Читать книгу Wdowinek - Anna Fryczkowska - Страница 7
• • •
ОглавлениеKiedy w Warszawie tęskniłam za wsią, chodziłam pod Pałac Kultury, bo trzecia postać po prawej od głównego wejścia wyglądała dokładnie jak moja matka. Niby mocarna, o szerokich ramionach, solidnej talii, ale z pochyloną głową, zgarbionymi plecami, stała, rozstawiwszy bezsilnie stopy. Prawą ręką, wielką, ale bez mocy, ściskała jakąś książkę, lewą przytrzymywała na plecach pusty worek. Spojrzenie błądziło gdzieś po ziemi, mina mówiła: wytrzymam wszystko.
Stałam więc jak głupia przed trawnikiem, za którym wtulała się w niszę ta rzeźba. Czasem ludzie przystawali i zaglądali mi przez ramię, co ja tam takiego wypatrzyłam, po chwili jednak znowu przyspieszali. Pod Pałacem zresztą wszyscy się spieszyli. A to wycieczki zmęczonych dzieciaków sunących do windy na ostatnie piętro, skąd miały podziwiać panoramę stolicy i pluć pod wiatr, a to spóźnieni kochankowie biegnący do Kinoteki, a to poszarzali pasażerowie usiłujący zdążyć do przystających na placu Defilad busów, które rozjeżdżały się do Łomży, Białegostoku, Sokołowa Podlaskiego.
Tak, w ciągu ostatnich dziesięciu lat stałam pod tą rzeźbą pewnie z kilkadziesiąt razy, natomiast ani razu nie widziałam matki. Teraz patrzę na nią. Wokół jej twarzy nadal układają się sztywne loki. Kiedyś miała warkocz, który – gdy przekroczyła trzydziestkę – zaczęła zwijać w staromodny obwarzanek. Ścięła go, gdy fryzjerka ze Świątkowic sprowadziła z Niemiec płyny do trwałej, bo dopiero te dały radę skręcić jej włosy, sztywne jak pierwszy pokos. Twarz pod lokami ogorzała, czoło zmarszczyło się jak poszwa z kory, pod oczami pojawiły się cienie, nieco napuchnięte. Moja matka wychudła, ramiona pochyliły się do przodu. Gdy widziałam ją po raz ostatni, miałam osiemnaście lat. Teraz jestem dorosła.
Kiedy na nią patrzę, staje mi przed oczami tamten poranek. Nasz ostatni wspólny, po którym wrzuciłam co się dało do toreb z Biedronki i wyszłam, by nie pokazać się w domu przez kolejne dziesięć lat. Pewnie słyszeliście, że co siedem lat człowiek, komórka po komórce, cały wymienia się na nowego. Minęło dziesięć lat, więc jestem teraz zupełnie kimś innym niż wtedy, gdy stąd wyjeżdżałam, żadnej komórki mojej skóry nie dotykała matka ani ojciec, żadną komórką oczu nie patrzyłam na nich, żadną komórką strun głosowych się z nimi nie porozumiewałam.
– W tym chyba nie pójdziesz na pogrzeb – brzmią pierwsze słowa matki, gdy mnie widzi.
Udaję, że nie słyszę.
Włożyłam czarny, workowaty sweter, czarne, bardzo obcisłe dżinsy, żadne to poświęcenie, bo na co dzień chodzę w czerni, no, czasem robię wyjątek dla granatowego. Dredy schowałam pod wielką czapą, nie wystaje ani skrawek. Do tego gruby szal, gruby płaszcz i ciężkie buty. Tak się nie chodzi w Świątkowicach, nie tylko na pogrzeby, ale w ogóle, mnie to jednak nie interesuje. Od dziesięciu lat nie jestem stąd i nie mam zamiaru być stąd ani chwili dłużej, niż potrwa pogrzeb mojego brata.
