Читать книгу Za 10 dni koniec świata - Anna Falana-Jafra - Страница 7
Dzień drugi
ОглавлениеRówno o siódmej rano, tuż po zakończeniu porannego oprzątku, mieszkańcy Cielętnik ponownie spotkali się na okrągłym, wyłożonym płaskimi kamieniami placu odpustowym, tym samym, na którym poprzedniego dnia późnym wieczorem Janek Szczecina spełnił swoje marzenie – chciał, żeby go słuchano i wczoraj był słuchany przez – w jego mniemaniu – tłumy. W tym miejscu, podczas corocznych odpustów, przyjezdni sprzedawcy rozstawiali kolorowe stragany, tam też odbywały się wybory na najwyższy cielętnicki urząd – urząd sołtysa. Nigdy jednak jeszcze atmosfera podczas zgromadzenia nie była tak niespokojna jak dziś. Ludzie szeptali nerwowo, co jakiś czas dało się słyszeć rozpaczliwe szlochy kobiet. Zgromadzone na placu dzieci, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, bawiły się w ciuciubabkę, lecz one także, wyczuwając złowrogie napięcie, zachowywały się wyjątkowo cicho i wyjątkowo starały się nie rozdrażnić dorosłych.
Tego poranka słońce skryło się za chmurami, a z nieba sączyła się letnia mżawka, marna następczyni nocnej ulewy. Był to pierwszy deszczowy dzień dotąd upalnego i nadzwyczaj suchego lata. Okoliczność ta nie zwróciła jednakże uwagi rolników pochłoniętych teraz całkiem odmiennymi problemami.
Początkowo nikt nie śmiał głośno się odezwać, jakby w obawie przed pozbawieniem chwili doniosłości. Wreszcie na stojący pośrodku placu zbity z sosnowych desek podest powolnym krokiem wszedł mężczyzna, po którym wszyscy oczekiwali, że przemówi i choćby ziarno nadziei zasieje w sercach zmartwionych współbraci. Mężczyzną owym był cielętnicki sołtys.
Stanisław Kozak zarządzał wsią czwartą kadencję, ta miała się właśnie już ku końcowi i w normalnym toku spraw dziś przyszłoby mu rozpisać termin następnych wyborów, ale w tej sytuacji... Głów do formalności mieszkańcy Cielętnik przecież nie mieli, o kończącej się sołtysowskiej kadencji zapomnieli więc całkiem. Tak to już jest na tym świecie: prawo ludzkie dostosować się musi zawsze do orzeczeń boskich.
Stanisław Kozak, jak na sołtysa przystało, wyglądał dostojnie. Ubrany co dnia – czy to od święta, czy w dzień powszedni – tak samo: w nieco przyduży garnitur i całkiem nieśnieżnobiałą koszulę z wykrochmalonym kołnierzykiem wciśniętym pod trzeci z kolei, licząc od góry, podbródek, pod którym co uważniejszy obserwator dostrzec mógł czerwieniącą się muchę. Z tą ozdobą także nigdy się nie rozstawał.
Podbródek drugi, wciśnięty między dwa skrajne, nie wydawał się imponujący. Pierwszy zaś, ten najwyżej ułożony, zespolony z twarzą, ukrywał się w dużej części pod czarnymi, rozłożystymi i kędzierzawymi, podwiniętymi przy końcach wąsami oraz pod okalającą wąziutkie wargi bródką, co z każdym rokiem nabierała coraz bardziej wyrazistych srebrnych odcieni. Podbródek ów przechodził łagodnie w różową, lśniącą twarz z ustami, których właściwie nie było wcale, choć często wydających z siebie treści potrafiące porwać niejednego; tak, tak, Stanisław należał do przednich oratorów. Wątłe, miejscami zroszone siwizną brwi, zwykle nieruchome, umownie oddzielały gładkie, zwykle zwilżone drobnymi kroplami potu czoło od przywodzących na myśli dwa paciorki oczek usadowionych blisko małego noska.
Stanisław Kozak – mężczyzna wprawdzie spornej aparycji, bo niziutki, na dokładkę korpulentny, ale wygląd zewnętrzny tracił wszelakie znaczenie wobec posiadanych przez niego rozległych zalet – był pochodzenia wysokiego, a majątki pradziadów, dziadów i ojców – również polityków, chociaż rangą go przewyższających, bo miastowych – przypadły mu po ich śmierci niemałe. Na dokładkę w mieście wyższą szkołę kończył, ojczystym językiem mówił niczym literat, ponoć nawet jakimś obcym z łatwa operował, i na dobre maniery miał wielkie baczenie, do tego z każdej sytuacji z twarzą wyjść potrafił. Nauczony także dostosowywać zachowanie do wymagań chwili, a gdy była potrzeba, na przykład w czasie pogrzebu czy kampanii wyborczej, przemawiać potrafił w sposób pokrzepiający, niosąc tym samym udręczonym mieszkańcom Cielętnik nadzieję na lepsze jutro. W czasie odpustów, chrztów, ślubów czy innych radosnych zdarzeń pokusić się umiał na dobry dowcip, czym również, z właściwą jedynie sobie samemu starannością, wlewał do serc współmieszkańców otuchę i pociechę.
Podczas długiego sołtysowania nie udawało mu się wywalczyć w gminie potrzebnych dla wsi pieniędzy, jak choćby na niezbędny, nawet już konieczny remont kościoła świętego. Zawsze jednak, bez wyjątku, nie wynikało to – przekonywał – z braku jego szczerych intencji, lecz z gburowatości, opieszałości i gnuśności gminnych urzędników; nie umiał walk zaciętych z nimi toczyć, język jego obelg nie znał, a że nie musiał się starać o zgromadzenie majątku, który mu na talerzu los podał, zachowywać wolał kurtuazję. Typowo człowieczą jest przywarą, że gdy o swoje dobro nie trzeba się zanadto trudzić, cudze także snu z powiek nie spędza. Tak czy inaczej, ludzie ufali w to, co mówił, traktując go niczym dobrego pasterza na te i kolejne ciężkie czasy. Kto bowiem, jeśli nie potomek politycznych dostojników, większą estymą cieszyć się mógł wśród mieszkańców Cielętnik?
