Читать книгу Tajemnica Pana Cukra - Anna K. Kłys - Страница 3

Оглавление

Lot numer Y463SI, z: Warszawa lotnisko Chopina do: Tel Awiw lotnisko Ben Gurion.

Linie lotnicze niedrogie, mówiąc szczerze, całkiem tanie, miejsce „bez dodatkowej przestrzeni dla nóg”, a do tego opcja – „bez priorytetu wejścia na pokład”. Przelecę nad kawałem świata, nawet zmienię kontynent, Szabat szalom za jedyne 300 zł.

Listopad. W Polsce zimno jak w psiarni, lecimy sobie w ciepłe strony, Morze Śródziemne, samobójcze akcje terrorystyczne (w ramach ubezpieczenia wykupiony pakiet „od biernego uczestnictwa w zamachach”), rakiety i tarcze do ich wyłapywania, w Syrii jest Syria i ludzie, którzy jeszcze kilka lat temu, zipując z pilotami w dłoniach, oglądali na plazmowych ekranach amerykańskie filmy i chłodzili colę w lodówkach, teraz nawet nie można sobie tego wyobrazić, żyją wśród gruzów w budkach z falistej blachy, kartonów i szmat.

Lecimy. Za kilka euro można kupić napoje, kanapki, zupę instant i perfumy w superpromocji, pod nami Ukraina (pierwsze wystąpienie na Majdanie w Kijowie dopiero za kilka dni), a później absolutnie magiczne wyspy greckie. Że tam być może jedna z iskier trzeciej wojny światowej? A skąd, nic groźnego nie widać – tylko piękne, świecące złoto koronkowe girlandy, jak łańcuchy choinkowych lampek, na tle głęboko granatowego morza. Jedna gwiazda nad nami, przywiązała się chyba, towarzyszy nam przez całą drogę, poza tym ciemno jak w nocy, a to popołudnie, raptem wczesny wieczór.

Przytulam głowę do ściany samolotu, na zewnątrz –50 stopni, przed nami jeszcze godzina lotu.

Wisimy sobie dziesięć kilometrów nad ziemią i przemycamy do Izraela swoje myśli, fobie, pragnienia. Mieszkańcy Polski, którzy przez prawie tysiąc lat mogli być mieszańcami wszystkich narodów Europy – od Hiszpanów, Niemców, Węgrów, Włochów, Czechów, Ukraińców, Izraelitów po Rosjan i Szwedów, a później poszli po rozum do głowy i kategorycznie zadecydowali, że jednak Polak to Polak i żadnych podejrzanych domieszek krwi nie ma. I z tego postanowienia narodziły się lęki i złość, i żal, i wielka Polska, narodowa, i tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska jest polska, Polak jest Polakiem. A teraz w samolocie tanich linii przemycamy jedną czwartą, jedną ósmą, ba! może nawet jedną dwunastą żydowskiej krwi płynącej w superpolskich żyłach, i te żydowskie krwinki ciągną nas jak magnes do dziwnego kraju – jest niby europejski, a przecież w Azji, w którym czyta się od prawej do lewej, ale wielu zna „szła dzieweczka do laseczka” i „stary niedźwiedź mocno śpi”, gdzie je się awokado i humus, ale tęskni do brzozowego lasku, do Warszawy, Kalisza i Mrozów. Przez te mgliste wspomnienia jidisze mame, przez śledzia z cebulką, chrzan na Wielkanoc, przez architekturę małych miasteczek, przez tony ludzkich prochów, które spłynęły rzekami w stronę morza – jesteśmy na zawsze związani z krajem na „I”.

Samolot prawie pełen, na wakacje chyba mało kto leci, jest późna jesień, i poza romantyczną parą koło mnie większość podróżuje raczej w interesach, do rodziny, albo wraca do domu.

Ja? Ja lecę na Chanukę do Holonu. W pewnym sensie... Jedna ósma krwi żydowskiej w postaci praprababci, która w piątkowy wieczór z głową przykrytą chustą kreśli dłońmi trzy kręgi nad płonącymi świecami i szepcze: Baruch ata Ha-Szem, Elohejnu, melech ha-olam aszer kidszanu be-micwotaw we-ciwanu lehadlik ner szel szabat, Błogosławiony jesteś Ty, Ha-Szem, nasz Bóg, Król Świata, który uświęcił nas swoimi przykazaniami i nakazał nam zapalać świecę na szabat, czuje duszące wzruszenie, że lecimy w stronę Jerozolimy.

Pozostała część krwi, te wszystkie chrześcijańskie babcie i dziadkowie, leżą krzyżem w kościele, żeby przebłagać pana Jezusa za prababcię od szabatowych świec, odwracają głowy i nie chcą „podróży na wschód”, wiedzą, że to nie ich miejsce.

Znam nie mniej niż piętnaście osób (a nie mam wielu znajomych), stuprocentowych Polek i Polaków, którzy mają babcię, prababcię, dziadka albo tatę od tamtych świec. Co wiedzą o żydowskiej historii Polski? Nic.

Dzyń! „Proszę zapiąć pasy, wchodzimy w strefę turbulencji”. Światło przygasa, samolot trzęsie się jak traktor na polnej drodze. Ludzie przestają chichotać, wiercić się i gadać – słychać telepiące się skrzydła, coś brzęczy w silniku, trzęsie i trzęsie – aż naprawdę zaczynamy czuć się jak na wiejskiej drodze, a nie dziesięć tysięcy metrów nad ziemią. Trwa to tak długo, że przestajemy się bać, weszliśmy po prostu w nowy etap podróży. I w końcu: dzyń! – można rozpiąć pasy.

Po lewej stronie samolotu – wszyscy przyklejeni do okienek, robią zdjęcia telefonami – na horyzoncie wybrzeże Izraela. Ciepłe światło oblewa ulice, jachty i promy. Po prawej stronie absolutny mrok morza, ani jednego światełka. Muszę zapamiętać, żeby następnym razem usiąść po lewej stronie.

Przelatujemy nad Tel Awiwem, coraz niżej i niżej, widać już samochody, lampy uliczne.

Bam, koła skoczyły na ziemię. Brawa. Eee, nie wszyscy klaszczą, bywalcom nawet dłoń nie zadrży.

Z samolotu: „dziękuję, do widzenia!, do widzenia!”, prosto do korytarza bez okien, więc ciągle nie wiadomo, jaki ma zapach tutejsze powietrze i czy jest ciepło. Za którymś zakrętem kilka osób – w mundurach i w cywilu – zatrzymuje parę, która siedziała obok mnie. Elegancko. A przecież to ja przemycam – że prababcię, to jeszcze pikuś, mam towar dużo, dużo gorszy. Trefny. Jestem ostatnia w pochodzie przybyłych, ale nie mogę się zatrzymać, oprzeć i ze źle skrywaną ciekawością obserwować, czego ci z Izraela chcą od tych z Polski. To Bliski Wschód, tu nie ma żartów, tu wylatują w powietrze i autobusy, i jednostki ludzkie.

Maszerujemy jednym korytarzem, drugim, jakaś hala kamienna, idziemy, idziemy, idziemy. Walizy! Każdy rzuca się na swoją, moja ciężka na tyle, na ile pozwalają „przepisy przewoźnika”, delikatnie, żeby się nic nie zbiło...

Żeby dostać się do Ziemi Obiecanej, trzeba jeszcze odstać w kolejce, a później, jeśli jest się rozmiłowanym w wolności osobistej Polakiem, to na trzęsących się ze zdenerwowania, nogach, tłumaczyć młodemu człowiekowi w mundurze, po co się przyleciało, gdzie się będzie mieszkać, co się będzie robiło i dokąd jeździło. Dobija do nas w końcu zatrzymana para, czyli żyją, wszystko OK, nie będę się musiała zastanawiać przez cały pobyt, gdzie i dlaczego zniknęli.

Opowiadam umundurowanej dziewczynie w okienku, że turystycznie, że w Tel Awiwie, że nie w hotelu, tylko prywatnie, że trochę będę jeździć, ale jeszcze nie wiem gdzie.

Zadowolona z odpowiedzi wręcza kartonik-przepustkę i już Erec. Przemycona prababcia nawet nie może zacząć płakać ze szczęścia, bo biegniemy korytarzami, przejściami, do hali przylotów.

Dziś zaczyna się Chanuka, święto światła.