Wpadłam tylko na chwilę, w związku z tym nie mam zamiaru rozglądać się jakoś specjalnie po naszej wiosce, przez miejscowych pewnie nadal zwanej miasteczkiem, bo skoro mamy stację kolejową, stację benzynową, kościół, szkołę zbiorczą i urząd gminy, to już na pewno nie jest wioska, moja droga. Kątem oka zauważam nowe chodniki z kostki Bauma przy urzędzie albo nowiuteńki placyk zabaw za apteką, z kolorowymi urządzeniami z drewna i lin, ogrodzony i zaopatrzony w przepełniony kosz na śmieci oraz dwie ławki, puste teraz, bo luty. Tęczowe tynki na szaroburych niegdyś budynkach po obu stronach drogi ze stacji do naszego domu też walą po oczach wszystkimi dostępnymi w katalogu budowlanym kolorami, od jajecznicowej żółci przez kisielkowaty róż aż do szczypiorkowej zieleni. Okna w starych, drewnianych domach pysznią się plastikiem i paskowanymi roletami dzień-noc. Ogrodzenie składu węgla przy stacji oklejono wielkoformatowymi reklamami, głoszącymi, że „Zajazd Magnolia – imprezy okolicznościowe, sala bankietowa, parking” oraz „Stomatolog. Szybko, bezboleśnie, protezy”. Banery różnej wielkości wiszą zresztą wszędzie tam, gdzie udało się znaleźć wolny kawałek płotu lub muru. Stare Świątkowice starannie pokryte kolorowym kremem z tynku, a po wierzchu udekorowane barwną folią i plastikiem.
Stawiam rower na podwórku, nie mam nawet zamiaru rozpakowywać sakw, wyjmuję tylko Niuśkę z koszyka, bo pewnie nie powinno się chodzić z psem na pogrzeb, chociaż z nią czułabym się dużo raźniej. Wdycham zapach psiego łebka, dotykam nosem gładkiej sierści, a potem wpycham Niuśkę za drzwi domu, tak szybko, że w środku nawet nie zdążę nabrać powietrza.
– Zostań tu, zostań – mówię z progu. – Czekaj. Niedługo wrócę i cię stąd zabiorę.
Suczka patrzy na mnie z wyrzutem. Mam ochotę ją przytulić i ona o tym wie. Ale się powstrzymuję.
– Zostań. Czekaj.
Zrozumiała wreszcie. Uszy, które zazwyczaj sterczą radośnie, oklapły, a w dodatku podkuliła ogon, normalnie zawinięty do góry w kundlowaty grajcarek. Układa się zrezygnowana na szmacianym dywaniku w sieni, chowa pod siebie krótkie łapki. Poczeka.
Matka wyszła do mnie za próg. Posapuje, ale nie mówi, że miejsce psa jest na podwórku, choć doskonale wiem, że tak myśli. Nie przytulamy się, nawet rąk sobie nie podajemy. Ruszamy. Idziemy obok siebie, choć trudno powiedzieć, że idziemy razem. Milczymy.
Kościół jest pełen. W ławkach najbliżej ołtarza siedzi kilka kobiet. Przygarniają moją matkę, biorą ją między siebie. Matka nie płacze, twarz ma bladą, jak martwą. Siadam obok nich na skraju ławki. Rozglądam się w miarę dyskretnie. Wiele twarzy pamiętam. I oni mnie poznają, niektórzy nawet skinęli głowami. Pewnie aż tak się nie zmieniłam, tyle że dusza mi stwardniała. I łydki od jeżdżenia na rowerze. Czuję się tutaj zupełnie zbędna, do momentu gdy ciocia Bożena mnie przytula, do palta pachnącego pralnią chemiczną. Spoglądam przed siebie i dopiero wtedy uświadamiam sobie, co tam stoi. Z błyszczącej trumny wystają koronki, obok dwa wielkie wieńce, mama się wykosztowała. A może rodzina mojej bratowej, nie wnikam. Za wesele płacą rodzice młodej, tylko za wódkę rodzice młodego. A jak to jest z pogrzebem?
Zdjęcie oparte o trumnę pokazuje oficjalną twarz młodego człowieka z zakolami. Mój mały braciszek zdążył już nieco wyłysieć. Wiem, że gdzieś pod tym okrągłym obliczem kryją się szczupłe policzki mojego brata, za którym tak tęskniłam przez te dziesięć lat.
Ciągle nie rozumiem, dlaczego nie odezwał się do mnie ani razu. Nigdy nie odebrał telefonu. Nie odpowiedział na żaden list ani mejl. Zablokował mnie na Facebooku, gdy zaprosiłam go do znajomych. A przecież w Świątkowicach trzymaliśmy sztamę. Zawsze się wspieraliśmy, aż do tamtego ranka, kiedy, nie żegnając się z nim, odeszłam z domu. Od tamtej pory już się do mnie nie odezwał. Od tamtego dnia dojrzewał beze mnie, twarz mu okrąglała, podrywał dziewczyny, skończył szkołę, ożenił się, wyhodował zakola, może nawet polubił piwo i nauczył się rozpalać grilla.