Zatem, gdy Kozak niezgrabnymi ruchami wdrapał się na podest ustawiony pośrodku placu odpustowego i dał znak upraszający o ciszę, szepty natychmiast zamilkły, a uwaga zebranych skupiła się na sołtysie, jakby on jeden był w stanie zmienić dekret Boga lub co najmniej rozpocząć z nim rokowania. Przez chwilę zdawał się układać w głowie słowa przemówienia, po czym się odezwał: – Drodzy współmieszkańcy! Zebraliśmy się tutaj, aby omówić wyjątkowo przykrą sytuację, w jakiej znalazła się całkiem nieoczekiwanie nasza wioska. Oto bowiem dnia wczorajszego Bóg oznajmił dwojgu z nas straszliwy werdykt, mianowicie taki, że za dziesięć, w zasadzie to już za dziewięć dni, wszyscy, bez wyjątku, pomrzemy.
Przez zwartą ciżbę przebiegł szmer wcale nieprzyjazny.
Ludzie stanęli na baczność i w osłupieniu przyglądali się sołtysowi, jakby po raz pierwszy w życiu dane im było oglądać tego, któremu dzisiaj przypadła rola złego mesjasza. Stanisław Kozak poczuł się dziwnie bezbronny, przez ułamek sekundy mu się zdawało, że tłum w przypływie gniewu rzuci się na niego i rozerwie na strzępy.
Nic takiego się nie wydarzyło.
Mieszkańcy Cielętnik czekali, nie wiedząc na co.
Sołtys, nieco zdezorientowany, bo przyzwyczajony do gromkich owacji po wystąpieniach, niepewnie począł mówić dalej: – Musimy więc ustalić... Ustalić, co czynić – zawahał się, nie mogąc widocznie znaleźć słów na określenie rzeczywistego celu zgromadzenia.
– Modły szczere nadal wznośmy, może wtedy uda nam się uniknąć kary! – wykrzyknął ktoś żałośnie.
– Skąd wiesz, że to kara? Może Bóg Miłosierny chce nas uchronić przed Sodomą i Gomorą na ziemi? – odparł ktoś inny.
– Tak! Trza nam w to wierzyć! Przecie nie zrobiliśmy niczego złego! – wtrąciła się kolejna osoba.
– Nie przekrzykujmy się, najmilsi! – Sołtys Kozak próbował opanować emocje piętrzące się w zebranych na odpustowym placu, choć jego własne nie chciały dziś słuchać rozkazów rozumu. Naprędce wykoncypował, że dobrze zrobi chwilowe milczenie. – W odczuciu moim tylko jedna osoba może przejrzyście i bezbłędnie objaśnić decyzję Boga. Oddajmy zatem głos naszemu najdroższemu proboszczowi, który z Najwyższym dzień w dzień obcuje.
Proboszcz Jachymek, jedyny duchowny we wsi, stał dotychczas wśród tłumu i do nikogo się nie odzywał. Na wezwanie sołtysa poczerwieniał na kwadratowej, zwieńczonej orlim nosem twarzy i rozejrzał się trwożliwie po obecnych na placu. Nieśmiały był, płochliwy i poza amboną trudno mu przychodziło dobycie z gęby języka. Nawet zresztą na kazaniach rozprawiać potrafił jedynie o rzeczach prostych, celowo pomijając kwestie co bardziej dyskusyjne. Owce swe traktował po macoszemu, przymykając oko na ich wybryki i niecne postępki. Rozgrzeszał każdego i ze wszystkiego, bo sypiać dobrze nie potrafił, chowając pod poduszką czyjeś zawinienia. Znał dobrze zamiłowanie cielętnickich mężczyzn do kieliszka i nadużywania pięści względem żon, matek i córek, lecz w głębi ducha wyznawał naiwną wiarę, że jeśli coś opatuli się szczelnie milczeniem, to nie wylezie na wierzch i straszyć nie zacznie. Wystarczało mu do czystego sumienia, że sam do przykazań się stosował – nie pił i się nie przejadał, o kobietach nawet nie rozmyślał. W jego mniemaniu dobro było do wykonania proste, zło niewarte jakiegokolwiek zachodu, a granica między nimi łatwa do wybadania, bo szeroka jak koryto Wisły.
Cnoty swoje sobie uświadamiał i był z nich dumny. Tym bardziej więc czuł się osobiście dotknięty faktem, że Najwyższy pominął go w swoim objawieniu, że nie okazał się mu na zakrystii, na plebanii lub choćby we śnie. Miał wrażenie, jakby zdradził go najbliższy przyjaciel. Nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego Bóg go nie wyróżnił, choć przez całe życie służył mu jak umiał najlepiej. Zwłaszcza teraz, gdy ofiarność wielką okazał i na plebanię przyjął tego miernotę, Józka Kędziarza, nagroda jakaś spotkać go była powinna.
Boska decyzja również była dla proboszcza Jachymka nie do pojęcia. Przecież remontować kościół się przymierzał, przecież ofiar z tac niedzielnych w kieliszku nie topił ani żadnym innym sposobem nie roztrwaniał! Czym mieszkańcy Cielętnik zasłużyli sobie na tak okrutny wyrok? A może Bóg się kaj obraził, że grzesznika żem pod jego dach bez spowiedzi świętej przyjął? Przecie on pod sklepem ino wystaje, tak przede mszami, jak i zaraz po nich, przemknęło przez myśl Jachymkowi, szybko jednak odrzucił od siebie te rozważania, bo trzeba było pilnie coś ludziom na polepszenie nastrojów powiedzieć.
Tylko co powiedzieć, aby grzechu kłamstwa nie popełnić?
Gdy człek umrze, zawsze jakieś wyjaśnienie dla jego śmierci się wynajdzie. A to, że starawy chłop już był i swoje zdążył przeżyć, wnukami serce nacieszyć, a że prawnuków nie doczekał, to wola Boża i koniec, kropka. A to, że kobicina chorowała bardzo i męczyła się ponad siły, Stwórca więc z ulgą jej pośpieszył, wobec czego cieszyć się trzeba z tego, a nie smucić. Tak, proboszcz Jachymek nie miał trudności w objaśnianiu swym wiernym istoty śmierci! Dotychczas trzy razy tylko napotkał w tym względzie na problemy.
