Читать книгу Góra Tajget - Anna Dziewit-Meller - Страница 6
ОглавлениеSebastian
Sebastian Kowolik z trudem otwiera oczy. Widzi przed sobą rząd pustych butelek, przewrócone szklanki, pety wciśnięte w kanapki z szynką, wrzucone do kieliszków do połowy wypełnionych jeszcze winem. Widzi tlący się dym, który wydobywa się z wazonu stojącego na stole. Ledwo kojarzy fakty – coś przypływa, coś odpływa, obrazy przenikają się i kręcą jak fryga dookoła jego głowy. Zatrzymałby chętnie tę karuzelę i wysiadł, ale najwyraźniej to teraz niemożliwe. Wymioty podchodzą niebezpiecznie blisko gardła. Czuje, że to będzie przegrana walka, więc nachyla się nad wazonem, z którego wciąż coś się kopci i chlusta rzygowinami. Ociera kantem dłoni usta i wydaje mu się, że chyba czuje się odrobinę lepiej. Opiera się z ulgą o krzesło i zaczyna robić bilans wieczoru.
Oto więc został ojcem.
– Nie urodzi pani tego kolosa naturalnie, mówię pani, że to się i tak skończy cięciem – mówi im lekarz, patrząc na czarno-białe kształty majaczące im na ekranie w ostatnim przed porodem USG. – Najpierw będzie się pani męczyć godzinami, po to żebyśmy i tak panią pocięli. Po co ryzykować.
No tak, przecież nie będą ryzykować. Doktor każe Karolinie się wytrzeć, ubrać i usiąść, a potem roztacza przed nimi widma dzieci uduszonych pępowiną owiniętą wokół szyi, niedotlenionych w kanale rodnym, z porażeniem mózgowym, leżących miesiącami w inkubatorach. Sebastian trzyma żonę za rękę pod stołem. Kobieta ma lodowatą dłoń.
– Aha. – Kiwa głową, patrząc na ruchy warg doktora – No tak. Faktycznie.
We wskazanym dniu jadą do szpitala na cięcie. Kiedy siedzą w Izbie przyjęć, wśród stękających z bólu rodzących, czekających na znieczulenie, czują się obydwoje nieswojo. Jakby przybyli tam, na te fotele w pleksi, z innej planety. Jakby czekali na operację wyrostka. Jakby ich poród był niżej w hierarchii ważności wszystkich planowanych tego dnia porodów świata. Karolina chwyta go za ramię
– Sebek, kurcze, myślisz, że my dobrze robimy z tą cesarką?
– No przecież lekarz mówił. – Sebastian mocno w to wierzy. Komu ufać jeśli nie służbie zdrowia?
Lekarz dyżurujący tego dnia na porodówce wyjmuje kilka godzin potem z brzucha Karoliny ledwie trzykilogramowe dziecko. Sebastian, który asystuje przy cięciu, obserwując wszystko z miejsca wyznaczonego dla ojców za szybą w kącie sali operacyjnej, jest zdumiony.
– Trzy kilo? To jest kolos?
Dają mu ją potrzymać, kiedy chirurg zszywa brzuch żony. Jest oszołomiony jak po mocnym uderzeniu w głowę. Trzęsą mu się ręce. Pielęgniarka śmieje się, widząc jego nieporadność.
– Pierónie, chopy, pod ziemia sie nie boicie jechać i fedrować, a dziecka nie poradzicie na rynce wziónć. Sebastian protestuje.
– Ja pod ziemię nie jeżdżę.
Pielęgniarka tylko wzrusza ramionami i zostawia go sam na sam z krzyczącym dzieckiem. Delikatnie odkłada ją do plastikowej kuwetki na kółkach, w której mu ją przywieziono. Dziewczynka przestaje krzyczeć i zapada w sen.
