Читать книгу Od jednego Lucypera - Anna Dziewit-Meller - Страница 5

Оглавление

2.

Marijka miała ręce grube jak pnie drzewa. Przegub jej dłoni był tak szeroki i krzepki jak przegub dłoni jej ojca. Niezbyt urodziwe, krótkie palce zakończone tępo ściętymi paznokciami wyglądały bardziej na męskie niż kobiece. Gdy chwytała filiżankę za uszko, ledwo przeciskała przezeń palec wskazujący. Na paliczkach wyrastały jej pojedyncze ciemne i wyraźne włoski, podobnie jak na przedramionach i łydkach. Pod nosem nosiła miękki cień, jak hiszpańska tancerka flamenco albo dorastający ciemnowłosy chłopiec.

Gruby, czarny jak u Indianki warkocz zaplatała ciasno, aż jej oczy z orbit chciały wyskoczyć, i skręcała go w kok tuż nad szyją, przypinając wsuwkami pod chustką, którą wiązała na głowie. Wszystko w niej było szerokie, podobne bardziej do łopaty na drewnianym sztylu niż do łodygi kwiatu, trochę kanciaste, trochę surowe, jak kawały węgla odrąbane od ściany przodka. Brwi miała jak dwie czarne krechy, podbródek mocny, kwadratowy, zęby duże, białe i równe, wysokie, pełne policzki, wydęte, zmysłowe wargi.

Nie było w niej nic z wiotkiego powabu jej młodszej siostry ani z wyniosłej suchej kostyczności matki. Była jak rzepicha, czerstwa, czerwona na policzkach, donośna. Paliła szporty przez żółtą od nikotyny lufkę. Nosiła ją w kieszeni fartucha, a gdy wykopciła peta, bawiła się, kręcąc nią między grubymi palcami. Mówiła głośno, śmiała się, chichocząc wesoło i trzęsąc silnymi barkami.

– Perszeron – szeptali łakomie między sobą koledzy ze zmiany w zakładzie. – Na przodek do kopalni z niōm, niych wōzyki ciōngnie, kōniōm by dać dychnōńć mogła, a jeszcze by nos pociōngła na gōra.

– Jo bych sie boł takij baby, że ôna mi ciulika urwie, tymi udami swojymi, dyć to jak imadło musi być – mówili i nie wiadomo, czy to był wyraz fantazji o położeniu się na jej ciele twardym jak siennik nabity świeżym sianem, czy strach przed mocą jej żelaznych ud, które mogłyby zakleszczyć każdego ciulika i jego pana na wieczność w mroku jej pity.

Wielkie, do końca nieociosane przez stwórcę ciało Marii wzbudzało bowiem silne emocje. Nie dało się jej nie zauważyć, jak znaku ostrzegawczego, który natychmiast rzuca się w oczy. Trudno było jednak zgadnąć, czy to ona przed czymś ostrzega innych, czy sama się przed nimi chroni. Czasem ani kobietą, ani mężczyzną nie wydawała się im Maria, lecz jakimś homo duplex, który zrzucił kobiecą skórę, a swoje piersi, sterczące w górę jak wydmy, i płaski twardy brzuch powlekł skórą męską, łuszczącą się nieco na łokciach, gubiącą łuski we wnętrzu roboczego kombinezonu.

Marijka nie nosiła rubinów na palcach, były za grube na pierścionki po matce albo po babce. Zresztą nawet gdyby te ostatnie mieściły się na jej palec serdeczny, nie nosiłaby na nim przenigdy rubinu, bo przecież każdy wiedział, że rubin ściągał na właściciela krew i zło, tak jak perły ściągały łzy.

A o łzach i krwi akurat wiedziały one wszystkie w rodzinie sporo, krwi bowiem niemało było na tym podwórku, na którym się wychowywały i one, i Katarzyna. Krew ze świni, krew z wiernej kozy, co swym cuchnącym mlekiem pozwoliła najgorsze dni za Niemca i za Ruska przetrwać, krew z kury, co biegała bez głowy, krew z człowieka. Jedna i ta sama, czerwona, zastygająca w rudy brąz na granitowych nierównych kamieniach, którymi wyłożono plac, ukradzionych skądś, Bóg jeden wie skąd.