Machabeusze wszystkich krajów łączcie się. Jesteśmy w świecie starożytnej Grecji, Aleksander Wielki już nie żyje, władzę objął Antioch IV Epifanes. Grecy wierzą w bogów różnych, ale z zasady mających odzwierciedlenie w naturze. Że można zobaczyć, dotknąć, oddać cześć, a przy okazji zabawić się, napić, a nawet zbiorowo powspółżyć.

A plemię Abrahama swojego Boga zobaczyć nie może, wręcz przeciwnie – uznaje, że on nie z natury, ale naturę tworzący. I do tego Bóg żydowski jest absolutnie pozbawiony poczucia humoru. Monoteizm kontra politeizm. Uwierzyć kontra zobaczyć.

Grecy bali się siły wyobraźni żydowskiej, a może próbowali dostosować judaizm do swoich możliwości percepcji. Zaczęli mieszkańców Izraela oskarżać o magię, o czary i co gorsza – rzucanie klątw. Można przyjąć, że wtedy właśnie narodził się czarny PR judaizmu. Wiara w boga niewidocznego, bez twarzy, bez ciała i bez jednoznacznego przekazu, była ponad siły greckie. Ponieważ krew, a właściwie nakaz jej usuwania i braku kontaktu pobożnych Izraelitów z wszelką krwiopodobną substancją był wyraźnym nurtem w religii judaistycznej, wykorzystano to à rebours. Izraelczyków oskarżono o mord rytualny (jeśli jest jeszcze na świecie ktoś, kto nie wie, co to, wyjaśniam: wyznawcy religii, która zabrania spożywania krwi zwierzęcej, mają być entuzjastami wypiekania pieczywa z użyciem krwi dzieciny nieżydowskiej). Trzeba przyznać, że mimo upływu 2300 lat to oskarżenie, w całej swej absurdalności, nadal budzi grozę. Wyciągano je przez stulecia przy każdej sposobności, gdy tylko trzeba było obrać Żydów z pieniędzy i dóbr wszelakich.

Ale Chanuka to nie rocznica pierwszego pogromu – wręcz przeciwnie. Palenie i niszczenie Tory, zakaz obrzezania chłopców, śmierć za przestrzeganie zasad religii, a w końcu – zbezczeszczenie Świątyni w Jerozolimie (Grecy urządzili tam ołtarz Zeusa) wyzwoliły w starożytnych synach Izraela ducha bojowego.

Ojciec Matatiasz i synowie: Juda, Jonatan i Szymon, poprowadzili ludzi przeciwko najeźdźcom. Powstanie się udało, a:

Dwudziestego piątego dnia dziewiątego miesiąca, to jest miesiąca Kislew, sto czterdziestego ósmego roku [w grudniu 164 p.n.e.] wstali wcześnie rano i zgodnie z Prawem złożyli ofiarę na nowym ołtarzu całopalenia, który wybudowali. Dokładnie w tym samym czasie i tego samego dnia, którego poganie go zbezcześcili, został on na nowo poświęcony przy śpiewie pieśni i grze na cytrach, harfach i cymbałach. [...] Juda zaś, jego bracia i całe zgromadzenie Izraela postanowili, że uroczystość poświęcenia ołtarza będą z weselem i radością obchodzili z roku na rok przez osiem dni, począwszy od dnia dwudziestego piątego miesiąca Kislew.

Oczyszczenie świątyni, w: Biblia Tysiąclecia, 1 Mch4, 52–55, 59

Przy okazji – kiedy udało się odbić świątynię, okazało się, że oliwy do palenia w lampce jest bardzo mało, starczy ledwo na dzień, ale zdarzył się cud okolicznościowy: lampka paliła się przez dni osiem. Czyli religia monoteistyczna wygrała z poli, Żydzi przepędzili najeźdźców, wygrali powstanie i zapewnili sobie niepodległe państwo (na sto lat), a w nagrodę doznali rozmnożenia płynnego materiału palnego.

Oto uproszczona geneza Chanuki.

A teraz dzieci mają wolny tydzień w szkole, dostaną słodycze i małe prezenty, pobożni Izraelczycy zapalą codziennie, przez tydzień, kolejną lampkę, zjedzą pączki, placki ziemniaczane, pograją w karty i bączka, czyli drejdla.

A w tym wszystkim i ja. I przemycona prababcia. I czekający na mnie od godziny pan Cukier. Oto mój własny, osobisty bilet do Ziemi Obiecanej, przepustka w przeszłość, eksperyment nad pamięcią – mój pan Cukier.

Chodzi nerwowo po hallu, w rękach ma bukiet czerwonych róż (stara szkoła...) i kiedy tylko się pojawiam, pędzi w moim kierunku. Pan Cukier tak właśnie się porusza, w takim tempie będziemy przebiegać przez Tel Awiw, Jaffę, Jerozolimę w czasie rzeczywistym i tak popędzimy w przeszłość polskich Żydów.

Umowa jest prosta: ja wysłucham jego wspomnień, od 1933 roku w Polsce do 2013 w Izraelu, pomogę mu je spisać dla dzieci i wnuków, a on przetłumaczy z jidysz zapiski z Sefer, czyli „ksiąg pamięci” z polskich sztetli, relacje ocalałych z Szoa, spisane najczęściej zaraz po wojnie, większość w jidysz, kilka po angielsku.

I jeszcze jedno. Pan Cukier ma przejąć moją kontrabandę – czyli cierpliwie wysłuchać tego, co przemyciłam do Izraela. Muszę to komuś opowiedzieć, muszę usłyszeć te wszystkie opowieści, bo tylko tak można zrozumieć „Jude raus” malowane w XXI wieku przez jednych i zamalowywane przez drugich na murach kamienic w Łodzi czy „Nie przepraszam za Jedwabne” na transparentach w Białymstoku, i słowa Kwaśniewskiego z 2001 roku:

...jako prezydent Rzeczypospolitej Polskiej przepraszam. Przepraszam w imieniu swoim i tych Polaków, których sumienie jest poruszone tamtą zbrodnią. W imieniu tych, którzy uważają, że nie można być dumnym z wielkości polskiej historii, nie odczuwając jednocześnie bólu i wstydu z powodu zła, które Polacy wyrządzili innym.

Chcę na głos powiedzieć sobie i wszystkim żydowskim dzieciom z Polski, które od teraz mają dla mnie twarz i głos osiemdziesięcioletniego pana Cukra, że zaniedbane gratowiska albo puste place na miejscach kirkutów, baseny, sklepy i magazyny w synagogach i tysiące domów, mieszkań żydowskich, w których od kilku pokoleń żyją Polanim, to nie w moim imieniu. Ja się na to nie godzę. Dlaczego muszę to opowiedzieć staremu człowiekowi w Izraelu? To przecież nie on ma wybaczyć, to Polanim mają przestać żyć w kłamstwie...

Trochę się sobie przyglądamy, znamy się tylko z listów wysyłanych via Internet, rozpoznanie wypada pomyślnie i możemy rozmawiać i rozmawiać. Do pierwszej w nocy. O wszystkim. Jeszcze nic konkretnego o wspomnieniach, jeszcze nie padło słowo „antysemityzm”.

Pan Cukier od bardzo dawna nie rozmawiał po polsku, więc początkowo częściej mówi po rosyjsku, ale przypomina sobie coraz więcej słów. Z walizy wyciągam dary: tarty chrzan, dżem z jagód, marynowane grzybki, kwas buraczany, białą wódkę, gałązki z krzaków rosnących na kałuszyńskim żydowskim cmentarzu i woreczek z ziemią. Co do tego ostatniego nie jestem przekonana, czy dobrze zrobiłam. Dla ludzi wyznania mojżeszowego cmentarz to miejsce święte i nie wolno tam dłubać, kopać, a już na pewno zabierać z niego ziemi. Pan Cukier, wzruszony, ogląda wszystko, ziemię zawieziemy na grób mamusi pana Cukra, Chai Racheli Cukier z domu Finkelsztajn.

Kiełbasa tradycyjnie wędzona zostaje obwąchana z szacunkiem, nie ma takiej w Izraelu.

Idziemy spać, dla mnie przygotowany jest malutki pokoik na piętrze, pan Cukier będzie jeszcze kręcił się na dole, słuchał starych piosenek w jidysz, ma kłopoty ze snem, długo nie może zasnąć, boi się, że się nie obudzi, a kiedy zaśnie, płacze przez sen, bo śni mu się życie.