Poziom alkoholu we krwi Sebastiana, który właśnie dochodzi do siebie po integracji towarzyskiej z kolegami, z okazji narodzin pierworodnej, zaczyna powoli opadać. Sebastian wpada nagle w przygnębienie. Zamyka oczy i z oczami zamkniętymi widzi siebie, jak wczoraj w tłumie kolegów podnosi do ust kolejny kieliszek wódki, by opić zdrowie córki, i wtedy dookoła jego nóg zaczyna wić się mgła tak gęsta, że nie może poruszyć palcem w bucie, mgła trzyma go w uścisku żelaznym, opływa go jak roztopiona stal, trzyma w dybach, odbiera mu dech z piersi. Koledzy przepijają do siebie, a on doświadcza ataku paniki, jakiego nie znał nigdy dotąd. Przed oczami ma zaciśnięte piąstki swojej córki i drży jak olchy na wietrze.
Na to wspomnienie przez dobrych parę minut Sebastian siedzi z głową schowaną w dłoniach. Znów nie wie, co się z nim dzieje, czuje się słaby i mikry. Wydaje mu się teraz, że wyrosła przed nim niebosiężna góra, na którą będzie musiał toczyć wielki głaz, a przecież nie ma sił. Ten lęk pojawia się znikąd i siada mu na piersiach, jak wyliniały lew, który swoim cielskiem przygniata wyrywającą się ofiarę. Sebastian nigdy nie bał się tak bardzo. Ale może to tylko wpływ alkoholu, który płynie wartko przez tętnice.
Bo czuje się wciąż bardzo pijany. Stara tradycja, która każe ojcu na cześć narodzin dziecka nachlać się do nieprzytomności. Ten paradoks – ona leży w szpitalu ze zszytym czarną nicią brzuchem, z moczem spływającym rurką cewnika do worka, z kroplówkami pełnymi soli fizjologicznej do nawadniania wbitymi w źle założone wenflony, niemogąca się podnieść o własnych siłach, tradycyjnie porzucona przez niesłyszące niczego położne ukryte dobrze w swojej kanciapie na końcu korytarza, i on leżący w domu na łóżku, wśród gruzów znakomitej imprezy, jaka za nim. Współczucie – ty cierpisz i ja cierpię.
Sebastian wychodzi na balkon, żeby trochę ochłonąć, mijając po drodze rzucone na podłogę serwetki i puszki po piwie. Wciąż mroźne powietrze marcowe przesycone jest zapachem palonego miału, śmieci, opon – wszystkiego, czego okoliczni mieszkańcy używają przez całą zimę do palenia w piecach. Przez okolicę snuje się szaro-czarny smog, przenikający z każdym głębszym oddechem do płuc, a stamtąd do krwi. Wdycha przez dłuższą chwilę tę trującą mieszankę metali ciężkich i tlenku węgla, patrząc na słońce, które zza toksycznej mgły świeci bladym światłem. Wyjmuje z kieszeni bluzy paczkę papierosów. Wyjmuje jednego i wkłada do ust.
Wychodzi z klatki i rusza zacienioną stroną ulicy w stronę szpitala położniczego. Ceglany mur kamienic tu i ówdzie jest odnowiony. Wiele budynków jednak niszczeje. Odpadają z nich fragmenty secesyjnych dekoracji, zabytkowe ozdobne balkony zamieniają się w graciarnie, na których trzyma się niemieszczące się w domach sprzęty, szyby okien pokryte są czarnym nalotem, zza którego trudno rozpoznać barwy zasłon i firanek. W bramach stoją równie podniszczeni ludzie, trudniący się zbieraniem złomu, których Sebastian wyprzedza nieraz samochodem, kiedy ciągną wózki wyładowane starymi pralkami, rurami i Bóg wie czym. Są jak trójkonne zaprzęgi. Jeden zawsze ciągnie, dwóch trzyma po bokach, żeby się im po drodze nie pogubiło to wyszukane na hasiokach bogactwo. Zazwyczaj są chudzi i żylaści, w nieokreślonym wieku, z połamanymi w bójkach nosami, z przepitymi oczami, z historią wielu pokoleń syndromu alkoholowego wypisaną na brzydkich twarzach. W oknach wiszą oparte o poduszki ich żony, z włosami spalonymi na biało lub czarno tanią farbą, pomarańczowe od samoopalaczy albo blade z głodu, w zależności od faz księżyca i podaży złomu na mieście. Na placach gdzieś w głębi bawią się ich dzieci, te zawsze