Ksiądz, inny niż dziesięć lat temu, czeka przy ołtarzu z komunią. Mnie się nie doczeka. Zerwałam nie tylko z matką i Świątkowicami, zerwałam również z tymi rytuałami. Stały się dla mnie puste i niepotrzebne jak puszki po kukurydzy. Siedzę więc w ławce, samotna, wyprostowana, podczas gdy organista wznosi żałobne pienia, a ludzie kroczą do ołtarza, a potem wracają z natchnionymi minami, niektórzy obracają w ustach opłatek. Moja matka kroczy, jej koleżanki kroczą, tylko ja siedzę sztywno w wielkiej czapie i poprzecieranym na mankietach czarnym płaszczu.
Ziemia na cmentarzu jest zmarznięta. Ludzie szepczą, że grabarz musiał polewać płytę wrzątkiem, żeby można było ją podnieść. Idziemy gęsiego, ślizgając się po zlodowaciałych grudach. Jeszcze gdy mieszkałam w Świątkowicach, mówiono, że przydałby się na cmentarzu chodnik, ale ułożono go tylko na głównej alejce, w bocznych nie zmieniło się nic, więc dalej zimą grudy, a jesienią błoto. „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie” i „Wieczne odpoczywanie”, wszystko szybkie, aż ksiądz połyka końcówki, wyraźnie chciałby już być gdzie indziej, może dlatego, że z mrozu uszy płoną mu soczystą czerwienią. Wymamrotał, co miał wymamrotać, więc już koniec jego szychty, tylko żałobnicy zostają i grabarze, zasypują grób, uklepują, układają wieńce i wiązanki. Obok grobu staje moja matka, a przy niej niska dziewczyna o bardzo szerokich biodrach, najwidoczniej żona mojego brata. Typ łatwiej przeskoczyć niż obejść, włosy farbowane na słomiano, do ramion, czarna czapka. Ściskam jej dłoń. Twarz ma spokojną, choć oczy czerwone.
– Najszczersze kondolencje – mamroczę.
Odpowiada mi tymi samymi słowami, więc pewnie wie, kim jestem, choć chyba nigdy przedtem się nie widziałyśmy. Nasze wsie dzieli ponad dwadzieścia kilometrów, z tego wynika, że chodziłyśmy do innych szkół, kąpałyśmy się na innych zakrętach rzeki, robiłyśmy zakupy w innych sklepach i na innych targach, pewnie nawet bawiłyśmy się na innych dyskotekach. Nigdy bym nie wpadła na to, że Sebastian, który wzdychał kiedyś do Magdaleny Cieleckiej, ożeni się z tą dziewczyną o pucołowatej, rumianej twarzy i słomianych włosach, która przyczepiła sobie, nie wiedzieć czemu, długie jak u lalki sztuczne rzęsy. Czy tobie właśnie takie się ostatnio podobały, braciszku?
Kolejka żałobników z kondolencjami kończy się wreszcie, obok mojej bratowej przystaje kobieta w średnim wieku z dzieckiem w wózku. Po chwili uświadamiam sobie, że musi to być teściowa Sebastiana, a dopiero potem zaczynam rozumieć, kto leży w wózeczku.
Moja matka wyciera nos, żona Sebastiana wyciera nos synkowi, potem wyciera go sobie, nie wiadomo, kto smarcze z płaczu, a kto z mrozu. Buja wózkiem jak wściekła, cud, że się mały nie porzyga. Ciekawe, czy mój brat był szczęśliwy ze swoją żoną. Ciekawe, czy się cieszył, że urodziło im się dziecko. Kiedy stąd wyjeżdżałam, on sam był jeszcze dzieciakiem. Ciekawe, czy uda mi się nie rozpłakać.
Udaje się.
– Teraz będzie stypa – oznajmia ciotka Bożena. Podeszła do mnie przed chwilą, znowu uścisnęła krzepiąco ramię. Nie mam zamiaru iść na żadną stypę, nie mam zamiaru z nikim więcej gadać, na nikogo więcej patrzeć, zaraz wracam pod dom, dom matki, zabiorę psa, wsadzę go do rowerowego koszyka i pojadę na stację. Za dwie godziny będę znowu w Warszawie. Ze stacji Powiśle rowerem wzdłuż Traktu Królewskiego, fajnie się jedzie Ujazdowskimi przy Łazienkach, potem Belwederska, w tę stronę z górki, Sobieskiego i w końcu Stegny, gdzie skulę się pod kołdrą w swoim pokoju i może nawet popłaczę nad moim bratem, a Niuśka będzie mnie trącała pyskiem.
