Читать книгу Żony jednego męża - Anna Fryczkowska - Страница 5

Czerwiec 2016

Оглавление

Kosiarki ruszają przed południem. Walczą i z trawą, i z ciszą, z której na ogół słynie Żoliborz, więc świat wydaje się nieco przytłumiony, zwłaszcza w tym świetle. W lurowatej poświacie, która nieoczekiwanie opadła na ulicę. Stolicę. Ojczyznę pewnie również, choć tak daleko Dobrochna stara się nie sięgać myślą. Pewnie znowu będzie burza. Niech pada, może ci z kosiarkami pójdą wreszcie do domu.

Dobrochna nie ma pewności, co z tą ojczyzną, ponieważ od jakiegoś czasu nie opuszcza domu, nawet ogród zalicza ostatnio wyłącznie przez okno, po drugiej stronie mikroświata w stosunku do ulicy. Dni spędzane w wygrzanym łóżku zlewają jej się w szary jak polskie niebo półsen.

Półsen, półtrwanie przy oknie, z nawyku pogoni za życiem, który jednak ostatnio przekształcił się w obserwowanie, jak gonią inni. Głównie samochodami. Pyrkoczą ulicą, suną szybko, szybciej, najszybciej. Piechotą chodzą ci z psami, ksiądz z walizeczką, pewnie do chorego, starzy ludzie, opierając się na laskach, balkonikach, krusi jak podeschnięte źdźbła. Wędrują Czarnieckiego, w tej właśnie, najmniejszej w Warszawie dzielnicy, na Żoliborzu. To przy tej ulicy urzęduje jedyny w diecezji egzorcysta, w kościele tak ukrytym między szeregowcami, że można wiele razy przejść obok i nie zauważyć, chyba że akurat trwa niedzielna msza i wierni przestępują z nogi na nogę przed wejściem.

Żoliborz, niemal nienaruszony przez wojnę, zaprojektowany tuż przed nią głównie przez spółdzielców i socjalistów, w początkach dwudziestego pierwszego wieku zamieszkują osoby głosujące w dużej mierze na prawicę, więc i tym dzielnica różni się od reszty stolicy. Może dlatego, że w szczelnie zakrytej tujami połówce bliźniaka przy Mickiewicza mieszkali bliźniaczy przywódcy największej polskiej prawicowej partii. Pokaźna klocowata połowa, zamieszkiwana nadal przez pozostałego przy życiu bliźniaka, raz do roku, dziesiątego kwietnia, obstawiana jest zniczami i biało-czerwonymi chorągiewkami tak obficie, że bliźniak z bliźniaka na pewno dostrzega je zza przykurzonych okien i wysokiego szpaleru krzewów porastającego szczelnie ogrodzenie.

Żoliborz. To również tutaj, obok jednego z kościołów, pochowano księdza męczennika zamordowanego przez służby specjalne PRL-u. Przy jego grobie dzień i noc płoną świece, a w niedziele rozstawiane są stragany z antysemicką i antyunijną literaturą.

Dobrochna od lat chadzała na spacery po trójkącie: egzorcysta, król PiS-u i grób męczennika, ale od wielu tygodni nie odwiedziła żadnego z nich. Egzorcysty też nie widziała, gdyż do wrót kościoła ukrytego między willami jej wzrok z domu nie sięgał, nawet jakby przewiesiła się przez okno do połowy, czego przecież nie robi. Raz – bo na dworze jakoś zimno. Dwa – bo pachnie nie tylko ciętą trawą, lecz także wrogością.

Z okna na stryszku podziwiać może ludzkie ciała od strony czapki, łysiny lub innego pomysłu na fryzurę. To wartość dodana tego pokoju, do którego Dobrochna sprowadziła się ledwie kilka tygodni temu. Aż kilka tygodni temu. Szmat szarawego czasu temu.

Aż tu nagle dzwonek na dole, ledwie słyszalny przez hałas zza okna. Dobrochna niechętnie odpycha się od parapetu i rusza w dół po schodach. Zanim uda jej się dotrzeć do drzwi, niecierpliwy dzwonek zdąży zwinąć skrzydła i zniknąć, zostawiając w skrzynce na listy biały kwitek. Awizo opada na podłogę i tam zostanie aż do powrotu Anity z pracy.

Dobrochna z Anitą ciągną do przodu bez oglądania się za siebie i bez wybiegania w przyszłość. Teraźniejszość ogranicza się do ciepłego kokonu kołdry, stania przy oknie z oczami przy szybie, z dłońmi opartymi o parapet. Teraźniejszość bezpieczna jak dres, szary dres z bawełny, w którym Dobrochna śpi i czuwa, żeby nie było wstyd przed listonoszem ani kurierem od baniaków z wodą. Dres: kompromis między piżamą a prawdziwym ubraniem. Stanie przy oknie: kompromis między łóżkiem a prawdziwym życiem.

Droga kuchnia–łóżko, łóżko–kuchnia, czajnik–okno, łóżko–ubikacja, ubikacja–okno.

Gdy Dobrochna patrzy przez wąskie okienko na ludzi z psami, z zakupami, z laseczkami, robotników remontujących nawierzchnię, kierowców skracających sobie drogę, zastanawia się, kto z nich pisał te wszystkie komentarze w internecie. Mógł to być nawet niecierpliwy listonosz. Albo krępy uśmiechnięty facet przywożący butle z wodą, który nigdy nie komentuje jej stroju i fryzur „prosto z łóżka”, tylko wypowiada grzeczne zdanie na temat pogody. Dobrochna potakuje, bo przecież tamten na pewno wie lepiej, co dzieje się za drzwiami.