najmniejsze w klasie, w podartych ubraniach, z niebieską kartą w niebieskiej linii, co je pod koniec podstawówki pchali już wszyscy na siłę, byle ich przepchać do gimnazjum i pozbyć się kłopotu a i nieraz wszy. Skaczą z dachów chlewików na podwórkach, grzebią patykami w czarnej jak smoła ziemi, huśtają się na tych trzepakach, których jeszcze nikt nie ukradł na złomowisko. Ich ojcowie kradną prąd, podłączając się do przewodów na klatkach schodowych, co czasem kończy się wielkim pożarem i trupami wywożonymi w czarnych workach, a matki palą w piecach byle czym, co czasem też kończy się podobnie, kiedy tlenek węgla zabija ich wszystkich we śnie. Wtedy tylko w MOPS-ie ktoś stawia podpisy w odpowiednich miejscach w odpowiednich teczkach i uwalnia środki finansowe, które mogą trafić w inne wyciągnięte brudne ręce. Czarne obwódki za paznokciami kiedyś świadczyły o tym, że się miało pracę, zarabiało pod ziemią i wydawało się za żółtymi firankami. Teraz czarne obwódki świadczą o tym, że człowiek gnije za życia, i o niczym więcej.
Sebastian patrzy spode łba na mijanych ludzi o szklistym wzroku. Oni jednak go nie zauważają zamroczeni swoim ulubionym jabcokiem, stoją chwiejąc się lekko w przód i tył, mamrocząc coś do siebie w sobie tylko znanym narzeczu, w języku będącym mieszanką śląskiej gwary i mowy osób nieistniejących. Są jak cienie zaginionych przodków, zjawy z najniższych pokładów kopalni, które ktoś przypadkiem wywiózł razem z ostatnim wagonikiem węgla na powierzchnię. Rozpierzchły się wtedy po okolicy w popłochu jak wypuszczeni ze szpitala wariaci i biegają teraz samopas, przybierając coraz bardziej spotworniałe formy.
Sebastian idzie w stronę szpitala, przez poranną mgłę i dym z kominów, przez miejski park. Jego sylwetka widziana z perspektywy ulicy staje się coraz bardziej zamazana, traci swoje kontury i barwę, aż w końcu Sebastian całkowicie znika w białoszarej poświacie, jak duch, który właśnie przeszedł przez ścianę.
A zatem pytam każdego z was. Czy wyrzekasz się grzechu, aby żyć w wolności dzieci Bożych?
Wyrzekam się.
Czy wyrzekasz się wszystkiego, co prowadzi do zła, aby cię grzech nie opanował?
Wyrzekam się.
Czy wyrzekasz się szatana, który jest głównym sprawcą grzechu?
Wyrzekam się.
Czy wierzysz w Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi?
Wierzę.
Czy wierzysz w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana naszego, narodzonego z Maryi Dziewicy, umęczonego i pogrzebanego, który powstał z martwych i zasiada po prawicy Ojca?
Wierzę.
Czy wierzysz w Ducha Świętego, święty Kościół powszechny, obcowanie Świętych, odpuszczenie grzechów, zmartwychwstanie ciała i życie wieczne?
Wierzę.
Złote szaty księdza szeleszczą, ministranci się uwijają, małe główki w białych czapeczkach zostają odkryte i już raz-raz, zimna woda święcona, krzyżmo święte i światło Ducha Świętego zstępują na poczęte z grzechu istoty, które krzyczą unisono, a ich głos niesie się wokół jak smętna pieśń.
Sebastian Kowolik z rodziną stoi teraz w ciasnej kruchcie kościelnej, bo na zewnątrz leje wiosenny deszcz, majowa burza rozpętała się nad drewnianym kościołem na wzgórzu, pioruny grzmią, jakby sam książę ciemności miotał się po niebie, wygoniony przed chwilą z tych małych duszyczek. Sebastian trzyma na rękach córkę i milczy, choć dookoła pobrzmiewa gwar rozmów. Przechodzi ksiądz, u którego Sebastian był się wyspowiadać. Sebastian spuszcza wzrok. Trudno udawać, że przyjemne jest opowiadanie o sobie obcemu facetowi po drugiej stronie kraty. O tym, co się robi i co się myśli. Kiedy się spowiada, przychodzi mu do głowy myśl, by podzielić się z księdzem lękiem, który urodził się razem z jego dzieckiem.