Raz, kiedy to na niewinne dziecko śmierć w Cielętnikach napotkała. Małe było jeszcze, trzy tygodnie ledwo skończyło, dla umarcia jego trudno było więc jakiekolwiek wytłumaczenie odnaleźć. Matka, wymęczona ciężkim porodem i połogiem, spać z nim do łóżka się położyła i do piersi na śnie je przystawiła, a że piersi miała mleczne bardzo i sen ją przy karmieniu zmorzył, dziecię udusiło się pod jej naporem. Rano sztywne już było i sine. Krzyk kobieta wzniosła na wieś całą, od męża nauczkę na dodatek taką później dostała, że sama też zsiniała całkiem na twarzy i siność ta jeszcze długo po pogrzebie niemowlęcia popuścić nie chciała.
On, proboszcz Jachymek, pustkę miał w głowie na tym pogrzebie trudną do udźwignięcia. Bo jak ludziom przetłumaczyć, że matka rodzona piersią własną tchnienia potomka pozbawiła? Jak objaśnić, że zamiarów złych nie miała, że kara na nią spadła niebywała, że do końca dni swoich z wyrzutami bić się będzie musiała? Ludzie czekali na kazanie jak na wybawienie, bo sami w swoich głowach poukładać tego nie umieli. Tyle dobrze, że dziecina ochrzczona została zaraz po ciężkim porodzie, to łatwiej proboszczowi Jachymkowi było o królestwie niebieskim mówić i aniołami mowę przykoloryzować.
Drugi raz słów mu w ustach zabrakło, gdy, dawno już temu, chował syna Kapucynowej, obecnie już kobiety sędziwej, trawionej przez starcze otępienie, tej samej, która Małgorzatę kiedyś wypytywać zaczęła, z jakiej przyczyny jej łono dziecka na świat wydać nijak nie chce. Kapucynowa dochowała się dwóch synów, z czego jeden był dla niej skaraniem, drugi darem. Pierwszy nie osiągnął w życiu niczego – nie ożenił się, nie miał dzieci ani żadnych innych zajęć poza bezustannym upijaniem się na umór. Mieszkał ze starą matką, rencinę jej podbierał i do sklepu zanosił, a spod sklepu jego samego przynosić do domu inne chłopy musiały. Spijał się do omdlałości dzień w dzień i noc w noc, drgawek padaczkowych czasem w kościele dostawał, bo bez alkoholu tyle nawet, ile msza trwała, wytrzymać rady nie dawał, ale potem tak już się wycwanił, że i do Bożego przybytku wódkę zabierał ze sobą, ukrytą w wyświechtanej i upapranej starymi wymiocinami marynarce. Kapucynowa żadnej radości od niego uświadczyć nie mogła, nic jej w domu nie pomagał, gospodarkę, i tak marnawą, do ruiny zupełnej doprowadził. Wyprzedawał, co się dało – najpierw kozy, potem kury, a na ostatku nawet resztki gnoju, którym inni rolnicy swe ziemie nawozili.
Drugi z Kapucynowych synów dumę z kolei jej przynosił. Wżenił się w pobliskich Raczkowicach w dużą fermę drobiu, którą teść bez mrugnięcia okiem mu przepisał. Dzieci doczekał się czworga, zdrowe były i dorodne. Życie szło mu dobrze, rąk do pracy sobie podnajął i nawet w nowych marynarkach pokazywać się niedzielami w Cielętnikach zaczął, bo niedzieli każdej odwiedzał dom rodzinny, żeby brata swego do jako takiego porządku doprowadzić, obmyć choćby i ogolić, a matce do renciny groszy kilka dołożyć.
I złożyło się tak niefortunnie, że pewnej nocy obu braci z raczkowickiego odpustu do Cielętnik na jednej motorynce powracało. Motorynka sprawna była, choć stara, a kierował nią trzeźwy mężczyzna w nowej marynarce. Ten drugi, przyodziany w brudną i leciwą, siedział z tyłu, cały spity i niemal nieprzytomny. Z nieznanych do dziś dnia powodów motorynka wypadła z drogi i stoczyła się w urwisko, po drodze zahaczając o kilka drzew. Rankiem dopiero synowie Kapucynowej odnalezieni zostali przez przechodniów, ale wtedy żył już tylko ten pijany. Obudził się ponoć jak gdyby nigdy nic i zapytał bełkotliwym głosem, co takiego się stało. Dopiero gdy ciało brata w rowie dostrzegł, przetrzeźwiał nagle i zawył jak małe dziecko, że to on powinien zginąć, że to jemu śmierć pisana być powinna, bo życie nie dla niego jest, bo do życia nijak nadać się nie potrafi. Po wypadku rozpił się jeszcze bardziej, rzadko już sklecić całe zdanie mu się udawało, a spod sklepu już nawet na noce zimowe do domu nie wracał, tylko spał pod witryną, dziurawą, obstrzępioną z każdej strony marynarką chroniąc się przed śniegiem i deszczem.
Żył tak po dziś dzień, a na pogrzebie jego brata – dobrego Kapucynowego syna – proboszcz Jachymek nie wiedział, w jaki sposób wyjaśnić żałobnikom, dlaczego śmierć okrutna nie dosięgła tego, kto na nią zasługiwał, lecz zabrała tego, kto życie toczył takie, jak Pan Bóg przykazał. Posiłkował się więc trochę na ślepo przypowieścią o Kainie i Ablu, ale niewiele mądrego z niej wykrzesać zdołał. Ludzie wtedy także czekali. Czekali i wierzyli, że duchowny rozwikła przed nimi zagadkę życia i śmierci. Najbardziej ze wszystkich oczekiwała na to Kapucynowa, ale widocznie w proboszczowej przemowie ukojenia nie odnalazła, bo jej twarz, choć poorana starczymi bruzdami, nadal wyrażać się zdawała dziecięce zdziwienie wobec napotkanego losu.