Pan Cukier ma kłopoty z cukrem. To nie jest słaby żart, pan Cukier choruje na cukrzycę. Przypomina mi kilka razy, że rano będzie na mnie czekać hebrajskie śniadanie. Umawiamy się, że zejdę przed dziewiątą, ale nie dałam rady. Pan Cukier nie krył rozczarowania moim brakiem dyscypliny, szakszuka wystygła. Dziobiąc w przypalonej cebuli, wysłuchałam opowieści, jak to w wojsku codziennie rano wspaniała, zdyscyplinowana młodzież zajada się jajkami sadzonymi na pomidorach z papryką i spaloną cebulą. Siła armii izraelskiej kryje się w szakszuce. Pan Cukier jadł ją przez dwa i pół roku, teraz młodzi są w wojsku trzy lata i budują krzepę państwa, jedząc narodowe danie.

Wyraźnie brak mi przeszkolenia wojskowego, nie lubię cebuli, spóźniam się i jestem pacyfistką...

Siadamy do pracy. Koc, woda, sprawdzanie cukru, dyskusje o dyktafonach, kolejna godzina mija, ciągle nie może zmierzyć się z przeszłością. Namawianie kogoś do tego, by opowiadał, jak bolało, jak się bał, jak było strasznie, przypomina działania zboczeńca, który nie może zrozumieć, że jego przyjemność jest cudzym bólem.

Ale pan Cukier chce opowiadać, chce wypowiedzieć te wszystkie słowa, których nie chciały słuchać jego dzieci, jego wnuki. Bo jeśli on o tym nie opowie, to zniknie na zawsze stary Zelman, który nosił wodę i zapalał lampy gazowe wieczorem przy jedynej ulicy z chodnikiem w Kałuszynie. Jedyne lampy zresztą. Tylko reprezentacyjna ulica Warszawska była oświetlona, reszta Kałuszyna po zachodzie słońca tonęła w ciemnościach.

Pan Cukier zaczyna, bo musi usłyszeć każde nazwisko, każdą nazwę ulicy, bo musi zobaczyć samego siebie – chłopca trzymającego za rękę mamusię, kiedy idą po kurę na szabasową kolację...

– Nazywam się Zvi Cukier. Albo Hersz Cukier. Albo Heniek Cukier. To wszystko ja, jedna osoba, w różnych okresach życia. Hersz mieszkał w Polsce. Heniek też, tyle że po wojnie. A Zvi w Izraelu. I Zvi, i Hersz znaczą to samo – jeleń, tylko raz po hebrajsku, a raz w jidysz. Tatuś nie był pobożny, ale mamusia tak, więc może moje imię miało prowadzić mnie do Boga, jak w psalmie 42: „Jak jeleń pragnie wód płynących, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże”?

Mam osiemdziesiąt jeden lat i przez cały czas, przez wszystkie te lata, największym moim pragnieniem było żyć. Po prostu żyć.

Urodziłem się 21 marca 1933 roku w Kałuszynie. Kałuszyn teraz i Kałuszyn wtedy to dwa różne światy. Różne miasta, różni ludzie. Teraz to malutka mieścina, przed wojną to było duże miasto, dużo było drewnianych domów, ale były i murowane, piętrowe, i była ulica z chodnikiem, biblioteka, teatr amatorski, kluby sportowe i spotkania, odczyty, występy. Pod Kałuszynem była znana miejscowość letniskowa Mrozy. Zjeżdżali się tam eleganccy ludzie z Warszawy, z Łodzi, z Mińska, bo tam dochodziła kolej.

Miałem młodszego brata Abramka i starsze rodzeństwo: Gierszona i Malę. Tatę, mamusię, dziadków od strony mamy, babcie od strony taty i mnóstwo wujków, cioć i kuzynów. Wszyscy mieszkali w Kałuszynie, żyli tam i pracowali, odwiedzaliśmy się, mamusia miała koleżanki, tatuś interesy.

Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, najstarsze, jest takie: mam pięć lat, mama budzi mnie wcześnie rano i prowadzi do chederu. Idziemy krótko, to było blisko domu, mieszkaliśmy przy ulicy Zamojskiej numer dziesięć. A cheder był koło tej wielkiej synagogi, tam gdzie teraz jest stacja benzynowa. Mama trzymała mnie za rękę i szliśmy do szkoły. I tam mnie zostawiała, wracała do pracy, była krawcową i stale coś szyła w domu. A ja w szkole bardzo tęskniłem do niej i bałem się. W klasie ławki ustawione były w dwóch rzędach, ja siedziałem koło okna.

Bardzo nie lubiłem chodzić do chederu, nie wolno było bawić się, biegać, tylko siedzieć i powtarzać za rabim alfabet, a on był groźny, bił nas po rękach „kancikiem” takim jak palcat na konie. No, teraz dostaniesz! „A nu wajz di hend! Kładź tu rękę!”, i raz, dwa, trzy! A nawet za ucho też brał, jak się gadało, kręciło. Zawsze, zawsze tęskniłem za mamusią, koło tego okna siedziałem i tylko patrzyłem, jak uciec z klasy. Chciałem tylko być koło mamy, tam się czułem dobrze.

Jak rabi coś tam pisał na tablicy, nie wiem co, to ja do okna cichuteńko. Okno było bardzo nisko, tuż nad chodnikiem, ja hyc – i do mamy. To było bardzo blisko, biegłem jakieś dwie minuty i już byłem w domu. A mama: Wos machste do?! Curik in chajder! Szajgic! Co ty tu robisz?! Z powrotem do szkoły! Do chederu łobuzie!, i za rękę, i do szkoły. A jak tylko mama wyszła, to było „połóż rękę” i kancikiem... Ja go bardzo nie lubiłem, tego rabiego, w ogóle nie lubiłem chodzić do szkoły. Rabi modlił się po hebrajsku, nic nie rozumiałem, tak to było...

Ale trzeba było chodzić do szkoły i uczyć się alfabetu. Alef-bet. Rabi w kółko mówił: Alef-bet-bu. Gimel-dalet-du!, a my wszyscy za nim: Alef! Bet! Buuuu!, to był taki wierszyk, żeby dzieci mogły się szybciej nauczyć. Myślę, że w tej klasie siedziało nas z piętnastu–dwudziestu chłopców, takich od czterech lat do siedmiu, ośmiu. Nie pamiętam, czy zdążyliśmy nauczyć się pisać, bo następna rzecz, którą pamiętam, to jak nocą we wrześniu 1939 roku wygonili nas nad takie malutkie jezioro Glinki.

Niedaleko naszego mieszkania była kuźnia. Pamiętam, że kowale podkuwali tam konie. Było gorąco i leciały czerwone iskry, buchała gęsta para z wiadra z wodą, jak kowal wsadzał rozgrzaną podkowę i syczało wszystko wtedy.

A kawałek dalej było takie miejsce, gdzie była sterta siana i to siano po trochu sprzedawał taki stary Żyd. Pamiętam go, miał długą siwą brodę, ubrany był w kapotę czarną, na głowie kipa. Brał to siano, wiązał sznurem i sprzedawał. Przychodziły kobiety z płachtami i ładowały siano w te płachty, tobół na plecy i miały dla krów czy dla kóz.

On nie sprzedawał na rynku, tylko tak, na ulicy.

A w Kałuszynie były dwa rynki. Jeden był niedaleko od nas, tam stała pompa, do której się chodziło po wodę z nosidłami na ramionach, na nich były powieszone dwa wiadra. Chodziłem tam z mamą. Braliśmy wodę i wracaliśmy do domu. U nas nie było studni, nie wiem, czy w ogóle ktoś miał studnię, czy była tylko ta pompa na rynku. Pompa była pod takim drewnianym dachem, tam zawsze stali ludzie. Trzeba było czekać na swoją kolej, a przy okazji można się było dowiedzieć wszystkiego, co się dzieje w całym mieście. Byli też tacy, co chodzili z nosidłami i sprzedawali wodę. Można było kupić od niego parę litrów, nie trzeba było nosić wiadra całego. Albo jeździli z wozem, z beczką z wodą.

W Kałuszynie nie było kanalizacji, cały brud wylewało się do rynsztoka, to okropnie śmierdziało. A do tych małych stawów, Glinek, ludzie wyrzucali wszystkie śmieci, resztki, pomyje – tam śmierdziało najgorzej!