Zmarznięci na kość ślizgamy się rządkiem z powrotem do bramy cmentarza. Idę tuż za matką, która ze spuszczoną głową skupia się na tym, by bezpiecznie drobić po zmarzniętych grudach ziemi. Sama się trochę chwieję, trapery jednak lepiej dają radę niż matki niedzielne kozaki na słupku. A potem wszystko dzieje się błyskawicznie, nawet nie zdążę jej podtrzymać, gdy matka nagle traci równowagę. Wygląda to dramatycznie, bo przewraca się i uderza głową w płytę grobu pani Rumiankowej, a stopa wykrzywia się jej pod bardzo dziwnym kątem. Później jest zamieszanie, koc z plebanii i dzwonienie na pogotowie do Garwolina. Mama leży z zamkniętymi oczami akurat tyle czasu, żebym zdążyła się zastanowić, co jej śmierć zmieniłaby w moim życiu. Potem otwiera oczy i patrzy na mnie, patrzy do momentu, gdy zanoszą ją do karetki, a ja zdążę się jeszcze pokłócić z sanitariuszami, że koniecznie również muszę wsiąść. Dowiaduję się jednak, że wcale nie muszę.
Jedna z okrągłych przyjaciółek mojej matki, tak, poznaję pod futrzaną czapą regularne rysy i rumieńce cioci Agnieszki, proponuje, że mnie podrzuci do szpitala, żebyśmy się dowiedziały czegoś więcej. Co to zmieni w sytuacji mojej mamy, nie wyjaśnia, ale zmarznięty tłum już poszedł na stypę, a zmarzniętą mnie ciocia Agnieszka prowadzi do samochodu przy wtórze okrzyków:
– Ależ to żaden kłopot, kochanie!
Gdy tylko lądujemy w samochodzie, ciocia Agnieszka zaczyna mówić. Martwi się o stypę i o to, kto się zajmie gośćmi, ma nadzieję, że Danuśka da radę, bo to u niej w restauracji odbywa się ten obiad, a potem zaczyna ubolewać, że biedna Sylwia, czyli moja mama, ale co się dziwić, załamała się zupełnie po śmierci syna, wtedy całe ciało cierpi, nie tylko dusza, nie miała kobieta łatwego życia, a teraz coraz bardziej pod górkę, ciągle sama jak palec.
A potem milknie i włącza radio.
Dopiero po kilkunastu kilometrach odzywa się znowu:
– Myślałyśmy, że się nie pojawisz na pogrzebie. Na ich ślubie cię przecież nie było.
Bo nikt mnie nie zaprosił – mam ochotę krzyczeć. Ale ciocia Agnieszka dodaje:
– Wtedy wszyscy zrozumieliśmy, że ze złamaną nogą nie bardzo miałaś możliwość przyjechać. A oni przecież nie bardzo mogli zmienić termin.
Z jaką nogą?! W życiu nie miałam złamanej nogi. W życiu nie miałam niczego złamanego, poza paznokciem. Po chwili jednak już rozumiem: brat mnie nie zaprosił na swój ślub, ale nie chciał, żeby ludzie gadali, więc naściemniał, że nie mogę przyjechać.
Matka siedzi w szpitalnej poczekalni w fotelu inwalidzkim w kolejce do prześwietlenia. Dookoła hałas i tłum, ludzie ją mijają, trącają, przestawiają wózek. Jej mocne ciało wydaje się teraz zadziwiająco nikłe, stopy, prawa wykrzywiona pod dziwnym kątem, zupełnie pozbawione mocy. Na widok cioci Agnieszki na twarzy matki odmalowuje się ulga, ale potem zauważa mnie i znowu sztywnieje. Staję obok niej, milczę, o czym zresztą gadać w tym hałasie i zamieszaniu. Chłopska umiejętność czekania przyda się w tym szpitalu, to pewne. Trudno wytrzymać tyle czasu w czapce, ale się staram, bo matka i tak ma wystarczająco dużo zmartwień na dzisiaj. Przy odrobinie szczęścia nigdy nie zobaczy moich dredów, nigdy się na ich temat nie wypowie. Jednak po chwili zaczynam rozumieć, że to nie moja fryzura jest jej największym problemem. Wcale na mnie nie patrzy, mruży oczy, pojękuje. Agnieszka klepie ją po dłoni.
– To boli – jęczy moja matka. – Ta noga tak strasznie boli, jakby odpadała.