Trzeci raz natomiast proboszcz Jachymek mydlił wiernym oczy na pogrzebie rodziny Edka Zgudka, tego, co to w pożarze utracił najbliższych i całą gospodarkę, a teraz straszył cielętnickie dzieci połataną bliznami gębą. Nikt nie wiedział, od czego posesja Zgudków się zajęła ogniem, ale wiadomym było powszechnie, że Edkowa żona i trójka jego synów żywcem umierali brani przez płomienie. Najmłodszy syn miał trzy niecałe lata, znaleziono go w objęciach spopielonej już niemal doszczętnie matki, do której czołgał się przez długość całego domu, dusząc się dymem, świadom, że ogień stopniowo ogarnia jego dłonie i nadgarstki, stopy, łydki i uda. Twarz spaliła się na samym końcu, bo rysy znać mu było jeszcze po odnalezieniu dokładnie. I on, i jego matka, która odganiała własną śmierć aż do momentu, gdy syn zdołał do niej się doczołgać, bo sama z bólu i braku tlenu poruszyć się już nie mogła, spoglądali na siebie nawzajem przeżartymi pustką oczami do samiutkiego końca.
Szczęście miał proboszcz Jachymek wielkie, że przed pogrzebem Edka spowiadać nie musiał i przez cienką konfesjonałową kratkę szlochów jego wysłuchiwać, bo nie brał on w uroczystościach udziału; lekarze w szpitalu go przetrzymali, starając się ratować jak najwięcej poparzonej do kości skóry. Rad był z tego cielętnicki kapłan bardzo, bo doskonale wiedział, że nawet gdyby przeczytał wszystkie mądre księgi tego świata, nie miałby pojęcia, co powiedzieć. Niechętnie przyznawał się do tego piekącego braku wiedzy nawet przed samym sobą, a swym wiernym nie ujawniłby tej tajemnicy za żadne skarby tego świata.
Słowa wypowiedziane do tłumu giną szybciej niż do ucha czyjegoś wyszeptane, proboszcz Jachymek z ulgą więc wielką na przypowieści o hiobowych dramatach kazanie pogrzebowe zakończył i polecił wiernym ufać niezłomnie w miłosierdzie boskie.
Teraz czuł jednak, że zadanie stoi przed nim najpotężniejsze. Cóż to była bowiem za trudność śmierć wyjaśnić, gdy tylko jeden czy najwyżej kilku człeków z padołu ziemskiego schodzi? Jaką miarą porównać to szło do wczoraj zasłyszanej przepowiedni?
Proboszcz Jachymek dyskretnie wtarł w sutannę pot ze spoconych dłoni i niby to spontanicznym gestem poprawił biret i koloratkę. Pomimo tej pozornej swobody poczerwieniał na twarzy jeszcze bardziej. Naprędce pozbierał rozbiegane myśli i wreszcie zaczął wypowiadać słowa, które zdały mu się najwłaściwsze, a zarazem do wymówienia najprostsze.
– Bóg pewnie nauczkę okrutną nam dać postanowił, bo się zniecierpliwił, że remont kościoła świntego odkładamy, że środków nigdy na to, co potrza, nie ma, że zawsze cosik pilniejszego do wyfundowania się wynajdzie. A przecie w przybytku Bożym dach przecieka, ławki trzeszczą, ale łatanie drogi pilniejsze, ale ważniejsze wyasfaltowanie drogi...
Tłum błyskawicznie podchwycił koncept duchownego.
– Racyja świnta! Racyja! Trza prędko remont przeprowadzić, to może kaźni uniknąć zdołamy!
– Opieszałość nasza do grobów nas sprowadzi!
– Przykościelny dąb zetnijmy na drewno, dziurawy dach na dniach jeszcze nim podreperować się zdąży!
– Nie zgadzam się! – zawołał z przerażeniem Janek Szczecina, który stał z matką wśród pozostałych mieszkańców Cielętnik od początku zebrania. Pierwej zdawał się zbytnio nie przysłuchiwać toczonym dyskusjom, lecz zawisła w powietrzu zapowiedź agonii starego dębu, na którym zwykł wylegiwać się każdej niedzieli podczas mszy świętej, wywołała w nim panikę. Krzyk jego przepadł w warkocie ludzkiej hordy.
– I bez pomocy gminy kościół świnty remontem poratujemy!
– Bo skoro sołtys nie umi jak należy przydziałów pozałatwiać...
– ...to trza nam wziąć sprawy w swoje ręce!
Stanisław Kozak naraz pożałował, że dopuścił proboszcza Jachymka do głosu. Temat remontu kościoła od jakiegoś czasu stawał mu ością w gardle. Dobrze wiedział, że ludzie za złe mu mają, bo pieniędzy po dziś dzień na ten wzniosły cel nie załatwił w gminie, ale co pospólstwo może o politykowaniu wiedzieć? Najpewniej tyle co nic! Czy oni pojęcie mają, jak ciężko z urzędnikami wyższymi od siebie cosik wynegocjować? Czy rozumieją, ile to trzeba papierów wypełnić i podpisów złożyć, żeby o dotacje choćby się otrzeć? Łatwo komu robotę innego oceniać, gdy zna się na niej tyle co ślepy na kolorach, pomyślał z rozdrażnieniem sołtys Kozak, odzyskawszy znienacka resztki oratorskiego rezonu. Odchrząknął tak doniośle i znamiennie, że obywatele Cielętnik, włączając w to bawiące się dzieci i przygłuchych starców, znów spojrzeli w jego stronę.
– Najdrożsi moi! Nie znamy motywów decyzji Boga, lecz musimy wierzyć z całych sił naszych, że działa on z zamiarem dla nas korzystnym! Nie ma sensu się zastanawiać, dlaczego akurat nas postawił w tak dramatycznym położeniu! – Przełknął ślinę. – Remont kościoła prawdopodobnie i tak na niewiele by się nam zdał! Bóg nie postawił nam przecież żadnych warunków, nie nakazał pokuty ani ofiar, i tym uczynkiem najpewniej nie będziemy w stanie go przebłagać. Czyż nie prawdę prawię, księże proboszczu? – zwrócił się ostatecznie do duszpasterza, oblekając naprędce usta w uśmiech tak ciepły i serdeczny, jak tylko pozwalało mu na to wewnętrzne rozdygotanie.
Proboszcz Jachymek mimowolnie znów spąsowiał, z zadumą pokiwał głową w prawo i w lewo, jakby ważąc w duchu argumenty i z malującym się na twarzy wahaniem ostatecznie przytaknął sołtysowi. Nie miał bowiem żadnej pewności, że racja jest po jego stronie, bo prawdy odnośnie przyczyn boskiej przepowiedni nie znał, a kłamać nie lubił i żadną miarą nie chciał.