Mój ojciec też był handlarzem. Nie takim bardzo dużym handlarzem, ale zajmował się handlem. Co on robił? On miał dwa konie, dwa piękne czarne konie, i wielką furę. Wiosną dzierżawił sady, jabłonie, grusze od polskich rolników. Dzierżawił je, jak tylko drzewa zakwitły, jeszcze nie wiadomo było, czy będą owoce czy nie, to on ryzykował...

A jak się już pokazały owoce, to całą rodziną wyjeżdżaliśmy z Kałuszyna do tego sadu i mieszkaliśmy tam. Wynajmowaliśmy od chłopów izbę i całe lato tam mieszkaliśmy. Ojciec miał przyjaciela, wspólnika czy współpracownika – katolika, Polaka, razem zrywali te owoce i wozili tą furą do Warszawy, i sprzedawali. I tak żyliśmy. Raz, pamiętam, ojciec mnie wziął do Warszawy. Na wozie była taka wielka beczka, a w beczce było pełno ryb. Widziałem, jak się kotłują takie złote grzbiety. I zawieźliśmy je do Warszawy, ojciec te ryby sprzedawał. To pamiętam.

Jak się zaczynało ciepło robić, to wszystkie rzeczy, pościel, kubki, garnki się ładowało na tę furę ojca, i jechaliśmy na całe lato pilnować tego sadu. Jechaliśmy drogą, wzdłuż rosły drzewa, siedziałem na wozie, głęboko w sianie i widziałem niebo i czubki drzew. I na jednym drzewie było gniazdo bociana.

Najlepiej wspominam, jak się na wsi jadło ziemniaki gotowane i mleko zsiadłe, gęste jak ser. To było takie smaczne! Pamiętam duże kartofle, prawie białe, i zsiadłe mleko.

Nasz dom przy Zamojskiej 10 był murowany, piętrowy. My żyliśmy na parterze, a na piętrze właściciel tego domu.

Mieliśmy jeden pokój, dla mnie wtedy wielki. Wchodziło się do mieszkania z lewej strony domu. Był korytarz, schody na piętro i drzwi do naszego mieszkania. Drzwi takie normalne, jedno skrzydło. Okno wychodziło na ulicę Zamojską. W pokoju stało bardzo duże łóżko, przy ścianie koło drzwi maszyna do szycia, w kącie kuchnia, a obok wiadro z wodą, na ścianie wisiała jakaś półka z haczykami i tam były łyżki, talerze.

Pamiętam dobrze maszynę do szycia mamusi, marki Singer, ona zawsze siedziała przy tej maszynie i szyła. Ludzie przynosili ubrania do poprawki, do przerobienia, pamiętam mamusi plecy pochylone, jedną nogą naciskała na taką deskę, która tę maszynę napędzała, cały czas było słychać: tuk-tuk, tuk-tuk... Patrzyłem na nią, jak już leżeliśmy w łóżku. To było wielkie łóżko zbite z desek, spaliśmy tam wszyscy – mamusia z brzegu, Abramek, ja, Mala, Gierszon i tata. Były dwie wielkie poduszki i pierzyna w białych poszewkach, mamusia musiała je prać często, bo pamiętam, że były bardzo białe, a w środku był gęsi puch. Mamusia sama zrobiła te poduszki i pierzynę.

Był też jakiś mały stolik, na którym jedliśmy. Siadaliśmy na łóżku, mamusia dostawiała stolik i jedliśmy obiad. Podłoga była drewniana, z desek, mamusia te deski szorowała na Pesach.

Bo przed Pesach jest największe sprzątanie, to albo jest koniec marca, albo kwiecień. Wszystkie garnki, łyżki wszystko było wynoszone na dwór, paliło się ognisko, w wielkim garze gotowała się woda i w niej wszystkie naczynia się wygotowywało, żeby były koszerne. Całe mieszkanie musiało być wysprzątane przed Pesach. Pościel wytrzepana, materace, podłogi pomyte, wszystkie kąty z pajęczyn, z kurzu oczyszczone. Na Pesach jadło się macę, jajka, chrzan. Pamiętam, że maca była okrągła.

Przed wejściem do domu był piasek, trochę trawy, tam się bawiliśmy z braćmi, z siostrą, jak było ciepło. Za domem rosły dwie jabłonki, zrywaliśmy z nich jabłka, kiedy jeszcze były malutkie, a później bolały nas brzuchy. Zimą siedzieliśmy w domu. Pamiętam, że graliśmy w drejdla. Jak się gra w drejdla? Siedzieliśmy na podłodze i kręciliśmy takim drewnianym bączkiem. Trzeba wiedzieć, jak w to grać. Były cztery litery: Nun, gimel, hej i szin. Co to znaczy? To skrót od zdania: Nes gadol haja szam. Bardzo wielki cud stał się tam. Kręciliśmy tym bączkiem i zależnie od tego, jaka litera wypadła, dokładało się do banku albo się brało wszystko, albo połowę, albo się nic nie wygrywało. Graliśmy na cukierki albo na grosze. A te grosze dawała nam babcia Cukierowa.

Nie byliśmy bogaci, mieliśmy jakieś niezbyt ładne ubrania, pewnie mamusia nam szyła, coś przerabiała. Nie pamiętam, czy była jakaś balia, gdzie się kąpaliśmy. Nie pamiętam dobrze, ale czuję, że nie byliśmy ładnie ubrani, że to było trochę brudne...

Wieczorem mamusia zapalała lampę naftową, światło było malutkie. Jak kładliśmy się spać, to mamusia śpiewała nam żydowskie piosenki. Kinderjohren zise, kinderjohren... Dziecięce lata, słodkie dziecięce lata albo Wi ahin zol? Dokąd pójdę?, I jeszcze Wi nemt mena bisele mazl Gdzie wziąć trochę szczęścia? Płaczę, jak tego słucham, zawsze... Mamusia lubiła śpiewać, nawet jak było bardzo ciężko, to śpiewała. Rano nas budziła, było jeszcze ciemno, a później prowadziła mnie do chederu. Ale do jakiej szkoły chodził Gierszon? Nie pamiętam. Mamusia całe życie mówiła po żydowsku, na nas pokrzykiwała, była sroga... Kim a her sznel, sznel! Chodź tu szybko, szybko!

Abramka, mojego młodszego braciszka, mama zawsze trzymała na rękach. To było takie ładne dziecko. Urodził się w 1936 roku, miał włosy ciemne, trochę kręcone, oczy czarne. Nie tak jak ja, ja miałem włosy proste, tak jak Gierszon. A tata był trochę łysy, wysoki bardzo, na twarzy miał bliznę po nożu. On musiał mieć broń przy sobie, bo pieniędzy nie odkładał do banku. Raz jechał z Węgrowa do Kałuszyna, ze wspólnikiem. Napadli ich, ojciec walczył, dostał nożem, ale pieniędzy chyba nie oddał. Stąd miał tę bliznę.

Do jedzenia, pamiętam, była zupa i chleb, czarny, ciemny chleb. Jak wracałem z chederu, byłem bardzo głodny, co było na stole – jadłem.

W piątek, jak się kobiety szykowały do szabatu, było wielkie zamieszanie w Kałuszynie, wyglądało, jakby wszystko się ruszało! Przy ulicy Mostowej, z prawej strony, był targ, tam stała pompa. I była też mykwa. Nie wiem, czy mamusia chodziła przed szabatem do mykwy, pewnie tak. Kobiety szły na targ i kupowały wszystko co potrzebne na kolację w piątek, co potrzebne na sobotę.

Były dwa targi w mieście. Jeden, gdzie kupowali i sprzedawali bydło, konie, a drugi to ten z pompą. I w piątek na tym drugim targu mamusia kupowała kurę. Na miejscu szojchet kurę zabijał, skubało się ją z piór i pod pompą się płukało. Jak wiatr wiał, latało wkoło pełno piór, białych jak śnieg.

Mama kupowała marchew i cebulę, i z tego gotowała zupę. A tata przynosił dwie, trzy chały, leżały na stole przykryte serwetką i była kolacja. Mamusia nakrywała stół, białym obrusem, my siedzieliśmy na łóżku i jedliśmy rosół, to się po żydowsku nazywa jojch. Jojch mamusia robiła taki, że pachniało jak w raju. Miała taki garnek emaliowany, czerwony, i w nim gotowała.