Ksiądz mówi: „Ochrzcisz ją, synu, i szatan zostawi waszą rodzinę w spokoju, a twoje serce stanie się spokojne”. Ale już w chwili, gdy odchodzi od konfesjonału, Sebastian wie, że to nieprawda. Bo nigdy nie przestanie się o nią bać.
Apteka, którą odziedziczył po ojcu, znajduje się tuż obok szpitalnego kompleksu, w niezbyt ładnym budynku. Z jej okien widać bramę do szpitala, przez którą wyjeżdżają karetki, wchodzą pacjenci, wychodzą lekarze, w kurtkach i płaszczach narzuconych na białe kitle, a pielęgniarki w czepkach palą papierosy za bramą, bo na terenie szpitala obowiązuje ścisły zakaz, i masywne chodaki, które kiedyś szpital dostał w przydziale, toną w kałużach. Od prawie trzydziestu lat Sebastiana zaprząta myśl o tym, czy one mają pod tymi fartuchami bieliznę, czy są nagie. Majtki pewnie mają, ale czy biustonosze? To jego pierwsza konkretna fantazja erotyczna. Kiedy przychodzi do ojca po szkole, siada przy oknie, połykając smakujące jak pierwsza komunia opłatki – zastępcze opakowania do leków robionych w aptece na zamówienie – i patrzy przez to okno na pielęgniarki w białych albo zielonych fartuchach, pod którymi wyraźnie rysują się duże piersi, krągłe pośladki. Myśli sobie wtedy o tym, jak łatwo jest zedrzeć to ubranie jednym zdecydowanym szarpnięciem. Dochodzą go przecież strzępki rozmów rodziców o romansach na dyżurach, o zdradach, rozwodach kolejnych lekarzy. Przez cały okres dojrzewania wyobraźnia podpowiada mu obrazy bezeceństw, do jakich dochodzić musi w starych szpitalnych murach. Szpital jest dla niego od zawsze miejscem, które jak żadne inne kojarzy się z cielesnością, i to nie dlatego, że ciała są tam wystawiane na widok publiczny, upokarzane wenflonami, kaczkami, wlewami i jodyną, ale ze względu na seksualny potencjał nocnych dyżurów, pielęgniarek przysypiających na wąskich kozetkach, lekarzy spędzających wiele nocy poza domem, lekarek niemogących ułożyć sobie życia rodzinnego, pacjentów i pacjentek psychiatrycznych, o których słyszał najdziksze historie powtarzane przez kolegów ze starszych klas – tej całej medycznej menażerii naładowanej emocjami, których trudno się pozbyć wraz z odwieszeniem kitla na wieszak w kanciapie.
Sebastian jednak nigdy nie zaznaje uroków erotycznego życia szpitala. Gdy zostaje kierownikiem apteki, ojciec mówi mu: „Być na swoim, Sebastian, to jest znacznie lepsze”. Ojciec wie, co mówi, przepracował parę lat w jednej takiej szpitalnej aptece, zaopatrując oddziały w leki. „Układy, układziki, Sebastian, tylko to się tam liczy. Zostawiam ci aptekę, żebyś nie musiał się nikomu w pas kłaniać”. Ojciec Sebastiana kończy studia wyższe, bo jego z kolei ojciec pewnej bezsennej nocy przyrzeka sobie solennie, że nie da dziecka zmarnować pod pokładami węgla, w wybuchu metanu, pochowanego na zawsze setki metrów pod ziemią. Ta noc przychodzi po dniu, kiedy na jego zmianie maszyna górnicza obcina głowę dwudziestoletniemu sąsiadowi, Zeflikowi, który właśnie miesiąc wcześniej ożenił się ze swoją lipstą.
I tak oto głowa ojca Sebastiana, a potem i Sebastiana unikają losu głowy nieszczęsnego Zeflika, któremu ją przyszywają w zakładzie pogrzebowym, bo nikt się nie waży pokazać inaczej ciała zrozpaczonej matce.