Ale tamtym razem jednak akurat właśnie krwi zabrakło. Nie pojawiła się między nogami wtedy, kiedy powinna była się pojawić. Któraż dziewczyna nie drżała choć raz z powodu tego lęku, ściągając rajstopy, rolując majtki w dół i widząc, że są całkowicie białe? Któraż nie łkała na zapas, projektując sobie wizję tragicznej przyszłości naznaczonej dramatem wyborów, z których każdy obarczony był jakimś stanowczo zbyt ciężkim odium zrzuconym jej na barki? Która nie budziła się w nocy zlana potem ze strachu, nie mogąc złapać tchu z nerwów? Bo choćby nie wiem jak mówił, że kocha, ostatecznie to nie jemu ten brzuch przytroczą do ciała. A przecież tak często wcale nie kochał, tylko brał jak swoje. Zresztą jakby suka nie dała, toby pies niy wziōn, mówili. Ale kłamali: wziōn by.

Hm... Marijka policzyła dni jeszcze raz uważnie, powoli – no nie chciało być inaczej, spóźnia się. To pierwszy raz, jak się tak spóźnia, albo może po prostu wcześniej jakoś nie zwracała na to uwagi.

Czuła zawsze, że idzie, już idzie, bo ciało świerzbiło ją od środka, od jakiegoś napięcia, które ma zaraz wybuchnąć, pęknąć jak wrzód. Jeszcze chwila i strzeli. Czerwona fala złości płynęła szybko od nóg do głowy. Piersi, które i tak zawsze miała twarde, wysadzały jej teraz sztywne trójkątne staniki. Tkliwe i ciężkie jak głazy, bolały, nawet gdy spadały na nie ciepłe krople wody pod prysznicami w łaźni zakładowej. Idą TE DNI.

Potem krew wypływała z niej obficie na z trudem zdobytą ligninę, grubo powkładaną do majtek, albo na szmaciane bindki przypinane guzikami do bielizny. Trzeba było w robocie dupę zaciskać mocniej niż zwykle, pilnować, żeby nie płynęło po nogach. Bo przecież mówiło się, że przez tę krew młode wino kwaśnieje, plony na polach usychają, lustra stają się ciemne, a ostrza stalowe tępieją, kość słoniowa traci połysk, pszczoły umierają, żelazo i brąz rdzewieją, a powietrze wypełnia się smrodem. I żeby, broń Boże, żaden pies nie polizał tej krwi, bo zaraz go opanuje wścieklizna i zdechnie w konwulsjach! Święta Barbara odwróci się od nieczystej i na kopalnię naśle coś złego, zbrzydzony święty Florian ześle to samo złe na hutę, nie wytopi się stal, zawali się plan trzyletni, nie odbudują Polski Ludowej na czas. Zaciskała więc uda z całych sił.

Niewiele więcej mogła zresztą robić – cykle życia zataczały krąg bez względu na to, czy tego chciała, czy nie. Organizm miał do wydania jeszcze sporo komórek jajowych, trzeba było zatem udawać, że alles gut, czy teraz to raczej wsio wpariadkie. Nierzadko jednak ta wielka Maria o owłosionym nadmiernie ciele czuła, że od tej krwi wypływającej obficie spomiędzy nóg robi jej się słabo, gdy brocząc jak niedobita sarna, wyrabiała swoje sto trzydzieści sześć procent normy przy taśmociągu w zakładach azotowych.

Na szczęście ciemny granat kombinezonu krył wszystko, a brud wżarty głęboko w grubą tkaninę powlekał robocze ubrania, zatem brązowe plamy z krwi nie rzucały się aż tak bardzo w oczy. Tkwiły sobie bezpiecznie w konstelacji plam w innych kolorach – plam ze smaru, plam z oleju, plam ze zwykłego brudu, którym powleczone było wówczas wszystko.