Rozglądam się: nigdzie ani śladu lekarza. Ani pielęgniarki. Ani nawet salowej. Tylko tłum, każdy ze swoim bólem, odrapane ściany, pozamykane drzwi gabinetów, kto wie, czy za którymikolwiek kryje się jakiś lekarz. Znikąd ratunku. Matka zaciska usta, żeby nie jęczeć głośniej, dłonie położyła bezwładnie na kolanach.
Wstaję więc, idę do dyżurki pielęgniarek, pukam, uchylam lekko drzwi, wyłuszczam miłym głosem, w czym problem. Potrafię mówić miłym głosem, naprawdę.
– Proszę poczekać na swoją kolej – nakazuje pielęgniarka, nawet na mnie nie patrząc. – Nie rozdwoję się.
Strużka potu spod czapki płynie mi po czole, zjeżdża na czubek nosa. Wycieram ją grzbietem dłoni.
– Ale…
– Zapewniam panią, tu naprawdę nie przychodzą zdrowi ludzie. Proszę czekać na swoją kolej.
Wracam do mamy. Wydaje się jeszcze bledsza, ma zamknięte oczy i zaciśnięte usta. Ciocia Agnieszka gładzi ją po karku. Wiem, wszyscy tu cierpią, nie tylko ona.
Idę za załom muru, zdejmuję czapkę. Dredy rozsypują się na ramiona, plecy. Sięgają do połowy łopatek. Stroszę je dłonią, zbieram w wysoki kucyk, dzięki temu wydaję się dużo wyższa niż te moje sto sześćdziesiąt centymetrów. Teraz rozmazuję czarną kredkę dookoła oczu i robię minę, której tak nienawidzili moi pracodawcy, a która oznacza: Nie mam nic do stracenia, więc naprawdę mogę zrobić wszystko.
Wracam do pielęgniarek, otwieram z impetem drzwi, wchodzę do środka i niskim głosem zawłaszczam przestrzeń. Nieważne co mówię, wystarczy głupie dzień dobry, grunt, że głośno, za głośno, za agresywnie. Po czym pochylam się nad pielęgniarką, która siedzi najbliżej drzwi.
– Moja mama jęczy z bólu – moduluję głos, żeby był niski, mocny. – Ona się już wystarczająco w życiu nacierpiała. Dzisiaj pochowała syna.
Pielęgniarka odruchowo się uchyla, ale nie odpuszczam, znowu się przysuwam i podpowiadam jej wyjście z sytuacji:
– Proszę, żeby pani dała mojej matce coś na ból.
Pielęgniarka znowu odsuwa się ode mnie, zatrzymuje ją dopiero ściana. Opierając się o nią, wstaje z krzesła, próbuje trzymać jak najdalej ode mnie, podchodzi do szafki z lekami i przygotowuje zastrzyk. Opieram się o biurko, nadal cierpliwie naruszając jej przestrzeń, i czekam.
Jestem pojętną uczennicą – wszystkie te oznaki dominacji, cała ta przemoc symboliczna, zawłaszczanie przestrzeni są dla mnie chlebem powszednim. Bo przez ostatnie dziesięć lat niejeden bałwan z poczuciem wyższości, niejedna korporacyjna suka traktowali mnie w ten sposób. Cóż, nie miałam złudzeń, dlaczego akurat do mnie tak się zwracali, wiadomo przecież, że wyżywanie się na sprzątaczce niczym nie grozi. Może tylko tym, że sprzątaczka w końcu przyswoi sobie te sztuczki.
Brniemy więc przez korytarz, toruję pielęgniarce drogę przez tłum cierpiących. Wiem, nie pomoże od razu wszystkim. Ale niech pomoże chociaż mojej matce. Wpycha wózek z matką do gabinetu i tam robi jej zastrzyk przeciwbólowy. Matka w chwilę potem uśmiecha się do niej, uśmiecha się nawet do mnie, po czym odrobinę marszczy czoło, gdy zauważa, w jak groźną osobę zdążyłam się przeistoczyć. Pielęgniarka już chce uciekać, ale nie pozwolę na to. Zachodzę jej drogę, patrzę spode łba. Za sobą czuję czyjeś mocne ciało: to wspiera mnie ciocia Agnieszka.
– A prześwietlenie?
I nie odpuszczam, póki kobieta nie chwyci za poręcze wózka. Suniemy w kierunku gabinetu radiologa, skąd właśnie ktoś wychodzi. Pielęgniarka otwiera drzwi z trzaskiem, wtargnęłyśmy bez kolejki, ale kto by się przejmował krzykami zza drzwi.