Zeflik bez głowy nieraz przychodził we śnie do małego Sebka, ten sen nawiedzał go regularnie, nigdy nie dając zapomnieć o makabrycznym wydarzeniu sprzed lat.
Farmacja, kraina trucizn i odtrutek, odczynniki, proszki, receptury – Sebastian lubi swoją pracę, bo czuje się częścią tej wspólnoty, której praca ma głęboki społeczny sens. Leczy ludzi, ratuje życie, nie tworzy niepotrzebnych bytów – tak o sobie myśli, porównując się z kolegami z liceum, którzy obejmują urzędy w spółkach górniczych, działają w marketingu albo piszą do gazet. Leki ułożone w odpowiednich przegródkach, sterylna czystość zaplecza, białe, pachnące świeżym praniem fartuchy, opary i wyziewy chemikaliów, atomy najróżniejszych substancji, uwalniające się do atmosfery i wdychane przez pracowników apteki – tak, to jest żywioł Sebastiana.
Idąc do pracy, zostawia teraz w domu żonę i córkę. Czuje się za każdym razem, jakby wychodził nie z mieszkania, ale z miękkiego kokonu, w którym toczy się inne życie, życie o smaku mleka, o zapachu żółtej kupki, o konsystencji fałd na wciąż rozdętym ciążą brzuchu żony, miękkie, o zatartych konturach, pozbawione intensywnych kolorów. Zamyka za sobą drzwi, jakby zaklejał pszczelim woskiem wejście do ula, by nie wypuścić nikogo na świat i by świata nie wpuszczać do środka. Zanim wyjdzie, stoi zawsze nad kołyską, gdzie cicho posapuje dziewczynka ochrzczona dwojgiem imion Małgorzata Janina, o włosach zrudziałych nieco i intensywnie niebieskich oczach, której główka mieści mu się na dłoni. Wzdycha i wychodzi na świat. Zatykając szczelnie pozostawiony po sobie otwór.
Nie chce, by dotarły tu wiadomości o matce, co udusiła dziecko gumką do włosów, ani o tej, co utopiła noworodki jak kocięta i zakopała pod kamieniem, ani o tej, co zawierzyła znachorom i karmiła córkę ziołami tak długo, aż ta zmarła z głodu, ani o tej, co oddała dziecko na lekcję wychowania do konkubenta, który pasem z klamrą zatłukł sześciolatka na śmierć. Nie chce, by było słychać o wypadkach komunikacyjnych, w których giną rodzice, a dwójka trzylatków zostaje sama na bożym świecie. Pijane matki podają noworodkom piersi pełne alkoholu, pijani ojcowie gwałcą swoje roczne córki, pijani wychowawcy nie widzą, jak w domach dziecka wychowankowie gwałcą się wzajem. Sebastian nie chce, by dotarła tu wiedza o poderżniętych gardziołkach małych Syryjczyków ani o małych trupkach chrześcijańskich dzieci w Iraku. Gdyby mógł jakoś ukryć przed ich wzrokiem zdjęcia topielców w czerwonych krótkich spodenkach, z czarnymi włoskami okalającymi śliczne małe buzie lub zaplecionymi w warkoczyki, które delikatnie poruszają się w rytm przypływu śródziemnomorskich ciepłych fal. Boi się nawet tego, że w domu usłyszą o tym chłopczyku, co nocą w piżamce wyszedł z domu, ciekawy świata, i nad ranem go znaleźli zahibernowanego nad rzeczką. Sebastian jak tampon nasiąka tymi historiami, wyłapując je, jak miotełka cząsteczki kurzu w powietrzu, i czuje, że jest opasły od tych historii, że nie umie ich strawić i wydalić, tylko je zatrzymuje, tak jak tama na rzece zatrzymuje całą szumowinę płynącą od źródła po ujście. Boli go od tego i głowa, i serce, gdy patrzy na małe paluszki Małgorzaty Janiny.
