo idziecie dalej, albo wracacie do domu! – wrzasnęła.

Markotne i pokonane dzieciaki porzuciły plan podbicia mojej fortecy i szurając nogami, oddalały się, by podręczyć kolejnych sąsiadów. Niektóre drapały się jak szalone. Mali pchlarze.


Większość była zmiennokształtna, część kotowata, jak rysie z domu obok, ale co roku przyprowadzały licznych kolegów, zmiennokształtnych, magów, wiedźmy. Niech was nie zwiedzie ich młody wiek. Tacy są groźniejsi, napędzani hormonami, niestabilni, i gdy takiego zabijesz, wszyscy nagle wytykają cię palcami.

Sprawdziłam na monitorach okolice domu. Cisza, spokój, bez intruzów. Bardzo dobrze.

Nadszedł czas na tę przyjemniejszą część wieczoru.

Stosik DVD czekał na maraton. Dwie miski czekoladek, batoników i ciastek, wiaderko popcornu, litrowe opakowanie lodów, waniliowo-czekoladowo-truskawkowych – moja dekadencka kolacja. Przebrałam się w miękką piżamę i ciepłe skarpetki, owinęłam się kocem i byłam gotowa nagrodzić się za wygraną w corocznym starciu halloweenowym.

W połowie odcinka Sherlocka usłyszałam podejrzany szelest. Wcisnęłam na pilocie pauzę i nasłuchiwałam. Bez wątpienia nie przesłyszałam się. Ktoś naciskał właśnie klamkę tylnych drzwi. Odrzuciłam koc naprawdę wkurzona. Coś się przedarło przez wszystkie moje osłony! I przerwało mi oglądanie Sherlocka!

Nabuzowana wściekłością ruszyłam przez pokój.

Stał w korytarzu. Miał nie więcej niż metr wysokości. Ledwie go było widać spod dużej, doszczętnie zakrwawionej wojskowej kurtki. Mojej kurtki. O bogowie kudłaci.

Wychylił nos spod kołnierza i powiedział głosem trochę wystraszonego, ale wciąż bardzo z siebie zadowolonego dzieciaka:

– Cukierek albo psikus.

Próbowałam schować glocka za gumkę od piżamy, ale nie była w stanie utrzymać takiego ciężaru. Ze zbolałym westchnieniem przeszłam kilka metrów i odłożyłam go na kuchennym stole.

Mały ryś człapał za mną. Jego stopy tonęły w za dużych o kilka numerów trampkach, sztywnych od krwi i mocno zniszczonych. Wiedziałam bez oglądania ich z bliska, że to moje trampki. Wyrzuciłam je może trzy miesiące temu, wiedząc, że nie zdołam ich doprać. Krew, która wsiąkła w tkaninę, częściowo pochodziła od wilkołaka, którego upolowałam po czkawce, ale całkiem spora ilość należała do mnie. Zanim go dopadłam, rozharatał mi łydkę, i gdy dotarłam do domu, krew chlupała mi w bucie.

Wojskową kurtkę wyrzuciłam jakieś sześć tygodni temu. Krew na rękawie i plecach była moja: pamiątka po ciężkiej wyprawie do Sawy. Cieszyłam się, że wyszłam stamtąd żywa i że jestem potworem w wystarczającym stopniu, by się wykurować z obrażeń, które zadało mi coś zębatego, pazurzastego i przeklętego. Spędziłam kilkanaście godzin w leczniczej kąpieli, zanim wygoiły się wszystkie rany, więc krwi na tkaninie było naprawdę sporo.

Podeszłam do dzieciaka i zdjęłam z niego kurtkę. Pod spodem miał kostium Spider-Mana, niebiesko-czerwony kombinezon z lycry, trochę za luźny na jego drobne ciało. Złapałam go pod pachami i wyciągnęłam z trampek. Nawet w grubych wełnianych skarpetkach jego stopy miały rozmiar góra 24, więc gdy uniosłam małego, moje buty o numerze 39, mimo że były zasznurowane, zostały na podłodze.

Postawiłam chłopca na ziemi, a kurtkę i trampki wepchnęłam do worka na śmieci. Będę musiała zabezpieczyć kontener na odpadki. Skubaniec znalazł lukę w moim systemie ochrony.

– Sam na to wpadłeś? – zapytałam.

Energicznie pokiwał głową.

– Gdybym im powiedział, zabraliby mi pomysł i rzeczy… a to ja chciałem wygrać wyścig do cukierków.

– Skąd wiedziałeś, że mam cukierki?

– Widziałem, jak wnosiłaś zakupy. Zawsze masz bardzo dużo cukierków. I nie masz dzieci, które je zjadają.

– Sama zjadam moje słodycze.

– Suuuper! – powiedział z podziwem w głosie.