Tym sposobem wreszcie zyskujemy pewność: noga jest złamana, mama wyląduje w gipsie na długie tygodnie, musi być pod opieką, bo – przynajmniej na początku – nie będzie sobie radzić z życiem codziennym. Kule można wypożyczyć w szpitalu. Czy ma się kto nią zająć? Przy tym pytaniu i lekarz, i ciocia Agnieszka spoglądają na mnie. Dobry dzień, myślę. Po prostu, kurwa, świetny. Pewnie mi się przy tym marszczy czoło, zawsze się marszczy, gdy myślę słowo „kurwa”. Gdy je wymawiam, ani drgnie. Ale tym razem nic nie mówię, żałuję tylko w cichości serca, że zamiast zatrzymać się dzisiaj pod warszawską palmą na rondzie de Gaulle’a, jak podpowiadała mi intuicja, nacisnęłam mocniej pedały, by zdążyć na pociąg na stacji Powiśle.
– Czy ma się kto w domu zająć pacjentką? Ktoś odpowiedzialny? – dorzuca jeszcze lekarz, bo już chyba zdążył mi się przyjrzeć.
Milczę.
– Sylwia na pewno nie będzie sama – obiecuje ciocia Agnieszka. No i dobrze. Niech matką się opiekują jej ukochane przyjaciółki, a ja wracam tam, gdzie moje życie, czyli do Warszawy, na Stegny. Co mnie podkusiło, żeby przyjeżdżać do cholernych Świątkowic, to już od lat nie moje miejsce. A matce nic nie jestem winna, przeciwnie.
Siedzi w tym swoim fotelu na kółkach i mimo oszołomienia lekami przeciwbólowymi coś szepcze z Agnieszką, coś ustalają. W holu już czeka na nas ciocia Danuśka, drobniutka, z cieniuśkimi włosami jak tasiemki, z wielkimi oczami rusałki. Opowiada, co było na stypie, w ogóle nie chce mi się tego słuchać, kogo obchodzi rosół, gdy mój brat, Sebastian, nie żyje, kogo obchodzi schabowy, gdy wszyscy oczekują ode mnie, że się dam uwięzić przy matce w jej pustym domu, do którego już nigdy nie planowałam wchodzić.
Niuśka zaczyna szaleć, jeszcze zanim otworzę drzwi. Skacze, ujada, buczy z podniecenia, podobno zawsze, gdy pies rozstaje się z właścicielem, jest przekonany, że to na wieczność. Wróciłam, kochana, wróciłam! Kucam na ganku, Niuśka opiera się o moje kolana, liże mnie po twarzy. Przedłużam tę chwilę, bo Agnieszka i Danuśka pół wprowadzają, pół wnoszą do środka matkę opartą na kulach pożyczonych ze szpitala. Przyczajam się w progu gotowa do ucieczki, Niuśka też tylko czeka, żeby stąd prysnąć. Zaraz wezmę rower i tyle nas widzieli. Podnoszę się z kucek, odwracam i… staję twarzą w twarz z ciocią Bożeną. Jest duża, więc całkowicie blokuje mi wyjście z ganku.
– Słyszałam, co się stało – mówi.
– To dobrze. Bo ona wymaga opieki. Przynajmniej sześć tygodni w gipsie.
– Zajmiemy się nią, wiadomo. Ale uważam, że ty też powinnaś zostać. Masz niepowtarzalną szansę, żeby dogadać się ze swoją matką.
– Ta szansa już dawno minęła – oznajmiam i przeciskam się obok cioci Bożeny na zewnątrz, na mróz i świeże powietrze. – Jakieś dziesięć lat temu.
Niuśka skacze dookoła, lubi wyprawy i przygody, wie, że zaraz zaliczymy kolejne. Nawet pociąg wydaje się jej ciekawy, tylko na dworcu trochę się płoszy.
– Uwierz mi – mówi ciocia Bożena. – Kiedyś, za parę lat, możesz tego bardzo żałować. Tutaj naprawdę dużo się zmieniło.
Lubię ciocię Bożenę i jestem jej wdzięczna za mnóstwo rzeczy. Tylko dlatego przystaję w pół drogi do roweru zaparkowanego przy płocie.
Przed domem, przy ulicy, stoi latarnia. Kiedyś jej nie było. Dom, dawniej uczciwie drewniany, teraz został obity sidingiem. Podwórko, niegdyś błotniste, zyskało teraz dwa chodniczki z kostki Bauma: do bramy i do ogródka warzywnego. Drewniany płot ze sztachet zastąpiły betonowe odlewy, a ja jestem już na tyle warszawianką, że mogę powiedzieć: są ohydne, milion razy brzydsze niż sztachety. Tak, dużo się zmieniło.