W te dni wracała do domu i prała w zimnej wodzie bindki twarde od brązowej, zaschłej krwi. Bo ta lepiej schodzi w zimnej – każdy, kto chciał zmyć z czegoś krew, wie, że ciepłą to już na sam koniec się zalewa. Ale mimo to bindki nigdy nie dały się dobrze wyprać i gdy suszyła je nad piecem, czuła się winna, że ojciec musi patrzeć na zardzewiałe szmatki i że Kazik patrzy i się śmieje, że śmierdzi w kuchni gównem, choć przecież to wcale nie było gówno, tylko krew. I tylko Babcia Miejscowa, wtedy jeszcze niekrwawiąca, ale bardzo przejęta tym znakiem kobiecości, patrzyła na swoją siostrę szorującą zaciekle kawałki szmatki w misce pełnej zimnej wody, pochylała się nad nią i mówiła cicho:

– Nie martw się.

A Marijka podnosiła głowę i całowała ją w czoło, mówiąc:

– Oby cie to, dzioucha, jak nojpōźnij spotkało, to je nic, ino ôstuda a pierōński bōl.

Mężczyzna krwawi wyłącznie, gdy swoją krew za coś przelewa, krwawi więc dynamicznie, aktywnie, trzeba mu przedziurawić powłokę, by jej nieco utoczyć. Za ojczyznę, za matkę, za ojcowiznę, za wódkę może rozdziera swe ciało, rozrywa żyły i dopiero wtedy jest krew. Krew czysta i szlachetna. Krew z aktu, zupełnie inna niż ta, która przez pięć dni wypływa z kobiety, bo ta jest bierna, skażona, śmierdząca, brudna, pełna skrzepów czarnych jak diobelski pomiot, co się nie może narodzić. To krew zmarnowanych szans na nowe życie. Obumarłe komórki, endometrium, co się złuszcza – jesień, koniec, schyłek, szlus. Krew krwi jest po prostu nierówna.

„Najgorzej to podnieść nagle coś ciężkiego – myślała sobie w te dni Marijka i nerwowo zerkała co chwilę między swoje szerokie uda. – Niy poradzisz, dzioucha, niy poradzisz z tym inaczyj. Ino lignina, szmata i modlitwa do Nojświyntszyj Paniynki, żeby jakoś dała dychnōńć”. Ale że już teraz zarządzeniem Partii Nojświyntszo Paniynka była nielegalna na zakładzie, to widać nie pomagała Marijce w zostaniu przodownicą pracy. A Marijka bardzo chciała być przodownicą, i to najlepszą w zakładzie albo i w całym Chorzowie, a może nawet w ludowej ojczyźnie. Już nie raz przekraczała wyznaczone normy, jej czarno-biała poważna twarz wisiała na tablicy z podpisem: „Tyle to a tyle procent ku chwale planu trzyletniego!”, pięła się po socjalistycznej drabinie prestiżu. Pieniądze swoje mieć, a nie mieć – to dla takiej jak ona dziouchy być albo nie być. I wiadomo, że mieć i dzięki temu być. Pierwsza w rodzinie taka samodzielna, taka osobna, taka inna, lepsza, nowa młoda kobieta pracująca poza domem.

Marijka zatrudniła się w zakładzie chemicznym niedługo po wojnie, kiedy trzeba było rąk do pracy, powojenna odbudowa dopiero się zaczynała i każdy ochotnik był na wagę złota.

Co jednak nie oznacza wcale, że wcześniej nie pracowała. Każdego dnia po szkole, czy to jeszcze niemieckiej, czy to już polskiej ludowej, a czasem zamiast wizyty w obu tych placówkach, matka jej kozali w dōma robić, przy siostrze, a potem przy bracie, więc nie wiadomo było, w co ręce powsadzać, od rana do nocy. Kopać kartofle na polu przy Azotach, szorować podłogę ryżową szczotą na kolanach, dokładnie i systematycznie, miejsce przy miejscu, prać pranie, rozwieszać pranie, maglować pranie, piec ciasto, piec chleb, jak czasy były lepsze, to i oskubać kurkę z pierza – normalne zajęcia, żeby darmo nie jadać. Jej matka szeleściła spódnicą, wycierała ręce w fartuch, a potem go zdejmowała z siebie i waliła nim gdzie popadnie: po nogach, po ramionach, po głowie.