Przed samą kolacją mamusia nakładała chusteczkę na głowę, zapalała świece i modliła się: Baruch ata Ha-Szem, Elohejnu... Nalewała każdemu zupy. W misce pływała marchewka, kawałek mięsa i cebula. Tata nie chodził do synagogi. W piątek wieczorem pobożni idą się modlić na maariw do synagogi, a rano w sobotę na szacharit; szachar znaczy brzask. A później wszyscy szli na spacer, zrywali kwiaty. Starsi siadali przed domami na ławkach, na krzesłach, rozmawiali.

A w sobotę zawsze szliśmy z tatą spacerować. Wychodziliśmy za Kałuszyn, pamiętam trawę, zieloną łąkę, i bardzo małą rzeczkę, tam podeszliśmy – jest ciepło, niebo niebieskie, taka miękka trawa i woda szumi, pluska, i mój malutki brat Abram tak biegał za nami, miał takie małe, grube nóżki... to pamiętam... Mamusia zostawała w domu, tylko z ojcem chodziliśmy w sobotę na spacer. A może mamusia chodziła do synagogi? Tylko mama była pobożna, tata w ogóle nie. Ta synagoga była niedaleko nas, wielka, piękna.

Ojca pamietam w domu tylko w piątek na kolacji i w sobotę na spacerze, wcale nie pamiętam, żeby był w inne dni w domu. Zajmował się małym handlem. Kupował na wsi młode gęsi, na strychu je trzymał, karmił, a na jesień sprzedawał. Tam na strychu na podłodze leżało siano, dużo siana, i w tym sianie tata trzymał jabłka. Pamiętam takie duże, żółte jabłka. A zimą te jabłka sprzedawał. No i miał warsztat – szyndlarnię. Co to jest szyndlarnia? Tam się robi dachówki z drewna. To była taka mała fabryczka. Szyndlarnie mieli też dziadek i brat dziadka – Szlojme i Abraham Cukier. I mój ojciec – Mojżesz Juda Cukier. Byłem tam ze dwa, trzy razy. Było jakieś koło, które napędzało maszynę, i dwóch albo trzech robotników. Oni cięli deski i robili gonty, takie drewniane dachówki.

Tatuś miał trzydzieści trzy lata, jak wybuchła wojna, a mamusia trzydzieści cztery. Tatuś urodził się w Kałuszynie, mamusia w Warszawie. Mamusia miała imię Chaja, jej rodzice – Chana Rachela i Mojżesz, nazywali się Finkelsztajn. Miała braci: Józefa, Israela i Jakowa Hersza. Jakow był inwalidą, chodził o kulach. Józef, on był najmłodszy z braci mamusi, miał bardzo bogatą żonę. Mieli folwark. Mama nas tam posyłała, piliśmy u niego mleko. I jedliśmy agrest. On miał dwie córki. Ten folwark był między Kałuszynem i Mrozami, bliżej Kałuszyna. Z lewej strony, jak się jedzie do Kałuszyna.

Rodzice mamusi mieszkali gdzieś niedaleko nas. Mieli jeden pokój, ale tam nie było ładnie, raczej brudno. Zawsze chętnie chodziliśmy do brata mamusi, ale do dziadków nie. Dziadka pamiętam, był bardzo stary, niski, miał brodę siwą. Babcia też malutka, biednie ubrana. Mamusia nosiła im zupę.

Ze strony ojca pamiętam tylko babcię. Nazywała się Sura Ite. Wyprostowana, postawna, zawsze czysto ubrana, u niej w domu też było bardzo czysto. Bardzo się obawialiśmy tej babci. Ona była surowa bardziej jeszcze niż mamusia.

Z tych wszystkich osób nikt nie przeżył wojny. Wszyscy zostali w Kałuszynie. Na cmentarzu, w wielkich dołach, zakopani. Albo wywiezieni do Treblinki. Babcia Sura Ite musiała żyć jeszcze w listopadzie 1941 roku, bo jest pokwitowanie za zasiłek z Żydowskiej Samopomocy Społecznej, że Sara Cukier otrzymała 5 złotych.

Z całej tej rodziny tylko mamusia, Mala, Gierszon i ja, cztery osoby przeżyły wojnę. To mamusia nas uratowała, była jak lew, była drobna, chudziutka, ale taka silna, wszystko przeszła, wszystko przeżyła, nigdy się nie załamała.

Pamiętam, jak raz rodzice się kłócili. Abramek był jeszcze bardzo malutki, miał może pół roku, leżał na łóżku, pamiętam, że mamusia krzyczała na tatę. Mój tatuś miał przekonania lewicowe i kiedyś, na pierwszego maja rzucali czerwone płachty na druty od prądu, żeby nie można było zdjąć. Jak policja szukała tego, kto to zrobił, ojciec się schował pod łóżko. To pamiętam. A mama na niego krzyczała – co ty robisz! Masz dzieci! Bój się Boga! A tata był ateistą.

Nigdy nie pamiętam, żeby jakieś katolickie dzieci się z nami bawiły. Nie pamiętam katolików. Był burmistrz Stasiak, który szanował Żydów. Mnie tylko interesowało, żeby było coś do zjedzenia. A po szkole biegiem do mamusi: Mame, gib mir esn!, Ich bin hungerik! Mamo, daj mi jeść, jestem głodny!, i dawała mi kawałek chleba z masłem, takim żółtym, bardzo smacznym.

Jak wieczór zapadał, chodził z drabiną Zalman, taki silny mężczyzna, który nosił też wodę. On zapalał lampy gazowe, a dzieciaki za nim biegały, od lampy do lampy, staliśmy z głowami zadartymi – to było jakieś cudo! Cudo...

W Kałuszynie większość to byli Żydzi. Jak się wojna zaczęła, to ja to tak pamiętam, że wszystko zawsze się działo nocą, zawsze po ciemku. Gdzieś biegniemy, chowamy się, jest noc i palą się domy. W Kałuszynie większość domów była drewniana, jak spłonęło osiemdziesiąt procent miasta, to musiał być duży pożar! Ludzie nie mieli gdzie mieszkać, z czego żyć, stracili warsztaty, zapasy, meble, ubrania, wszystko. W jednej chwili przestało istnieć miasto. Kałuszyn to było przecież miasto, mieszkało tam dziesięć tysięcy ludzi!

Przerwa. W pokoju jasnym, z podłogą z marmuru, wypełnionym dźwiękami ulicy Holonu, jeszcze przez chwilę biegają dzieciaki z kijkami w rękach. Kim zich szpiln? – wołają do siebie, a jakieś starsze kobiety pod ścianą zagadane nie widzą wielkiej lodówki pana Cukra i elektrycznego piekarnika, za drzwiami do łazienki znika wózek woziwody...

Pan Cukier śpi. Kiedy tak znienacka zasnął pierwszy raz, wystraszyłam się, że zemdlał. Ale to sen cukrzyka, pojawia się nagle i znika nagle. Zvi Cukier budzi się na dźwięk kurantów, które wygrywa chiński zegar na ścianie, słuchamy wiadomości w przenośnym radyjku. Jedna stacja, druga stacja – czy coś się dzieje? Ne rozumiem hebrajskiego, wyłapuję tylko cyfry numerów telefonu podawane w reklamach. Nie, ktoś strzelał na libańskiej granicy, ale okazało się, że to Libańczycy sami do siebie strzelali i przez przypadek kule przeszły przez granicę.

Pan Cukier słucha wiadomości co godzinę, a wieczorem oglądamy telewizję: izraelską, amerykańską, rosyjską i polską. Centrum kontroli nad światem.

– Pani Anna? Co będziemy robić teraz? Trzeba iść do sklepu, na obiad coś kupić...

To dobra okazja, żebym teraz ja zaczęła mówić, nastrój robi się neutralny, idziemy po warzywa, zaczynam powoli swoją opowieść:

– Przed wojną w Kałuszynie było prawie dziesięć tysięcy ludzi. Polaków.

Pan Cukier patrzy na mnie zaskoczony.

– Jak Polaków? Żydów było jakieś siedem tysięcy, a Polaków trzy tysiące.

– Nie, Polaków było dziesięć tysięcy, z czego siedem było narodowości żydowskiej.