Dostrzegłszy proboszczowski gest aprobaty kilka kobiet ponownie zakwiliło głośno, zaś na twarzach mężczyzn ukazał się ledwie dostrzegalny, bo najpewniej dobrze kamuflowany, cień bojaźni.
Nadzieje więc na ocalenie ostatecznie rozwiały się.
Nawet pilny remont kościoła świętego nie może cofnąć strasznego proroctwa.
Przez kilka chwil na placu znowu zapanowała nieprzenikniona cisza. Stanisław Kozak skorzystał z niej skwapliwie.
– Ukochani moi! Pozwólmy oddalić się trwodze i pochylmy nad tym, co w tej trudnej sytuacji warto nam czynić dalej! Jawi się przed nami wiele ważnych kwestii, liczne pozostały do podjęcia decyzje! Zastanówmy się przede wszystkim innym...
– Ja nie rozumiem – wreszcie udało się włączyć do dyskusji Jankowi Szczecinie, wciąż zlęknionemu widmem wycięcia starego dębu.
– Czego nie rozumiesz, chłopcze? – zapytał sołtys Kozak, siląc się na okazanie cierpliwości wobec wrodzonej niefrasobliwości swego rozmówcy.
– Nie rozumiem, nad czym mamy się zastanawiać – odparł Janek.
– Otóż, Janku, jako ludzie prości, ale myślący, wyznający pewne wartości i kierujący się w życiu pewnymi zasadami, których znaczenia nie czas teraz ci przybliżać, wobec zaistniałych okoliczności musimy się zastanowić choćby nad tym, co mamy począć wobec zbliżających się żniw. Czy je rozpoczynać, czy od nich odstąpić.
– Ale... – Janek Szczecina zdawał się nadal nie pojmować, nad czym miałby się zastanawiać, tym razem jednak sołtys przerwał mu ostro.
– Musimy również rozważyć, co poczniemy z naszą trzodą. Na nią przecież wyrok boski wydany nie został, a pomrze ona co do sztuki, gdy panów jej zabraknie. Chyba zgodzisz się ze mną, Janku, że szkoda by była niepomierna, gdyby z powodu naszego niedbalstwa zginęły też zwierzęta, o które codziennie dbamy, wkładając w to tyle naszej pracy i naszych dobrych serc?
– Zgodzę się – przytaknął Janek.
Nikt już jednak nie dosłyszał jego odpowiedzi, bo wśród tłumu rozległy się gromkie oklaski świadczące o tym, że słowa sołtysa uznane zostały za trafne i godne podziwu. Śpiesznie więc Kozak ciągnął dalej: – Moi najdrożsi! Umrzemy wszyscy już wkrótce, ale spójrzmy na to z innej strony. Iluż ludzi budzi się każdego dnia, nie wiedząc, że nie położą się już spać? Spotykają ich z woli naszego Pana okropne nieszczęścia. A to giną w zupełnie nieprzewidzianych wypadkach, a to nagle dają im o sobie znać długo ukrywające się choroby. My natomiast wiemy, kiedy odejdziemy, wiemy, ile czasu nam zostało. Bóg jest dla naszej społeczności niebywale łaskawy. Pozwolił nam, abyśmy pomarli godnie, przed tym należycie uporządkowali nasze sprawy. Bądźmy mu zatem wdzięczni i nie poddawajmy się rozpaczy, wierząc, że jego decyzja uchroni nas przed większym jeszcze nieszczęściem. Bo tylko wiara...
Stanisław Kozak nagle zamilkł i skierował wzrok daleko przed siebie, w stronę łąkowego pagórka, a ci, którzy stali najbliżej niego, mogli w jego oczach dostrzec łzy. Z pewnością myślał teraz o swoich dzieciach, bliźniętach Tosi i Jurku, którzy na jesieni mieli rozpocząć naukę na miastowym uniwersytecie, podtrzymując tradycję podpatrzoną w domu rodzinnym. Nie doczekają tego i kiedy sołtys ucichł, powstrzymując nawał własnego smutku, do zebranych na placu dotarło, że i on jest jednym z nich, że jest im równy i z nimi będzie dzielił zapowiadaną tragedię.
Na krótką chwilę w sercach mieszkańców Cielętnik zagościło ukojenie. Już nie łypali na sołtysa podejrzliwie, lecz z tkliwością poszukiwali jego spojrzenia i napotykając je, kręcili wymownie głowami, jakby składając Kozakowi kondolencje z powodu osobistego dramatu.
Ludzie zawsze czują się lepiej, gdy mają z kim dzielić swoje nieszczęścia.
Wśród gawiedzi stał i uważnie się przysłuchiwał Muniek Krawczyk, mężczyzna w wieku chrystusowym, ale pod każdym innym względem od Syna Człowieczego daleki. Pomimo młodego wieku we wsi wzbudzał postrach, co nie wynikało z jego postury, bo mięśni ani kości rozbudowanych zanadto nie miał, lecz z odpychającego usposobienia. Ludzie za wszelką cenę unikali z nim spotkań, a gdy szedł karminową drogą wiodącą przez Cielętniki starcy siedzący na przydomowych ławkach udawali bardziej ślepych i głuchych, niż w rzeczywistości byli. Nikt nie życzyłby sobie dłuższej z nim styczności, bo nikt pewności nie miał, do czego Muniek był zdolny i na jakie uczynki by się poważył, choć dotychczas niczym złym w Cielętnikach zasłynąć nie zdążył. Nosił w sobie jednak mroczną tajemnicę i już pierwsze wrażenie sprawiał nieprzyjemne – tak z uwagi na fizjonomię, jak i cechy charakteru. Barwa jego skóry była pomarańczowa, włosy i oczy czarne niczym węgiel. Gdy milczał, usta układały mu się w wąską, ledwo widoczną linię, ale gdy przemawiał nabierały jędrnych kształtów i krwistego koloru. Nawet wydobywające się z jego gardła obyczajne pozdrowienia – dzień dobry, dobrej nocy – brzmiały bardziej jak zapowiedź rychłych kłopotów niż codzienne serdeczności wyrażane pod adresem współmieszkańców.