– Pierōński giździe, raus mi z dōma – wołała, gdy nie była zadowolona z wyników pracy.

Prababka była kobietą zimną i wyniosłą, o zaciętej, surowej twarzy, poruszającą się po domu jak piorun kulisty, wiecznie gotową do zwady i konfliktową, tak bardzo niedostępną w swoim najeżeniu, że nikt nawet nie próbował się zbliżać. Z jakichś powodów wolała odsunąć od siebie wszystkich, dopuszczać ich wyłącznie na długość kija od miotły, warczeć zamiast mówić, łajać zamiast tłumaczyć. Jej miłość objawiała się troską o dom. Zamiast przytulić, lepiej dać dziecku zjeść, założyć mu na grzbiet czystą koszulę, położyć spać w wymytym domu. Reszta jest funta kłaków warta.

Jej mąż wrócił z wojny, poszedł do pracy w kopalni, wstawała więc z nim o świcie, kroiła chleb i siedziała przy stole, w mroku poranka, nim zbudził się dom. Marijka widziała czasem ich cienie za zasłoną oddzielającą kuchnię od izby, w której spała z siostrą i bratem, jak siedzą w milczeniu, nie patrząc na siebie. Słychać było tylko skrobanie łyżki o metalową miskę i szuranie nogami pod stołem, gdy wstawali. Kiedy ojciec wychodził, matka robiła za nim znak krzyża w powietrzu, prosząc niemo wyższe siły, by i tym razem wrócił do niej po szychcie. I jak dotąd wracał, szorowała mu więc nogi w wielkiej balii stojącej na środku kuchni, szorowała mu plecy i kładła go spać, jak swoje trzecie dziecko.

– Jes żeś.

– Jes żech.

Więcej nic.

Marijka nie pamiętała dobrze wybuchu wojny, zresztą za Niemca – jeji matka godali – tak źle zaś nōm niy było, było aby co do gara wrazić, szkoła była, porzōndek bōł. Czasym ludzie po kōntach szeptali, że „to Hitler złoty nauczył nos roboty”. Ino że ôjca potym wziyni na frōnt. Ale wrōciōł.

Może jak Ruscy przyszli, to już coś tam lepiej pamiętała, obrazy popłochu i paniki, ogień i krew na podwórku, ale teraz to nie miało najmniejszego znaczenia. Przeszłość oddzielono grubą linią, której początek dały słoiki ze zdjęciami ojca w mundurze Wehrmachtu zakopane w ogrodzie pod gruszą.

Na Śląsk dotarła Polska Ludowa, wykluła się z powojennego chaosu jak ze śmierdzącego jajka. Zrodziła się z wojny domowej wszystkich ze wszystkimi, z pragnienia pójścia dalej z tym darowanym życiem, z rodzin, w których zabrakło mężczyzn, bo nie wrócili z wojen i obozów. Wszystkie podobne Marijce dziewczęta – Haneczki, Krysie, Basie, Celestynki – między Bugiem a Odrą ujrzały nagle przed sobą wyciągniętą zachęcająco dłoń. „Chodź do nas, my cię uczyć każem – głosił oficjalny komunikat. – Kobiety miast i wsi polskich, jest was o dwa miliony więcej niż polskich mężczyzn, w końcu i dla was zatem nadszedł czas nadziei i zmiany, nie ma wyjścia. Awans społeczny dla wszystkich!” Była to rewolucyjna zmiana, którą im przyniesiono i rzucono pod nogi, by ją sobie wzięły i poniosły dalej, bez zrozumienia tego, co właściwie sobie niosą w tę przyszłość namalowaną kolorowymi farbami na plakacie.