Pan Cukier milknie.

– Pani Anna? Dlaczego pani mówi: Polaków?

– Bo wszyscy byliście obywatelami Polski. Polakami.

Nie będę tłumaczyć, że wynikało to z Ustawy konstytucyjnej z dnia 23 kwietnia 1935 roku. Artykuł pierwszy głosi: „Państwo Polskie jest wspólnem dobrem wszystkich obywateli”.

Ani słowa o narodowości, wyznaniu, pochodzeniu. Wszystkich obywateli. Obywatel Polski jest Polakiem.

Pan Cukier milczy. Idziemy na kawę.

To, jakie ma poglądy filozoficzne, religijne czy polityczne, jest osobistą sprawą Polaka. Artykuł piąty konstytucji: „Państwo zapewnia obywatelom możność rozwoju ich wartości osobistych oraz wolność sumienia, słowa i zrzeszeń”.

Dlaczego nie myśli o sobie w kategoriach obywatela Polski? Jest dumny z tego, że ma piękną, jak ciągle powtarza, „starożytną” ojczyznę: Izrael, ale w nocy śni mu się Polska, marzy, żeby mieć mały domek koło Kałuszyna, każdego dnia myśli o domu przy Zamojskiej, o babci Sarze, o Abramku, który na tłustych nóżkach biegł nieporadnie po zielonej trawie, jakiej nigdy nie znajdzie w Holonie, Tel Awiwie ani Jerozolimie.

Zvi Cukier mówi na głos przy kawiarnianym stoliku: „Jestem Polakiem”. Oboje musimy zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje. Dzielimy się prawem do wspólnej historii, do wspólnej przeszłości.

Wchodzimy do Styksu, idziemy pod prąd rzeki, żeby skończyć z zapomnieniem.

Jest bardzo ciepło, tłumy przelewają się chodnikiem, na jezdni sznury aut, trąbią jedni na drugich. Holon to prawie dzielnica Tel Awiwu, nie ma między nimi żadnej granicy, przerastają się domami, ulicami. W Holonie mieszka mnóstwo starych ludzi z Ukrainy, Rosji. Wcześniej, do lat pięćdziesiątych, emigrowali głównie z Polski (w 1936 roku przybysze otworzyli tu nawet fabrykę włókienniczą: „Łódź”), ale teraz nie ma ich już zbyt wielu. Teraz to rosyjskie Żydówki nadają ton ulicy, szczególna elegancja i wszechobecny język w rozmowach, na szyldach, hebrajski w odwrocie, bo starszym paniom nie chce się uczyć dziwnego języka. Niektóre pchają mozolnie balkoniki, najstarsze same są pchane na wózkach przez opiekunki. Każdy obywatel Izraela, kiedy staje się zniedołężniałym starcem (pan Cukier tak mówi o sobie, chociaż nie przypomina w niczym pomarszczonych staruszek), ma prawo do opłaconej przez państwo opiekunki, która zajmuje się domem, pomaga w zakupach. Kiedyś były to głównie kobiety ze wschodniej Europy, teraz Azjatki.

W okolicy mamy trzy duże sklepy spożywcze, targ warzywny i absolutnie niekoszerny „miasnyj” z szynką, kiełbasą i boczkiem. Całe to emerytowane towarzystwo krąży między nimi, porównuje ceny, szuka promocji i okazji, nie różni się zupełnie od swoich rówieśników z Kalisza czy Otwocka. Ciągną torby na kółkach wyładowane chlebem, pomidorami, kapustą i mięsem, w domach czekają na nich, podobne do tej u pana Cukra, wypchane po brzegi lodówki. Pan Cukier zarządza wycieczkę na zakupy trzy razy dziennie, ciągle sprawdza: ile zostało mleka. Dwie butelki?! To trzeba iść, kupić, bo zabraknie. Chleb piecze sam, bo w piekarniach jest „brud i robaki”. Prowadzi mnie na tyły małej piekarni, przez uchylone drzwi widać klejącą się podłogę i oblepione skrzynki z chlebem. W ogóle jest tak swojsko, że gdyby nie to, że jest listopad, a ja w sandałach, to czułabym się jak na wycieczce do Pabianic.

Ale chleb! Chleb musimy upiec! Więc mąkę kupujemy na teraz i na zapas, ten upieczony w zeszłym tygodniu pokrojony na kromki czeka na swoją kolej w zamrażalniku. Razem z gigantycznymi zapasami mięsa, ryb, gotowych pierogów i nie wiem czego jeszcze.

Pan Cukier wie, że ma problem z jedzeniem, że gromadzi ogromne ilości, że nie pozwala zmarnować nawet skórki, chociaż z powodu cukrzycy może tylko oglądać swoje zapasy, a jeść może malutko i tylko wtedy, kiedy ma odpowiedni wskaźnik cukru. Ale nic na to nie poradzi, że musi mieć zapasy, a nawet więcej – zapasy zapasów. Na swoje dzieci nie krzyczał nigdy. Ale wystarczyło, że zobaczył niedojedzony kawałek chleba czy obeschnięte owoce – awantura. Nie może nad tym zapanować.

Siedzimy przy kawie, holońskie chodniki powoli się wyludniają, po południu panie oglądają programy na rosyjskojęzycznych kanałach TV: jazda figurowa na lodzie, Talent-Show z tańcami albo piosenkami i seriale.

– Więc, mówi pani, pani Anna, że jestem Polakiem.

Już nie pyta, ale stwierdza. Zaczynam delikatnie:

– Czy zna pan historię Polaków narodowości żydowskiej z lat trzydziestych? Z czasów, gdy był pan malutkim dzieckiem, przed wojną? Czy słyszał pan nazwiska: Minkowski, Florenc, Szenkier? Albo Leska, Szczebrowski, Chaskielewicz? Chaskielwicz był przecież z Kałuszyna?

– Nie, nigdy.

Z mamusią o tym nie rozmawiał w ogóle, zresztą z mamusią o Polsce nie rozmawiali. I teraz, wśród tylu ludzi, sefardyjczyków i aszkenazyjczyków, Arabów, Koreanek i rosyjskich mężów córek starych Żydówek z Ukrainy, pan Cukier jest skrępowany, może nawet bardziej niż ja, kiedy mówię o bombach pod sklepami w Łodzi i na letniskach w Otwocku, o wybijaniu okien w synagogach Katowic i Poznania, o pobitych i zabitych z Przytyku, Mińska, Klwowa... Szepczemy do siebie, chociaż ani kelner, ani przechodnie nie rozumieją polskiego. A ja na dodatek nie mogę pojąć, jak mogło dojść do takiej nienawiści. A pan Cukier zupełnie nie rozumie, dlaczego tak bardzo chcę o tym rozmawiać...

– Po co o tym mówić? Nikt tego nie chce słuchać...

Na skwerze koło domu pobożni Żydzi zapalają świecę w chanukowym, ośmioramiennym metalowym świeczniku. Chanukija ekstremalnej wielkości i modlący się i śpiewający, owinięci w tałesy chłopcy nie robią żadnego wrażenia na rosyjskich babciach z malutkimi pieseczkami i ich rozbrykanych wnukach. Wszystko dzieje się naraz, jak w gigantycznym sandwichu: teraźniejsze babcie, starożytna tradycja, skwer z pomnikiem ku czci 778 ofiar, które w lutym 1942 utonęły w Morzu Czarnym na statku SS Struma storpedowanym przez radziecki okręt podwodny (przecież jesteśmy w Izraelu i gdyby ktoś chciał, to mógłby nadać imię zabitej w czasie Szoa osoby każdej ulicy w Tel Awiwie, Jerozolimie, Aszkelonie, w każdej najmniejszej dziurze mogłyby być ulice nazwane tylko imionami zabitych i zostałoby jeszcze dużo, dużo nazwisk w zapasie), ja z obsesją odszukania początku czystego zła i pan Cukier z coraz większą tolerancją dla całego świata, który obok rozpędza się w drodze donikąd...

Ptaki i śmieciarka. To pierwsze odgłosy poranka. Pan Cukier już dawno nie śpi, są takie noce, kiedy w ogóle nie może zmrużyć oka. A raz obudził się i nie wiedział, gdzie jest, wszystko mu szumiało i kołysało się, cukier miał już tak niski, że nie mógł dojść do lodówki.