Muniek Krawczyk zaliczał się do grona szczęśliwców, którzy głęboko wierzyli, że do wysokich celów zostali stworzeni i doskonale wiedzieli, jakimi sposobami możne je osiągnąć. Nie obchodziło ich wcale, co sądzą na ich temat inni. We wsi krążyła o Muńku opinia, że jest leniem i próżniakiem, bo politykowania mu się zachciało, a gospodarki po ojcu nie chce przejąć. Mieszkańcy Cielętnik nie mogli się nadziwić zapędom młodego Krawczyka, bo przecież dzieckiem swych rodzicieli był jedynym i dla niego tylko dobytek cały przez długie lata szykowano. Sołtysowy urząd smarkaczowi zapachniał, patrzcie go!, rozprawiali po cichu między sobą ludziska, kręcąc przy tym głowami po pierwsze z niesmakiem, a po drugie – aby się upewnić, czy czasem ich słowa do Muńka nie dolecą. Nawet wiernych wyborców już się dorobić zdążył, gadali coraz częściej, bo kilku pierwszorzędnych łachudrów ani na krok go nie odstępowało.
Istotnie, zawsze i wszędzie z Muńkiem spotkać szło trzech jego towarzyszy, o których trudno powiedzieć cokolwiek więcej niźli to tylko, że byli osobnikami spod ciemnej gwiazdy. Nikt nie wiedział, skąd pochodzili i w jakiej wsi mieszkali, a kilku cielętniczan widziało ich każdego ranka wyłażących z lasu – czyżby tam mieszkali? – i udających się prosto do Muńkowego obejścia. Spędzali wespół całe dnie, to stojąc pod sklepem, to krążąc po wsi i szepcząc między sobą półsłówkami. Z młodym Krawczykiem interesy szemrane musiały ich łączyć, bo bywało, że Muniek znikał z nimi na kilka dni, zabierając ze sobą małą torbę podróżną, a kiedy wracał, był kontent zazwyczaj bardzo i od stóp do głów pakunkami obładowany.
Muńkowi kompani skóry mieli ogorzałe jak sam Muniek, a każdy jeden od drugiego równo o głowę był wyższy – gdy stali koło siebie, na myśl przywodzili schody, bo łby mieli od góry płasko ociosane. Letnie słońce przeglądało się w ich niemiłych, łysych czaszkach niczym w lustrze. Nikt w Cielętnikach nie znał ani imion, ani nazwisk tych typków i nikt dotychczas nie odważył się o to kogokolwiek wypytywać. We trzech albo i czterech snuli się po wsi niczym pozbawione tożsamości, niemal przezroczyste, ale straszne duchy.
Pierwszy raz w Cielętnikach widziano ich cztery lata temu, podczas wyborczej kampanii na urząd sołtysowski, kiedy to swoją kandydaturę zgłosił młody Krawczyk, poważając się na konkurowanie z politycznie doświadczonym i powszechnie szanowanym Stanisławem Kozakiem. Pomimo wielkiej woli walki i wzbudzanej wśród cielętniczan bojaźni wybory przegrał ze szczętem, zdobywając ledwo kilka wotów najpewniej z tej przyczyny, że ludzie nie lubią, gdy dzieci okazują niewdzięczność rodzicom. Sam Muniek żałował bardzo, że był jedynakiem i ojciec nie mógł przekazać dorobku życia innemu niźli on synowi, ale z batalii o władzę we wsi rezygnować nie zamierzał i w tegorocznej kampanii wyborczej dawno już udział zapowiedział. Nie przewidział jednak, że kampania może wcale się nie odbyć i nijak nie potrafił teraz z tą możliwością się pogodzić.
Jako że uważał siebie za człowieka rzeczowego i pozbawionego skłonności do użalania się nawet nad sobą, zdecydował przerwać bezsensowne, w jego mniemaniu, milczenie, jakie od kilku już minut zalegało na placu odpustowym.
– Ludzie, do niczego nie zaprowadzą nas lamenty! Czas przecie ucieka!
Jego słowa nasiliły tylko wszechobecny niepokój. Czas bowiem rzeczywiście uciekał, a uświadomienie sobie tego wobec znanej i nieubłaganej przyszłości nie było rzeczą prostą.
Wzdrygnął się również sołtys Kozak i w okamgnieniu otrząsnął z zadumy i ponownie przemówił: – Młody pan Krawczyk ma rację. Czas ucieka, moi drodzy! Dlatego składam wam taką oto propozycję: szybko omówmy najważniejsze tematy i podejmijmy co do nich decyzje, następnie niech każdy uda się do domu, aby jak najlepiej wykorzystać to, co mu pozostało. Wielu z was dręczą z pewnością takie zagadnienia prywatne, które wymagają zakończenia albo nawet rozpoczęcia, nie przedłużajmy więc tego zebrania ponad potrzebną miarę. Nie umartwiajmy się także, raczej żyjmy z dnia na dzień, korzystając w pełni z danego nam czasu, aby niczego nie żałować i o niczym istotnym nie zapomnieć. Pamiętajmy, Bóg jest miłosierny i z pewnością nie chce...
– Wpierw powinniśmy omówić kwestię głównej wagi, jaką jest sprawowanie przewodnictwa w tej feralnej chwili – Muniek Krawczyk buńczucznie przerwał sołtysowi, występując jednocześnie przed linię tłumu. Trzej stojący tuż przy nim kompani z rozpędu uczynili to samo, głośno mu przy tym potakując.
– Zgadzam się z tobą i twoimi przyjaciółmi – odparł co prędzej sołtys Kozak. – I pragnę oświadczyć, pomimo tego, że moja kadencja kończyć się na dniach powinna: gotów jestem sprawować powierzoną mi funkcję aż do krańca naszych dni. Wezmę na siebie tę odpowiedzialność, poświęcając tym samym ostatni fragment mego życia dla dobra naszej wspólnoty. – Stanisław Kozak z wolna powiódł wzrokiem po zebranych, po czym zamilkł. Zdawał się na coś przez chwilę wyczekiwać, a kiedy się najwidoczniej nie doczekał, począł mówić dalej: – Chcę, żebyście wiedzieli, każdy z was może do mnie przyjść z każdym problemem, jaki w ciągu niedługiego pozostałego mu czasu stanie na jego drodze. Jestem sołtysem dla was i z waszego wyboru, będę więc pełnił tę wartę aż do śmierci, bo sołtysowanie to w moim mniemaniu nie urząd, lecz służba.