Ona już nigdy nie pokaże się przechodniom, sąsiadom, warszawiakom, przyjezdnym, którzy kryją w głowach te ohydne bluzgi. A potem wyrzygują je w komentarzach na każdego, kto wystawi głowę zza płotu.

Wycie kosiarek dąży do apogeum. Dobrochna zasuwa szczelnie zasłony, wraca do łóżka, wyciąga spod poduszki tablet. Ekran się rozświetla. Słuchawki na uszy, dwa kliknięcia i wraca do oglądania odcinka. Martwi się, że zostało ich tylko sześć. Serial Fargo okazuje się stanowczo za krótki. Cudze życie, choć pełne mrozu, śniegu, krwi i grubych ubrań na niezgrabnych kadłubach postaci, jest o wiele mniej bolesne niż własne.

Bo wymyślone. Dobrze wymyślone. Bez dłużyzn, za to z dylematami.

Ona ma obecnie same dłużyzny. Bez dylematów. Przecież nie są nimi rozterki: wstać do dzwonka czy go zlekceważyć. Obejrzeć jeszcze jeden odcinek czy iść się wysiusiać. Tylko się wysiusiać czy również zrobić sobie herbaty.

Herbaty z sokiem, skoro już wstała.

I wrócić do białego przyjaciela, tabletu, by podziwiać owoce cudzej imaginacji. Pasie się cudzymi historiami, żeby nie zagłębiać się we własnej.

Lorne Malvo, diabeł z serialu, cudownie skuteczny. I dobrzy ludzie, na przykład ci policjanci, zaskakująco mało skuteczni.

Pewnie powinna raczej oglądać komedie romantyczne, a nie kryminały. Kryminały stawiają za dużo pytań i podają w wątpliwość ludzką dobroć. Ale ona nie ma żadnych wątpliwości: ludzie są rozczarowujący. I ci na dworze, i ci w domu.

Od siedemnastej Dobrochna już tylko leży. Czeka. Najbardziej leniwa dziewczyna w mieście. Kosiarki udały się na zasłużony odpoczynek, ale za oknem ciągle jasno, jaśniej niż u niej w pokoju, bo zasłony pełnią jednak swoją funkcję.

Zgrzyt klucza w zamku. Teraz trzeba się podnieść, przejść do kuchni, dokąd zaraz po zdjęciu butów wpadnie Anita. Rozejrzy się, postawi patelnię na gazie, umyje ręce, by rozpakowywać, podgrzewać, mieszać… Zapełni krzątaniną ciszę, a Dobrochna będzie siedzieć przy stole, starając się utrzymać prostą sylwetkę. Anita powie, że zimno i wilgotno, i że co to za czerwiec w tym roku, Dobrochna potwierdzi, i że byle do lipca, kiedy na pewno zrobi się cieplej, co wydaje się słusznym postulatem, zwłaszcza że jego spełnienie nie wymaga żadnego wysiłku. Potem Anita zje, co odgrzała – codziennie znosi do domu jakieś pierogi, naleśniki, surówki z Domu Handlowego Merkury – a Dobrochna pogrzebie widelcem w talerzu i już będzie mogła z powrotem schronić się w łóżku. W słuchawkach, w cudzym świecie. Aż Anita przyjdzie powiedzieć jej dobranoc, a potem i u siebie wyłączy światło.

Tak to przebiega, oprócz niedzieli oczywiście, kiedy Dobrochna stoi przy oknie i spogląda na ludzi idących do kościoła (tego z egzorcystą), a potem z niego wracających; szeroki strumień, który nie mieści się na dwóch wąskich, półtoraosobowych chodniczkach po obu stronach wąskiej Czarnieckiego.

Czarniecki nie byłby zachwycony, że na pamiątkę dostał taką mało ważną uliczkę, której asfalt skrywa bruk, istotną tylko dla skracających sobie drogę do Centrum, gdy na Wisłostradzie są korki. I przy której mieszka dziwaczna, coraz bardziej niekompletna rodzina. A w tej rodzinie wariatka chowająca się za zasłoną w pokoju na stryszku.

Z parteru słychać właśnie dzwonek do drzwi, potem głosy, poruszenie, zamieszanie, kroki.

– Ta z dołu znowu ma klientów? – upewnia się Dobrochna.

Anita nie wie, wzrusza ramionami. A może wie, ale nie chce jej martwić.

– Herbaty? – pyta.

Dobrochna nie chce herbaty, woli znowu skryć się w pokoju i kliknąć w strzałkę z zatrzymanym Fargo. Cudze domy, cudze pieniądze, cudze problemy, cudze śmierci, cudze plamy cudzej krwi. Nie, nawet nie o to chodzi, że cudze. Cudze też boli. Ale to akurat jest wymyślone, od początku do końca. Bezpieczne.

Kilka scen i znowu Anita. Bez pukania. Bez pardonu.

– Dlaczego mówisz o niej: ta z dołu?

Dobrochna kuli się pod kołdrą. Ze wszystkich rzeczy na świecie najmniej chciałaby rozmawiać o tej z dołu.

– A niby jak mam mówić? Mama?

Zaciska powieki i całą sobą stara się zapomnieć.

Żony jednego męża

Подняться наверх