Ale obudził się. Mówi, że ma jakiś magnes, który ciągnie go do życia. Mocniejszy niż Hitler–Stalin razem wzięci, wszystkie cukrzyce i choroby serca. Tylko jedno go boli naprawdę – rodzina. I ten cmentarz, którego nie ma.

Od ósmej do dźwięków ulicy dołącza pozytywka. W domu obok jest przedszkole „Skazka”, trudno powiedzieć, czy wisząca przy furtce czerwona „babuszka” z okrągłą głową działa jako czujnik ruchu, czy wita i żegna przechodniów, ale wysoki i świdrujący dźwięk dziecięcej piosenki dociera do mieszkania pana Cukra do późnego popołudnia, bez związku z kwadransami czy pełnymi godzinami. W Holonie dzieci mówiących po rosyjsku jest dużo, ale za kilka lat nie będzie już z przedszkola dobiegało on mienia bijut! Co innego babcie malczików – te są odporne na hebrajski.

Jest piękny dzień, pan Cukier ordynuje:

– Pani Anna, jedziemy nad morze!

Pan Cukier nie lubi już prowadzić samochodu. Przedtem tak, przedtem jeździł dużo i po Izraelu, i po Europie, i nawet po Ameryce. Ale teraz denerwuje się, że przeoczy zjazd, że inni jeżdżą jak wariaci, że trąbią...

Na trudne tematy nie rozmawiamy. Teraz jest teraz, jasny słoneczny dzień, „piękny, starożytny Izrael” i plaża w Bat Jam. To najbliżej domu, jedzie się prostą drogą dwadzieścia minut i już. Plaża niezbyt przekonująca, beton na nadbrzeżu, jakaś kawiarnia, bloki, w oddali – Tel Awiw. Pan Cukier szuka miejsca do parkowania, trzeba zapłacić w automacie za bilet.

– Pani Anna, niech pani idzie, ja będę czekał na górze.

Woda jest ciepła, na piasku muszle, masywniejsze niż bałtyckie. Brzegiem wędruje para „nabożnych”. Dziewczyna i chłopak, on: pejsy, kapelusz, białe kolanówki, ona: spódnica do samej ziemi. Pan Cukier nie wierzy w Boga i nie lubi demonstracyjnej pobożności, denerwuje go szczególnie to, że ortodoksi nie chcą iść do wojska.

– Na początku w Izraelu było dziesięć procent nabożnych, a teraz?! Każdy kto nie chce iść do wojska, robi się bardzo nabożny! – pan Cukier wolałby, żeby do wojska szli wszyscy, a religię zostawiali na później.

Na gorącym betonie rozciągają się koty. Kici, kici? Patrzą na mnie mętnym wzrokiem, jak woła się koty po hebrajsku?

– Pani Anna! Pani Anna!

Pan Cukier macha z góry, fotografuje mnie telefonem, a ja jego moim wielkim teleobiektywem.

– Pani Anna! Trzeba brać się do roboty! Wracamy do Holonu.

W samochodzie pan Cukier zaczyna śpiewać:

Wen, wen, wen zingt a jid

wen, wen hingert er git.

Hingert er git –

Wilt er doch esn –

Zingt er a lid,

Er zol dos fargesn.

(Kiedy, kiedy, kiedy Żyd śpiewa?

Kiedy dobrze zgłodnieje.

Jak dobrze zgłodnieje

to chce jeść –

Śpiewa pieśń, żeby o tym zapomnieć...).

– Kiedy Żyd śpiewa? Kiedy jest głodny! Mamusia śpiewała zawsze, nawet kiedy nie było co jeść. Ona nigdy nie mówiła O! Ja wroch! Koniec świata!, ona zawsze była optymistką. To ja jestem pesymistą, ona nie! Zawsze lubiła się śmiać. No, chołodno i gołodno, damoj daleko! Tak mówiliśmy w Komii, w Kazachstanie. No, jedziemy do domu! Pani Anna? Co będzie na obiad? Co pani będzie jeść?

– Zrobimy barszcz – mówię. – Prawdziwy żydowski barszcz z czerwonych buraków i jabłek, z cukrem i pieprzem. Czy mamusia przygotowywała panu taką zupę?

O, mamusia gotowała bardzo smacznie! Ale nie wymyślnie. Zawsze, do końca gotowała tak jak w Polsce, jojch, kreplach, czulent. Rybę i kurę. Ale takiego barszczu nie pamiętam. Kolega pana Cukra, pan Moniek, przychodził do nich specjalnie na zupy, bo tak jak mamusia pana Cukra gotowała, to żadna mamusia nie gotowała.

– Mamusia miała jedną koleżankę, z Polski, z Dzierżoniowa. Póki mieszkaliśmy w Jaffie, to były koło siebie, ale jak się przeprowadziliśmy do Holonu, to już było daleko. W sobotę, w szabat, mamusia zawsze chciała się spotkać ze swoją przyjaciółką. I musiała iść tyle kilometrów. Mówię: mamusia, ja cię zawiozę samochodem! Ona nie chciała, bo jeszcze ktoś z sąsiadów zobaczy, że ona w sobotę autem jeździ... Mamusia, przecież pan Bóg nie chce, żebyś ty, po takim ciężkim życiu, jeszcze teraz w Izraelu się tak męczyła! Ja podjadę dwie ulice dalej, ty podejdziesz, wsiądziesz i ja cię do Jaffy zawiozę, a wieczorem odbiorę... I mamusia się zgodziła...

„Zakochana dziewczyno! Niepotrzebnie łzy płyną!..” – śpiewa znowu pełnym głosem.

– Po jakiemu myślę? Po hebrajsku. A dawniej po żydowsku chyba. I po polsku.

A mówię w różnych językach. W Kazachstanie mówiłem po kazachsku, bardzo dobrze, lepiej niż po polsku! Poliglota! Ja znam języki. Żydowski, niemiecki, hebrajski, polski, rosyjski.

Niemiecki znam, bo znam żydowski. Jak w Niemczech się odezwę, to od razu wiadomo – „jesteś Żydem”. Ale teraz to nie ma znaczenia. Ja mam swoje państwo, jest Izrael, to co miałem, te nieprzyjemności, to było, minęło! Teraz jestem dumnym Żydem. Mamy swoje państwo, od 1948 roku do dzisiaj dwunastu ludzi z Izraela dostało Nagrodę Nobla! W tym jedna kobieta! To ja jestem z tego dumny. Chociaż Izrael jest samotny. Na świecie nikt nie lubi Izraela.

Dzisiaj mówili, że dziesięcioro dzieci zmarło z zimna w Syrii! I nic! Takie rzeczy to podaje tylko izraelska telewizja, a reszta świata o Syrii nic, tylko – Izrael taki, śmaki, owaki! A przecież ten Assad jest jak Hitler!! On puszczał gaz przeciwko swojemu narodowi.

Pani Anna! Pani widzi, jak oni jeżdżą? Każda rodzina musi mieć po dwa, po trzy auta, a później każdy w samochód i jadą dwie ulice dalej! No nie da się jechać, jak Boga kocham!

Wojen w Izraelu przeżyłem jakieś sześć. Ale zależy, co to znaczy wojna? Bo jak np. wejść do Libanu na jakieś dwa–trzy dni i wyjść, to nie jest wojna. A najstraszniejsza wojna była w siedemdziesiątym trzecim roku w Sądne Dni. A wcześniej w sześćdziesiątym siódmym roku była wojna sześciodniowa. I jeszcze wcześniej w pięćdziesiątym szóstym roku. Ja byłem na wojnie, wszyscy chcą być na wojnie, chociaż wiedzą, że mogą zginąć.

W siedemdziesiątym trzecim było tak: w sobotę dostałem telefon od mojego przełożonego. – Zvi, nie pytaj się o nic, tylko jedź do zakładu. A to była i sobota, i Sądny Dzień! – Weź auto – mówi – i jedź do zakładu, weź megafon i zawołaj wszystkich do roboty!

Stoję na zamkniętym przejeździe kolejowym i widzę, że obok w samochodzie siedzi za kierownicą człowiek w tałesie. To trzeba zrozumieć – pobożny Żyd jedzie samochodem w szabat i w Jom Kipur! To ja od razu wiedziałem – oooo! To musi być bardzo, bardzo poważna sprawa, jeśli taki człowiek kieruje samochodem w taki dzień!