– Zostań z nią chociaż kilka dni. Proszę.
Ciocia Bożena patrzy na mnie w ten szczególny sposób, który jeszcze pamiętam z dzieciństwa. „Nie właź w jeżyny, proszę. Nie jedz tyle gruszek, proszę. Codziennie czytaj przynajmniej kilka stron książki, proszę”. Wtedy zawsze chodziło o moje dobro. A przynajmniej o moje dobro, tak jak pojmowała je ciotka Bożena. Na ogół pojmowała je wcale nie najgłupiej.
Niuśka wyczuwa moje wahanie, bo też zamarła, przekrzywiła głowę i patrzy na mnie brązowymi oczkami, jakby usiłowała zrozumieć, o co mi chodzi. Sama tego nie rozumiem. Interesuje mnie właściwie tylko jedno: dlaczego mój brat się do mnie nie odzywał. Dlaczego przez te wszystkie lata udawał, że nie istnieję. Dlaczego przez dziesięć lat nie rozmawialiśmy ani razu. A teraz nie porozmawiamy już nigdy.
Robię krok w kierunku domu. I kolejny. Otwieram drzwi. Zaciągam się ciepłem, duchotą, zapachem wilgoci i dzieciństwa. Znowu chce mi się płakać.
– Pięć dni – mówię cioci Bożenie. – Zostanę tu najwyżej pięć dni, do niedzieli.
Ciotka podchodzi i przygarnia mnie do siebie. Tak dawno nie przytulałam się do nikogo poza psem. Pozwalam sobie na luksus trwania w jej objęciach. Nie chce mi się z nich wyswobadzać, ale wreszcie odrywam się od jej ciepłego ciała. Wchodzę do domu. Niuśka kładzie się na dywaniku ze szmatek w sieni, podkula wszystkie łapki, wygląda jak smutna kreska. Zdejmuję buty, wzdycham i odważam się zrobić krok do środka.
Matka króluje w fotelu w kuchni, dwie jej przyjaciółki krzątają się dookoła. Ogień w piecu płonie, kilka rodzajów ciast piętrzy się na półmisku na stole, jedno ma dziwny, jadowicie zielony kolor, inne jest biało-czerwone, jak polska flaga. Naprawdę biszkopt jest ogniście czerwony, przekładany białym kremem, patriotyczna parodia. Nie wytrzymam tu długo, już mi brakuje powietrza.
– Herbaty? – pyta ciocia Danuśka. – I zjedz kawałek tego czerwonego ciasta, jest pyszne. Na stypie wszystkim smakowało.
– Nazywa się Czerwony Welwet – dorzuca ciocia Agnieszka. – A to zielone, nie uwierzysz, barwione jest szpinakiem. Ale zupełnie go nie czuć w smaku. Nazywa się Zielony Mech.
Odwykłam już od świątkowickich small talków.
– Mogę się zajmować mamą do niedzieli – oznajmiam. – Potem muszę wracać. Mam pracę.
Ciotki kiwają głowami, matka patrzy na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Skubię kawałek tego biało-czerwonego. Smakuje jak zwykły biszkopt z bitą śmietaną. Wszystko to jedna wielka ściema.
Ciocia Danuśka stawia na stole szklankę z herbatą. Czwartą, więc przeznaczona jest pewnie dla mnie. Stoję jednak nadal i gapię się w ścianę. Z sieni dochodzi pokrzepiające posapywanie Niuśki.
– Pozwolą ci opuścić pracę na tyle dni? – interesuje się ciocia Danuśka.
– Zaraz podzwonię.
Zabieram herbatę ze stołu i wchodzę w głąb domu. Mijam drzwi łazienki, zaraz za nią jest mój pokój. Właściwie drzwi do mojego pokoju, szczelnie zamknięte. I takie zostaną, bo nie mam zamiaru tam nawet zaglądać. Idę dalej. Plecak rzucam w sypialni Sebastiana, siadam na jego wersalce. Nabieram powietrza. Pachnie kurzem. Poza tym wnętrze niewiele różni się od tego, które pamiętam sprzed dziesięciu lat. Na ścianach nadal wiszą plakaty z piłkarzami. Feeria kolorów (ściany, dywan, zasłony, meble, kapa na wersalce i ci cholerni piłkarze) atakuje z mocą nieznaną wnętrzom propagowanym przez sklepy IKEA. Widać, że już od dawna nikt tu nie mieszkał.