Myśli też czasem o Zefliku, co mu głowę obcięło, i o jego matce, bo ta historia jest jak legenda, opowiadana co roku we Wszystkich Świętych. Zeflik i dziadek leżą niemal grób w grób. Ta opowieść kształtuje myślenie Sebastiana o pracy pod ziemią. Nigdy nie zjedzie na dół, będzie sobie mówić, że on woli białe fartuchy niż czarne twarze. Choć czasem, jeszcze za bajtla, zapatrywał się nieraz na kręcące się koła kopalnianych szybów, jak obracają się prędko, ciągnąc węgiel na powierzchnię. Jeden wagonik do góry z węglem, a jeden na dół z umarłym – taki miał sen którejś nocy. „Chcecie polić wónglym w piecu, ja? To dowejcie mi tu dusze, a ino wartko, bo mie sie tu już ckni stoć na tym pierońskim mrozie” – mówi do małego Sebastiana brodaty człowiek z lampą w dłoni, więc Sebastian się budzi z krzykiem, a potem ma przez trzy dni gorączkę i matka go zatrzymuje w domu, i nie każe iść do szkoły. Być może to ta kopalnia widziana z okna winna jest nawet jego klaustrofobii. Sebastian nie potrafi spać w zamkniętym śpiworze – czuje niemoc w kończynach, dusi się i miota, dopóki nie otworzy suwaka.
Ostatnio w ogóle dużo myśli o tym, że zwariował. Bo kiedy tylko żona z córką meldują, że są na spacerze, on natychmiast zachęca je do powrotu, mając wizję ot, choćby rozpędzonego samochodu – kierowca schyla się po telefon, wpada w poślizg i wbija jego żonę i córkę w ścianę budynku, obok którego przechodzą. Tak, coraz bardziej obawia się, że jest pomylony, bo nie potrafi się uwolnić od obsesyjnych myśli o wypadkach, zachłyśnięciach, raku mózgu, białaczce, o tym, że on zginie, a one zostaną, z kredytem na trzydzieści lat i bez środków do życia, że zginie ona, a jemu nie uda się samotne ojcostwo i córka skończy jako kurwa albo narkomanka. Sebastian, odkąd został ojcem, najbardziej boi się śmierci. Że zapuka do ich drzwi, że załomoce nad ranem i coś mu odbierze. Życie, żonę, dziecko. Te lęki krążą jak czarne ptaki wokół jego głowy i kraczą mu do ucha pieśni żałobne, widzi w snach kondukty idące starym zwyczajem spod jego domu na cmentarz, tylko skład się zmienia i trumna raz duża i brązowa, a raz maleńka i biała w tym śnie.
Tej nocy znowu śni mu się pogrzeb, a na nim stare kobiety w śląskich strojach, tych czarnych, co je zna ze starych fotografii. Mają włosy jak babka Agnieszka – zaplecione w warkocze, z których robią koczki za pomocą mnóstwa wsuwek.
Sebastian opowiada o tym śnie swojej pracownicy, która robi właśnie porządek w papierach i starannie układa zrealizowane recepty.
– Sebastian, no co ci poradzę, tak jest – mówi mu sympatyczna techniczka Kasia, podnosząc głowę znad pliku papierów. – Ja się też ciągle boję o moje dziecko.
A potem dodaje, że wymyśliła metodę na ten strach – pozwala wyobraźni, by podsuwała jej najgorsze scenariusze, bo wierzy mocno, że to, co wymyślone, już się nie zdarzy, że to zbyt mało prawdopodobne.
Sebastian uznaje w duchu ten pomysł za głupi. Uważa, że jest dokładnie odwrotnie.
A teraz jest lato i rodzina Sebastiana chodzi wspólnie na przechadzki po mieście. Pchają przed sobą wózek z bystrą małą dziewczynką, która nauczyła się już śmiać w głos i zatrzymuje swoim śmiechem przechodniów, gotowych zaglądać do wózka i grzać się tym ciepłem bezinteresownej pierwotnej radości.
Sebastiana zatrzymuje na ulicy pod kościołem jego dawny nauczyciel z liceum. Pyta o zdrowie, pyta o kondycję, zagląda do wózka i szczebioce przez chwilę do dziecka.