Skończył i zaraz poczuł niewymowną ulgę, gdy zgromadzeni wreszcie zaczęli bić mu brawo i wiwatować na jego cześć. Po twarzach kilku kobiet pociekły nawet łzy wywołane szczerym podziwem dla jego osoby. Oto bowiem on, Staszek, do którego tak właśnie zwracali się cielętniczanie w mniej oficjalnych momentach, wykazał się dla nich ogromnym poświęceniem. Z własnej, niczym nieprzymuszonej woli, pragnął pozostać na urzędzie, miast własnymi tylko sprawami tuż przed śmiercią się zajmować! Przydziałów z gminy wprawdzie załatwić, jak się należało, nie potrafił, ale serce miał zdolne do wielkiej ofiarności.
Stojący wciąż o krok przed linią tłumu Muniek Krawczyk znów zabrał głos, akcentując ponad potrzebę każdą wypowiadaną sylabę. Gdy przemawiał, jego usta nadęły się, przybierając kolor wściekłej purpury.
– W imieniu całej naszej małej społeczności pragnę podziękować za twoje oddanie i wyrazić moją wdzięczność wobec Najwyższego za to, że na czas zesłanej przez siebie niepomyślności pozostawił nam wiernego przewodnika.
Ponownie rozległy się gromkie oklaski. Sołtys Kozak skierował przelotne spojrzenie w stronę Muńka, skinął lekko głową, dziękując tym samym za słowa uznania, po czym przemówił tonem pewnym, wyrażającym napływ nowej energii.
– Moi najsłodsi! Zajmijmy się zatem szybko kolejnymi sprawami, ażeby nie tracić niepotrzebnie cennego czasu. Ustalmy, co zrobimy z trzodą, aby nie została narażona na śmierć głodową po tym, jak my już służyć jej zaprzestaniemy. Czy ktoś z obecnych zgłasza w tym przedmiocie jakieś pomysły?
– Ja mam pomysł! Oddajmy nasze zwierzęta pod opiekę mieszkańcom Sekurska. Oni na niedostatek żywych zasobów od dawna utyskują, przydadzą się im nowe tusze – zaproponował Edek Zgudek.
– Tak zróbmy! Zróbmy tak już tera! – przyświadczyły mu liczne, przepełnione skwapliwością głosy.
– Już tera? Niby z jakiej racji? Przecie sami musimy jakoś przeżyć aż do końca! – po raz pierwszy głos zabrał Zbychu Szymala, mąż Małgorzaty, największy cielętnicki bamber.
Edkową propozycją był wyraźnie oburzony. Podczas zgromadzenia stał nieco oddalony od pozostałych mieszkańców, bo nikt nie chciał zbliżać się do niego w obawie przed fetorem, jaki roztaczał bezwiednie wokół siebie. Był to fetor świńskiego łajna, który otaczał go niczym niewidzialna bańka i z którego on sam nie zdawał sobie sprawy. Przesiąknął tym odorem do cna, bo ze świniami swymi nie lubił się rozstawać i od rana samego aż po zachód słońca gorliwie je oprzątał. Chował też krowy, byki i cielaki, ale największy pieniądz wieprze mu przynosiły. Hektarów miał tyle, że śmiało z pół Cielętnik pod niego należało, a jego gospodarka była bardzo rozwinięta. Posiadał kilka tak nowoczesnych urządzeń, że starsi rolnicy podczas całych dni spędzanych na roli zastanawiali się, do czego one mogą służyć.
Nie miał konia, ani jednego, co najlepiej świadczyło o jego randze jako rolnika.
Posiadał chłopski wygląd i usposobienie. Po wsi umorusany na twarzy gnojem nieraz chodził, w brudnych łachach i obdartych gumofilcach. Z ludźmi gadać nie lubił, bo i wiele do powiedzenia na ogół nie miał i nie znał się na niczym innym poza świniami. O nich wiedział wszystko i wiedzy tej nie odstąpiłby chyba nawet rodzonemu synowi, gdyby wreszcie ta nieurodzajna gleba, jego żona, na świat wydać go postanowiła. Ale na to przestał już mieć nadzieję. Kobietę widać wziął niezdatną do rodzenia, ale cóż było mu teraz robić? Ślub w kościele został wzięty, odwrotu więc żadnego nie miał.
Nie było we wsi tajemnicą, że Małgorzata ma ze Zbychem życie niełatwe, że mężczyzna jest z niego porywczy i gwałtowny, że mu się nie podoba, gdy żona z tym półgłówkiem, Jankiem Szczeciną, na spacery się prowadza i nie raz, i nie dwa przez tą Zbychową krewkość Małgorzata chodzić musiała aż po czubek głowy w chustę obwiązana.
Pomimo trudnego charakteru Zbychu poważany był przez współmieszkańców, bo pieniądz duży sobą reprezentował, a ludzie do pieniądza szacunek mają jak do niczego w świecie. Szymala świadom był tego i gdy podczas rozmaitych uroczystości przychodziło mu stać samemu pośród tłumu, tłumaczył sobie, że pewno nikt odwagi nie ma takiej, żeby do niego podejść i zagadać, bo respekt wzbudza zbyt wielki swoją osobą, pesząc posiadanym majątkiem co bardziej pospolitych rolników. Nie zdziwił się zatem wielce, gdy teraz na placu odpustowym gromada usłużnie zawtórowała jego słowom.
– Rację ma! Rację ma! Zwierzęta przy sobie trzymajmy, póki się ino da!
– Moi mili! – Stanisław Kozak starał się przekrzyczeć podekscytowaną ferajnę. – Niech więc każdy przekaże swe stada wówczas dopiero, gdy uzna to za stosowane! Ten problem także uważam już za rozwikłany. Pozostaje jeszcze sprawa tegorocznych żniw i tego, czy w ogóle istnieje sens ich rozpoczynania.
Tym razem głos zabrał Felek Konopka.
– Żniwa, jak przystało, przeprowadźmy! A skoro oddajemy trzodę, to i zbiory potem oddajmy!
– Dobrze prawi! Tak zróbmy! – odezwały się ukontentowane propozycją głosy.
– Kochani! Uczyńmy zatem tak, jak poleca pan Konopka – potwierdził entuzjazm zebranych sołtys. – Po raz ostatni w naszym życiu poświęćmy się temu, co przecież kochamy najbardziej: pracy na roli. Niech owoce naszych ciężkich robót przyniosą korzyści tym, którzy najmniej tego się spodziewają. Może ktoś z was odda swe zbiory poszkodowanym przez zeszłoroczną powódź mieszkańcom Michałopola? Zdaje się, że ten ostatni dobry uczynek byłby mile widziany w oczach Wszechmogącego!