Wykonaj z nami, dziewczyno, plan trzyletni – wołały slogany na parkanach i murach. Zinternalizuj w sobie socjalistyczną ojczyznę, buduj swój los, odbudowując Polskę, porzuć miazmaty sanacyjnych porządków albo hitlerowskie tęsknoty za wielkimi Niemcami, odejdź od kołyski i pieca chlebowego, pójdź z sobie podobnymi ku socjalistycznej przyszłości, ramię w ramię, wyzwól się, zejdź pod ziemię albo stań przy maszynie, jest i dla ciebie miejsce wśród nas, junaków, młoda krzepka dziewczyno o rumianych policzkach.

Na przetrzebiony z ludzkiej tkanki Śląsk, wyczyszczony z fachowej siły roboczej, która niczym reparacja wojenna dla sowieckich braci odjechała kibitkami do radzieckich łagrów, zjeżdżali więc coraz śmielej z gorolskich miasteczek i wsi młodzi ludzie, nie tylko dzielni junacy, ale i najdzielniejsze dziewczyny. Nie chciały już ciężko pracować na ojcowiźnie, która i tak potem będzie przeznaczona dla któregoś z braci, bo przecież nie dla żadnej z nich. Przez Polskę poszła nowina o wyzwoleniu z niewoli domowej. Kobieta w ciasnym stalinowskim objęciu mogła w końcu być na równi z mężczyzną, gdy tych tak bardzo ojczyźnie brakowało. No prawie. Obywatelka jest odzwierciedleniem cnót obywatela! Marijki, Krysie, Halinki – nie bądźcie jak baby, już nie musicie. Teroz bydziecie jak baby i chopy zarazym. Możecie się teraz starać i w domu, i w zagrodzie, i w zakładzie. Umożliwiamy wam, towarzyszki, nowy start. Damy wam żłobek i damy wam stołówkę. „Rodzina Bogiem silna” – to już nie musi być obowiązujący was model, bo Stalin i Bierut wyciągają do was dłoń. Tak wam teraz pozwalamy, Marijki, Małgosie, Stefanie, i za to nas szanujcie, bo wam nikt nigdy więcej nie dał od nas. Daliśmy wam kolektyw i prawo do uczestnictwa w nim, czyż to nie wspaniałe? Dla was, które tak niewiele mogłyście wcześniej? Czyż to nie wielka rzecz, móc odmienić swój nieciekawy kobiecy los?

No wielka przecież. Jak miała się nie cieszyć dziewczyna, gdy z płuczki na kopalni, gdzie za psi grosz w chłodzie i wilgoci, w mrozie albo upale przerzucała rękami ciężkie kawały węgla na taśmociągu, przeszła nagle pod ziemię – dzięki łasce decydentów, którym rąk do pracy wciąż było brak. Pod ziemią było ciepło i sucho, nawet gdy nad nią padał śnieg i trzymał mróz, a praca wcale nie była cięższa, była lżejsza nawet, bo zmechanizowana, i lepiej płatna. Jak miała się nie cieszyć, gdy z wsiowej chałupy gdzieś pod Częstochową, Miechowem albo Buskiem wychodziła i jechała do miasta i może wśród pluskiew, owszem, ale z kiblem w tym samym budynku, a nie obok, może wśród zgnilizny moralnej, tak, oczywiście, ale bez bicia po twarzy przez na wskroś moralnych małorolnych ojca i braci.

A Śląsk przyjmował je wtedy i serdecznie otwierał na nie swoje spracowane ramiona, bo nikt stąd nigdy nie wyrzucił człowieka idącego prostą ścieżką etosu pracy, a każda praca – ta poza domem i ta w nim – godna jest szacunku i tylko darmozjadom nie należy się nic prócz wzgardy. Szacunek ludziom pracy, choćby i z Warszawy przyszli. Węgiel kopać, w chodnikach się czołgać, stal topić w martenowskich piecach, stawiać się o świcie na odprawy w fabrykach i hutach, dzieci rodzić, dzieci oporządzać, koszule mężom na niedziele prać, pościel biglować, dywany trzepaczkōm klapać, nudle na rosōł kulać, cwitry sztrykować, makatki „Pokój temu domowi”, „Alle morgen ohne Sorgen”, „Jezu, ufam Tobie”, „Grüss Gott” haftować, ogródki przydomowe pielić, okna myć na jasny błysk, podłogi szorować, by dało się z nich lizać, gęsi i kaczki skubać, Boga w sercu nosić, nie siadać, nie stawać, nie leżeć, robić, robić, robić, das ist Oberschlesien!