Dorosłość na długo będzie mu się kojarzyć z tym, że nie trzeba się dzielić słodyczami. Miał czterech starszych braci, pewnie niełatwo było obronić cokolwiek słodkiego przed ich wiecznie głodnymi pyszczkami. Nie znałam tego z doświadczenia, ale umiałam sobie wyobrazić, jak to jest.

Wróciłam na kanapę, wiedząc, że przyjdzie za mną.

– Jak wpadłeś na to rozwiązanie? – zapytałam.

– Mama mówiła, że masz bardzo silne osłony. I że jestem za słaby, żeby je przerwać. No to pomyślałem, że muszę je przechytrzyć. Tak, żeby uznały, że to ty, nie ja. Jestem bardzo mały, a moja sygnatura jest lekka, więc mogłem się ukryć pod twoją. Tylko musiałem mieć coś, co ją nosi.

– I pilnowałeś śmietnika?

– Rozglądałem się. Kiedy wracałaś bardzo pokrwawiona, czekałem, aż wyrzucisz śmieci. Ale zwykle to wcale nie była twoja krew. Dopiero trampki i kurtka…

– Ile ty właściwie masz lat?

– Prawie sześć.

Popatrzyłam na niego uważnie. Nie wyglądał. Rysie w ludzkiej formie zwykle są drobne, ale nie aż tak. Rozwijają się bardzo szybko, szybciej niż ludzkie dzieci. Są bardziej samodzielne, silniejsze i inteligentniejsze. Gdyby w dzieciństwie zostały sierotami, dałyby sobie radę, w ludzkiej czy zwierzęcej formie. Ale ten gagatek nie miał sześciu lat.

Pękł pod moim spojrzeniem.

– Cztery. I pół.

No ładnie. Moje luksusowe, skomplikowane, czasochłonne i napakowane magią osłony pokonał czterolatek. Niech to szlag. Przesunęłam w jego stronę miskę z czekoladkami. Zasłużył sobie. Łakomstwo walczyło z ostrożnością całą minutę. Pełną garść szeleszczących sreberkami czekoladek wepchnął do kieszeni w kombinezonie. Jest bardzo konkretny powód, dla którego strój Spider-Mana zwykle nie ma kieszeni. Z trudem powstrzymałam uśmiech. Nie mogłam skurczybyka przesadnie ośmielać.

– Mogę jeszcze? – zapytał cicho.

– Tylko się nie porzygaj, nie będę po tobie sprzątać. Nie wiem, czy koty nie reagują na czekoladę tak jak psy.

– Rysie mogą jeść czekoladę. I lody też – dodał.

Wstałam z kanapy i poszłam do kuchni po dodatkową łyżeczkę. Akurat w samą porę, by odebrać telefon, który nagle się rozdzwonił.

– Czy on żyje? – zapytała sąsiadka.

– Kto?

– Mój syn! – krzyknęła. – Nie ma go w pokoju. Nie poszedł z braćmi. Zrobiłaś mu coś?

– Możesz go opisać? – droczyłam się.

– Cztery lata. Kombinezon Spider-Mana. Rude włosy. Huncwot.

– A tak. Jest tu.

– Przyjdę po niego… Jeśli krwawi, na boginię, opatrz go, dzieci mają bardzo mało krwi…

Podroczyłabym się z nią jeszcze, ale była półprzytomna z przerażenia. I… poczułam ucisk w gardle. To musi być miłe mieć matkę, która tak się o ciebie martwi, że jest gotowa iść po ciebie w środku nocy do domu płatnego zabójcy. Poza tym była w zaawansowanej ciąży. Pod wpływem stresu mogła zacząć rodzić na moim ganku, a to zupełnie pokrzyżowałoby mi plan spędzenia spokojnego i relaksującego wieczoru.

– Uspokój się – powiedziałam. – Dzieciak przeżywa przygodę życia. Jedyne, co mu grozi, to niestrawność po całej tej czekoladzie, którą w siebie wpakował w czasie naszej rozmowy.

Odetchnęła głośno i zaczęła szlochać.

– Mówisz prawdę? Nic mu nie jest? – wyjąkała.

– Mały, jak masz na imię? – krzyknęłam głośno.

– Michał! – zawołał z pokoju.

– Słyszałaś? Michał ma się świetnie – zapewniłam. – Odstawię go za godzinę, jak skończymy oglądać Sherlocka.

– Czy to nie jest zbyt brutalny serial dla niego?

Prychnęłam.

– Pomyśl, u kogo go ogląda. Chyba da sobie radę z BBC, nie sądzisz?

– Fakt – powiedziała i usłyszałam, że się uśmiecha.

Odłożyłam słuchawkę i z łyżeczką do lodów wróciłam do pokoju.