– Teraz ją wykąpiemy i położymy spać. – Agnieszka zagląda do środka. – A ty się rozgość. Wpadniemy jutro w południe. Dasz sobie radę rano?
Wiem tylko, że nie chcę zostawać tak długo sam na sam z matką.
– Jakby co, dzwoń. Do mnie lub do Danusi. Numery leżą obok aparatu – dorzuca jeszcze.
Kiwam głową. Będę musiała jakoś dotrwać do jutrzejszego południa. A wtedy zostanie mi już cztery i pół dnia do wyjazdu.
Zasięg tu słaby, Świątkowice są pod każdym względem bardzo odległe od Warszawy. Muszę podejść do okna, żeby dodzwonić się do szefowej i koleżanek. Do soboty miałam w grafiku całkiem niemało sprzątań, ale dziewczyny chętnie wezmą je za mnie. Ja też im w swoim czasie wyświadczyłam kilka przysług. Czy lubię tę pracę? Sprzątaczek nikt o to nawet nie pyta. Ale w pewnym sensie chwilami nawet lubię. Cóż, zarabiam grosze, napiwków sprzątaczkom się raczej nie daje, ale mam wolność, której nie mają dyrektorzy korporacji, bo to nie jest robota, o którą zabijałyby się tłumy. A poza tym sprzątaczka zawsze jakąś pracę znajdzie, nie ma siły. Teraz na przykład mam pod opieką siłownię, gdzie po moim sprzątaniu ma pachnieć płynem do czyszczenia, dwa biura, gdzie wszystko, zwłaszcza toalety, musi być na błysk, i jedną klinikę okulistyczną, gdzie każdą powierzchnię muszę dokładnie dezynfekować. Jak wystarcza sił, dorabiam sobie, sprzątając po domach. Najbardziej lubię myć okna: praca bardzo wymierna i szybki efekt. A poza tym na ogół zostawiają mnie wtedy samą, bo zimno i przeciąg. I super. Nie o to chodzi, że planuję im wtedy zaglądać do cukiernicy czy lodówki, po prostu nie chcę, żeby jedna z drugą pani domu brała mnie na spytki. Nie lubię gadać o sobie. W ogóle nie lubię gadać.
Wychodzę do sieni. Z kuchni dobiega gwizd czajnika, stukanie naczyń, rozmowa prowadzona półgłosem, że knajpa, że mąż, że stypa. O Sebastianie ani słowa, pewnie za bardzo boli. Niuśka na mój widok podrywa się od razu, uderza ogonkiem, pojękuje z radości. Spacer!
Na dworze wdycham mroźne powietrze, tak zimne, że aż w nosie zamarza. Jest biało i ciemno. Śnieg tutaj wygląda jednak dużo dumniej niż w Warszawie, gdzie szybko zamienia się w brunatnawą kamieniejącą masę odgarniętą z chodników.
Niuśka nadrabia swoje kilometry, a ja sunę w las koleinami wyżłobionymi przez samochody, śnieg wsypuje mi się górą do traperów. Nie dochodzimy daleko, światło kończy się za ostatnimi zabudowaniami. Cisza, ciemność, rozświetlona odrobinę poświatą od śniegu. Przystaję na drodze i wdycham coś, co w mieście nazywa się czystym powietrzem, a Niuśka wyprawia się w pola. Ale już mi stopy skostniały, czuję też, że mam mokre skarpetki. Czas wracać.
Przy płocie Bożków stoi ktoś niewielki w zbyt dużej czapie, podśpiewuje chrypliwie, bardzo się starając brzmieć jak Nergal:
Rośnij rutko wysoko,
Jak pan leży głęboko,
Jak pan leży głęboko…
– A pani Sylwia to chora, tak? – pyta cienkim głosikiem między zwrotkami.
Chyba chłopiec. Pewnie ma z osiem lat. Brązowa czapka pończocha z napisem „Forza Lazio” opada mu na oczy, czerwona kurtka z podwiniętymi rękawami pewnie też kupowana na wyrost. Gdyby go zmultiplikować, wyglądałby jak Arka Noego, ten zespół, w którym dzieci śpiewają, radośnie podrygując. Tylko brzmią nieco inaczej niż istota pod płotem.
– Chora.
– A ty kim jesteś? Tą marnotrawną?
– Mam na imię Aniela – odpowiadam, bo Andżelika, odkąd mieszkam w Warszawie, przestała mi przechodzić przez gardło.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.