– Słuchaj – mówi – ja mam do ciebie wielką prośbę. To jest sprawa richitig poważno – powiada – ty jesteś człowiek szanowany w mieście, ciebie i tobie podobnych bym potrzebował.
Sebastian jest ciekaw, co to za sprawa, więc nauczyciel dołącza do nich i idą dwa kroki za Karoliną, która tymczasem przejmuje wózek i pcha go przed sobą.
Nauczyciel jest już stary, bo stary był już wtedy, kiedy Sebastian był bardzo młody, więc teraz jest naprawdę wiekowy, ma łysą czaszkę i zapadłe policzki, i rzadki szczeciniasty zarost, który nadaje mu wygląd osoby niechlujnej i zaniedbanej. Ale Sebastian zawsze go lubił, choć z jego lekcji fizyki wynosił niewiele i brał korepetycje, żeby zdać na studia.
– Sebastian, masz dziecko, to już wiesz, jak to jest – mówi nauczyciel, a Sebastianowi się nagle pojawia w głowie jakiś obraz, jakby dmuchnął ciepłym powietrzem na zamarzniętą szybę, przypomina sobie, że nauczyciel traci w wypadku kolejowym dorosłego już syna, któremu pociąg obcina nogi, a jak umiera po trzech dniach, to całe miasto jest na pogrzebie, a jego własny ojciec po tym wydarzeniu zabiera go pierwszy raz w życiu na bardzo długą wycieczkę rowerową do lasu i rozmawiają wtedy o tym, jak by to było fajnie kupić auto, gdyby były pieniądze. – Wiesz, jak to jest, bo już masz dziecko – powtarza nauczyciel. – Wiesz, co to znaczy naprawdę się bać.
Sebastian kiwa głową w milczeniu i czeka.
– No to chodź ze mną na radę miasta, bo ja chcę tym dzieciom pomnik wystawić – mówi nauczyciel i zatrzymuje Sebastiana, chwytając go swoją chudą żylastą dłonią. – Już tyle lat minęło, a one pomnika żadnego nie mają. Szpital sprzedał ten budynek. Hotel tam teraz budują, a tablicy nie dadzą.
Sebastian nie bardzo wie, o czym nauczyciel mówi. Usiłuje przyporządkować jego słowa do wiedzy, którą posiada. Dzieci... dzieci... nie, nic nie przychodzi mu do głowy.
Nauczyciel ściska boleśnie jego dłoń i szepcze:
– Dwieście, bez mała dwieście ich było, Sebastian. I ani śladu, ani tablicy, nic. Chodź ze mną na radę miasta, to trzeba głośno powiedzieć, co to za miasto, że niewinnych dzieci z honorem pochować dobrze nie potrafi. Co to za wolny kraj.
Nauczyciel nagle puszcza jego dłoń i oddala się bez pożegnania. Sebastian przystaje i patrzy za nim zdziwionym wzrokiem.
Chyba staremu się już pomyliło ze starości – myśli.
Zapomina wkrótce o starym i o dzieciach, bo trudno nie zapomnieć, kiedy własne dziecko nocą nagle budzi się z krzykiem i nie chce już przestać krzyczeć, tylko skarży się głośno na swój los, a jego ciałem wstrząsają dreszcze i rośnie gorączka.
Szpital dziecięcy, miejsce pełne niezawinionych zgryzot. Matki i ojcowie, leżący pokotem na ziemi, na dmuchanych materacach i cienkich karimatach, niedomyci i udręczeni, przemykający jak cienie pod ścianami, w strachu o to, by nie narazić się na gromowładne spojrzenia personelu. Co jednak począć ze sobą, jeśli dziecko jest małe i nie chce zrozumieć, że lepiej byłoby dla pielęgniarki, gdyby zostało tu samo, bez pałętającej się ukradkiem, histerycznej matki.
Sebastian i Karolina koczują w szpitalu na zmianę, dopóki Małgosia, otoczona rurkami kroplówek, musi tu pozostać. „Proszę się odsunąć, proszę zrobić miejsce, nie teraz, nie w tej chwili, będzie obchód” – zniecierpliwione głosy służby zdrowia kłują jak osty.
Ciąg dalszy w wersji pełnej