Przewinęłam piętnaście minut filmu, które zdołałam obejrzeć, zanim ryś wdarł się do mojej twierdzy. Oglądaliśmy spokojnie, w ciszy. Co jakiś czas mały pytał o coś, czego nie rozumiał. Żyjąc w Warsie, nie wiedział, co to jest metro ani że mogą być tak wysokie wieżowce, że potrzebna jest winda. W naszym mieście nie było zbyt wiele budynków wyższych niż cztery piętra.

Kiedy odcinek się skończył, dochodziła dziesiąta. Ryś pochrapywał od kilku minut, nie dotrwał do rozwiązania sprawy.

Założyłam buty i kurtkę. Wzięłam dzieciaka na ręce. Owinął ramiona wokół mojej szyi jak boa dusiciel. Ważył tyle co nic.

Wyszłam tylnymi drzwiami na podwórko. Nie chciałam, by widział mnie ktoś z ulicy. Mała furtka łącząca posesje moją i sąsiadów, zwykle zamknięta kłódką wiszącą po ich stronie, teraz była uchylona. Kłódka leżała w trawie. Przeszłam przez trawnik i po schodkach weszłam na werandę.

Nim zdążyłam zapukać, drzwi się otwarły. Brzuch, brzuch, brzuch, a za nim ona. Blada, z rozszerzonymi niepokojem źrenicami.

– Śpi – szepnęłam.

Zaśmiała się i szybko zasłoniła usta dłonią.

– Daj, wezmę go – powiedziała i wyciągnęła ręce.

– I zaczniesz mi tu rodzić? Nie, dziękuję, wciąż mam dwa odcinki do obejrzenia dziś wieczorem. Zawołaj męża albo pokaż mi drogę do sypialni małego.

Zawahała się, ale przytrzymała drzwi, pozwalając mi wejść.

– W lewo – powiedziała cicho, wskazując drzwi z namalowaną na nich żółtą koparką.

Popchnęłam je stopą. W bladym świetle lampki nocnej odnalazłam łóżeczko z kolorową pościelą. Położyłam Michała. Dobrą minutę zajęło mi wyplątanie się z jego ciasnego uchwytu na szyi. Nie obudził się nawet na chwilę.

Wyszłam na korytarz, a potem na werandę. Wiedźma szła za mną, przytrzymując miękki szlafrok na wielkim brzuchu.

– Nie mów nikomu o tym, co się dziś zdarzyło – powiedziałam spokojnie. – Mam swoją reputację i nie chcę zabić was wszystkich tylko po to, by ją utrzymać.

– Słowa nie pisnę. Jak widać, w noc taką jak dziś dzieci przebierają się za potwory, a potwory znajdują w sobie okruch dziecka.

– Może – przyznałam. – Niewiele o tym wiem.

Słowa „dziecko” i „dzieci” brzmiały w jej ustach jak coś, co można utożsamić z bezpieczeństwem i szczęściem. W żaden sposób nie kojarzyło mi się to z moim dzieciństwem.

– Pilnuj go na przyszłość. Jest zbyt sprytny, by to mu wyszło na dobre.

Przytaknęła.

Kiedy schodziłam po schodkach, czułam na plecach jej spojrzenie.

– Cieniu – zawołała, gdy byłam w połowie długości trawnika.

Przystanęłam i odwróciłam się do niej.

– Przygotuj okiennice. Idzie duża czkawka. Jutro wieczorem, najpóźniej pojutrze rano. Dziewiątka, może więcej – dodała.

Była wiedźmą powietrza, a one czuły takie rzeczy. Przepowiadały pogodę za duże pieniądze.

– Dzięki. Zabezpieczę dom.

Wróciłam do siebie. Na kanapę, pod kocyk, do Sherlocka i resztki lodów. Magia powstrzymywała je przed rozpuszczeniem, ale nie przed zjedzeniem. Rysie mają niezły spust, gagatek wyjadł wszystkie czekoladowe i większość truskawkowych. Na szczęście waniliowe zostawił, bo inaczej mielibyśmy kosę na długo.

Ciszę nocy przerwały podekscytowane okrzyki przebierańców, którzy wracali do domu z łupami. Przez chwilę obawiałam się, czy dzisiejsza sytuacja nie odbije się na mojej opinii, ale potem machnęłam ręką.

Jeśli Halloween było świętem potworów, równie dobrze mogłam uznać, że to moje święto. Kto mi zabroni świętować po swojemu? Włączyłam kolejny odcinek Sherlocka i wsypałam do ust pół paczki drażetek czekoladowych. Cukrowe skorupki trzaskały głośno pod naporem zębów. Potwory też czasem potrzebują dnia wolnego.


Dynia i jemioła

Подняться наверх