Ale choć od pracy bolało je całe ciało, choć zasypiały na stojąco ze zmęczenia w brudnych, nabitych spoconym tłumem tramwajach, każda z nich wolała po stokroć wyjechać ze wsi do miasta, do robotniczego hotelu, gdzie rodzice nie będą już ich trzymać w objęciach, same nie wiedziały, czy czułych, czy próbujących je udusić, nim się w ich oczach poniżą i skurwią. Nie wahały się długo, czy chcą wierzyć tej kłamliwej władzy, która łżąc na ich temat w oficjalnych przekazach i kontrolując je całkowicie, jednocześnie daje im przez moment taką wolność, jakiej nikt im nigdy nie dał wcześniej. Przecież nie wiedziały w owej chwili, że nie ma dla nich żadnego wyzwolenia, jest tylko niewola nowego rodzaju. Wolały żyć w tych świeckich klasztorach, które trzeszczą od tarła. Może nawet jako te kurwy, ale za to żyć po swojemu. Mniej więcej. Przez chwilę, nim wyszło na jaw, że jednak nie są wszyscy równi w tym strumieniu buntu i wściekłości na to, co znali z wcześniejszego życia.

Marijce do samodzielności jeszcze sporo brakowało, bo wciąż się gniotła w familoku z całą rodziną i na swoje na razie pójść nie miała jak, ale jakaż to była radość, gdy matka w końcu nie mogła o niej mówić, że jest śmierdzącym darmozjadem. Nie ma nic gorszego niż jedzący darmo! Lepiej by dla takiego było, gdyby się najadł własnego wstydu i zdechł na skręt kiszek.

Jeśli więc nawet coś bolało, gdzieś dusiło, skądś krwawiło, nawet jeśli bez zmian wyśmiewano, popychano i bito, nawet jeśli kierownik zmiany obmacywał je w ciemnym kącie jak karbowy w majątku przedwojennego pana – wszystko to znosiły z zaciśniętymi zębami, czekając na ostateczne dokonanie się zmian, które jednak nigdy nie nastąpiło.

Marijka zakasywała granatowe rękawy kufajki swoimi wielkimi dłońmi, poprawiała chustkę na głowie i szła Do roboty! Do roboty! z pieśnią na ustach. Wojna już dawno się skończyła, dzieciństwo przeminęło, czas na życie prawdziwe, cóż mamy do stracenia?

Kiedy po szychcie, zmęczona i obolała, leżała już w łóżku ze swoją młodszą siostrą, przed zaśnięciem, tak jak opowiada się bajki na dobranoc, opowiadała jej o pracy, o kolegach i o koleżankach, o kierowniku, który przyjechał ze Lwowa i choć niby był Polakiem, to ciężko się było z nim dogadać, tak śmiesznie zaciągał. O stołówce, gdzie mogli wykupić sobie przydział kaszy z omastą albo tłuczone kartofle, o dziewczynach ze wsi, które nagle znikały niedługo po tym, jak je zaczynano widywać z kawalerami na ulicy Wolności, o Leninie i o Stalinie też, bo dużo się na ich temat dowiadywała i słuchała o nich zawsze z zaciekawieniem. Babcia Miejscowa wysłuchiwała tych opowieści, szeptanych cicho już po wspólnej modlitwie do Matki Boskiej Piekarskiej − klękały do niej obie przed łóżkiem, jedna wysoka i barczysta, druga chuda i delikatna. Lenin, Stalin i Najświętsza Panienka czuwali potem nad ich ciężkim snem, dopóki blask poranka nie zaświecił w wyczyszczone na błysk okna w czerwonych ramach. Spały przytulone do siebie, wdychając nawzajem swoje oddechy, budując bliskość, jakiej każdy mógłby im zazdrościć. Kasia na przykład.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Od jednego Lucypera

Подняться наверх