– My oddamy – odezwała się przytłumionym głosem Małgorzata Szymalowa. – My oddamy im wszystko, co zdążymy zebrać.
W trakcie całej narady Małgorzata stała na końcu placu, uparcie wpatrując się w ziemię. Nie miała sił się odezwać, nie miała sił nawet unieść głowy. Od wczoraj już czuła się martwa i najchętniej do trumny by się ułożyć dała. Cóż to bowiem za różnica – jeden czy dziesięć dni? Cóż ją jeszcze dobrego spotkać może przez kilkadziesiąt pozostałych godzin? Zdawało się Małgorzacie, że lepiej jest nie czekać, dobrze by było, gdyby ten świat co prędzej się zakończył. Nie miałaby jednak odwagi sama go do tego pośpieszyć.
Jako że Małgorzata była jednym ze świadków boskiego objawienia, wygłoszona przez nią deklaracja przyjęta została z tym większym poklaskiem. Wszyscy bez wyjątku spoglądali teraz w jej kierunku z podziwem, bo to ona stała się Boską wybranką, bezpośrednią adresatką przepowiedni, i na dodatek dobrotliwość serca innym okazać potrafiła, bo plony z Szymalowej gospodarki w mig podreperują podtopioną ostatniej wiosny sąsiednią wieś.
Wpatrywali się w nią z nieskrywanym uznaniem wszyscy poza jej mężem, który nawet nie odwrócił się w stronę żony pomimo tego, że natychmiast po wygłoszeniu oświadczenia poszukała mężowskiego wzroku. Słowa Małgorzaty rozeźliły Zbycha jeszcze bardziej niż pomysł Edka Zgudka, który w swej szpetnej łepetynie wykoncypował rozdawnictwo trzód. Bamber ponownie poczuł, że jego wnętrzności zaczyna trawić złość i ucieszył się wielce, bo po chwili sołtys przymierzać się zaczął do zakończenia zebrania; dojść mogłoby bowiem lada chwila i do tego, że nawet swoje nowoczesne maszyny oddać by musiał za darmo jakimś niewdzięcznym, małorolnym łajzom.
– Najsłodsi moi! Uważam naszą debatę za zamkniętą! Jestem zdania, że możemy rozejść się do domów, chyba że ktoś jeszcze chciałby coś dopowiedzieć – sołtys Kozak począł rozglądać się po placu w oczekiwaniu.
– Ja bym chciał! – odezwał się niespodziewanie Janek Szczecina, który spokój ducha odzyskać zdążył, bo z tego, co wyrozumieć z przemów ludzkich zdołał, dębu od korzeni odłączać jednak nie postanowiono.
– Co takiego chciałbyś nam powiedzieć, Janku? – zapytał łagodnie sołtys Kozak.
– Powiedzieć chciałem, że to klawo, że tyle jeszcze dni nam pozostało! – twarz Janka rozjaśnił uśmiech.
– Tak, Janku! To rzeczywiście klawo! – Staszek Kozak obrał teraz taki ton, że odruchowo spojrzały w jego stronę wszystkie znajdujące się na placu dzieci widać przekonane, że w przekazie tym kryje się dla nich ukryta informacja. – A teraz, jak my wszyscy, idź do domu i zajmij się własnymi sprawami. Masz pomysł, jak wykorzystać pozostały ci czas?
– Ano mam! – odparł Janek beztrosko, aż nastrój na zgromadzeniu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki uległ przeobrażeniu. Ludzie mimowolnie poczęli się uśmiechać i nawzajem obdarzać porozumiewawczymi spojrzeniami, które wyrażały pomieszanie litości nad Jankową dolą i szyderstwa z jego przyrodzonej głupoty. Niektórzy nawet się roześmiali wniebogłosy, dając w ten sposób upust ciężkim do udźwignięcia uczuciom, jakie towarzyszyły im bez ustanku przez kilkanaście ostatnich godzin.
– Jaki to pomysł, Janku? – począł podpytywać chłopaka Staszek Kozak, a zaokrąglone końcówki jego wąsów rozeszły się w przeciwne strony, niemal okręcając się o uszy, co oznaczało, że także się śmiał.
– Ano taki, że pożyję sobie jeszcze przez tych kilka dni. Bo można żyć, prawda, panie sołtys? Można żyć, aż do końca? – zapytał Janek z powagą w głosie.
– Tak, Janku. Jak najbardziej można, nawet trzeba nam teraz żyć! – odpowiedział sołtys Kozak, wciąż rechocząc miarowo.
– Ano, skoro można żyć, to fajowo! – W Janka znów wstąpiła niemożliwa do ukrycia ekscytacja. – To ja będę dalej żył!
– Idź, Janku! Idź i żyj! My wszyscy zresztą już chodźmy... pożyć sobie jeszcze trochę – zakończył sołtys, po czym przetarł wilgotne od śmiechu oczy rękawem zbyt obszernego garnituru, westchnął głęboko i rozejrzał się po obecnych. – Pamiętajcie, moi kochani, w razie jakichkolwiek kłopotów czy pytań drzwi mojego domu stoją przed każdym z was otworem! A teraz zmówmy jeszcze pod przewodnictwem księdza proboszcza krótką modlitwę, wyrażając naszą niewzruszoną wiarę w dobre intencje Przedwiecznego i godząc się z wszelkimi jego wyrokami.
Po odmówieniu litanii mieszkańcy Cielętnik długo jeszcze ze sobą rozmawiali, składali nawzajem wyrazy współczucia, robili plany na kolejne dni i dzielili się między sobą obawami i troskami.
W człowieku siedzi coś takiego, co każe mu czynić starania o jutro, choćby jutro nigdy miało nie nadejść.
Gdy słońce rozpoczęło swą powrotną wędrówkę po nieboskłonie, nadal stali na odpustowym placu, udręczeni, wątli, przekonani o swej nędzy. Tylko Janka Szczeciny od dawna już wśród nich nie było, nikt jednak tego nie zauważył.
Pragnął żyć i umierać, nie zaś o tym rozprawiać.