Dojechałem do zakładu, kazałem stróżowi otworzyć bramę, wziąłem megafon i nadaję: Tu mówi Zvi Cukier! Niech każdy, kto mnie słyszy, przyjdzie do roboty! I te kobiety z Jemenu, które mieszkały niedaleko zakładu, przyszły do pracy. Wtedy już wiedziałem – jest wojna. A my produkowaliśmy bateryjki. Też takie, które wkłada się do specjalnych wojskowych walkie-talkie. Przez dwie godziny wyprodukowaliśmy pierwszą partię tych bateryjek, samochody wojskowe je zabrały. Pracowaliśmy do drugiej w nocy. Kobiety mówiły, puść nas do domu, mamy dzieci! A ja powiedziałem: Kto teraz pójdzie do domu, już do pracy nie wraca. I zostały. Pracowaliśmy tak długo, aż zrobiliśmy wszystkie baterie, które były potrzebne. Nawet był artykuł o mnie w gazecie, o tym, jak pracowaliśmy w sobotę. Wszyscy byli tacy dumni ze mnie, mój przełożony bardzo.

Dojeżdżamy do Holonu. Zabieram się za krojenie buraków na barszcz, a pan Cukier za swoje rutynowe czynności – pobieranie krwi z palca, odczyt poziomu cukru i łykanie tabletek. Wydaje mi się, że zapada w sen. Znienacka zaczyna mówić, w miejscu, w którym wczoraj skończył:

– Pierwsze moje wspomnienie z czasu wojny to czerwone niebo od pożarów i krzyki ludzi. Pamiętam ten obraz: jak na czerwonym niebie lecą kury i gęsi z dachów, my siedzimy na ziemi, koło Glinek z mamusią. Mamusia nas tak przyciska do siebie, trzyma nas tak blisko, na niebie latały pociski; czy ja rozumiałem w ogóle, kto z kim walczy? Dlaczego? Nie. Nie pamiętam.

Od tego momentu, od września 1939, przez siedem lat, nie miałem normalnego domu. Cały czas już tylko głód, bieda, strach. Rosłem, rozwijałem się w takich warunkach, w których nie można rosnąć. Teraz chodzę na terapię, na badania lekarskie i to wszystko widać. Że kości są nie takie, że serce choruje. Moja siostra, brat, mama – wszyscy, którzy przeżyli – chorowali na serce. Mama na cukrzycę, ja na cukrzycę. To nas nie zabiło wtedy, razem z resztą rodziny, ale zabijało nas przez cały czas, przez te wszystkie lata. Ten strach, głód jest już na zawsze w człowieku.

Pamiętam taką scenę, ale nie wiem, kiedy to się dokładnie działo: leciały samoloty i Niemcy rzucali bomby. Domy się paliły, a my biegliśmy z mamusią na ulicę Warszawską. Paliły się wszystkie kamienice po kolei, a my biegliśmy przez restaurację. Nie wiem, dlaczego przez restaurację, nie wiem nawet, dokąd uciekaliśmy. Ale pamiętam, że krzesła w tej restauracji były zielone. Mamusia trzymała na rękach mojego młodszego brata, później biegliśmy my – brat i siostra trzymali mnie za ręce. Abramek miał trzy lata, Mala osiem, Gierszon jedenaście, a ja sześć. Boże mój, nie wiem, jak to się stało, że przeżyliśmy ten bieg, huk był, paliło się wszystko, a myśmy gdzieś biegli za mamusią.

Mamusia moja miała imię Chaja Rachela. Chaja po hebrajsku znaczy: żyje. Dwa imiona były dawane po to, żeby dłużej żyć. Mieć jakby życia dla dwóch osób.

W drugim tygodniu września 1939 roku Niemcy dotarli do Kałuszyna. Była wielka bitwa wtedy między polskim wojskiem i niemieckim. Później przez kilka dni Kałuszyn był wolny. Ale po tej bitwie było wiele trupów, zabitych ludzi i koni. Spalone prawie wszystkie domy.

Kiedy Niemcy po raz drugi weszli do Kałuszyna, pod koniec września, to kazali menen bezinder, frauen bezinder, czyli mężczyźni osobno, kobiety osobno. Siedzieliśmy na ziemi, za tym jeziorkiem Glinki, i widziałem, jak Niemcy z pochodniami w rękach podpalali domy. Jeden za drugim. Była ciemna noc, ale od ognia było jasno jak w środku dnia. Wtedy ludzie trzymali na stryszkach gęsi, kaczki – do tuczenia, później je sprzedawali na rynku. Kiedy Niemcy podpalali domy, to z tych strychów wylatywały ptaki. Na czerwonym niebie było widać białe, czarne kury, gęsi – przez chwilę leciały i spadały na ziemię.

Z jednej strony Kałuszyna były armaty polskie, z drugiej niemieckie, a myślmy patrzyli na niebo, jak lecą pociski.

Rano Niemcy nas puścili, wróciliśmy do domu. A później chyba przyszedł jakiś Niemiec i zabrał ojca, mojego brata Gierszona i mnie. W domu została moja siostra Mala, mamusia i najmniejszy braciszek – on miał trzy lata – Abramek. A nas zaprowadzili do kościoła. I w tym kościele nas zamknęli.

Pamiętam, że wszyscy mówili, że mają ten kościół podpalić. Potem słyszałem, że akurat przyjechał jakiś oficer niemiecki, który był katolikiem, i powiedział, żeby nie podpalać kościoła. I wypuścili nas.

Do Kałuszyna zaraz na początku wojny przyszło dużo ludzi z Warszawy, z innych miast. A tu wszystko było spalone, nie było gdzie mieszkać. Pamiętam, że na ulicach ludzie spali, w ogrodach, piwnicach. Już było zimno, kończyła się jesień, a ludzie spali na ulicach, w jakichś szmatach, poprzykrywani czymś. Chorowali, umierali. U nas w tym jednym pokoju byli bracia mamy, ich dzieci, dziadkowie – ciągły szum, ludzie rozmawiali. Brat mamusi Izrael był z żoną i dziećmi. Te dzieci były chyba mniejsze niż ja. Drugi brat Jakow Hersz, wysoki z laską, był inwalidą. Trzeci brat, Josef, był silny, bogaty, nie wiem dokładnie, kiedy go zabili.

Ojciec zawsze brał starszego brata i mnie do pracy. Nie rozumiałem dlaczego. Pytałem się mamusi, dlaczego my zawsze musimy być koło ojca, odpowiedziała, że on się boi o nas, bo Niemcy chodzą, zabierają gdzieś dzieci, one później znikają, więc ojciec chciał mieć nas zawsze koło siebie.

Jak weszli Niemcy, to dalej mieszkaliśmy na Zamojskiej, bo nasz dom był murowany i przetrwał pożary i bomby. Mamusia nie pozwalała nam wychodzić. A ojca brali do pracy, wyganiali do pracy każdego dnia. Był taki Niemiec stary z karabinem. Miał czapkę, szary mundur. To był taki ciężki, mięsny człowiek. Krzyczał „sznel, cu arbajt, arbajt” i szło się budować drogę do Siedlec. Ojciec miał młot i walił w kamienie. To był młot na takim długim drewnianym trzonku, ojciec na kolanach walił młotem w kamienie cały dzień. Koło ulicy Pocztowej był żydowski stary cmentarz, tam była zbiórka i stamtąd wszyscy szli w stronę Siedlec...

Nie dawali za tę pracę pieniędzy. Wszyscy starsi musieli nosić na ramieniu opaskę. Opaska była z materiału i miała dwa sznurki – na lewej ręce trzeba było ją nosić, była biała z niebieską tarczą Dawida. Ja i Abramek nie mieliśmy takich opasek, ale tatuś, mamusia, Gierszon, nawet Mala – oni musieli je nosić.

Trzymaliśmy się zawsze blisko jeden drugiego, zupełnie nie rozumiałem, dlaczego tak jest. Ale z dnia na dzień stawałem się zupełnie jak małe zwierzę, chciałem tylko żyć, tylko jeść. Bałem się, bo wiedziałem, co to jest śmierć. Widziałem śmierć. Wozili trupy na wózkach. Cały czas się baliśmy, cały czas było jakieś napięcie – że stanie się coś strasznego, że mnie złapią i zabiją, albo brata, albo mamusię. Nawet teraz wystarczy, że zaczynam o tym myśleć, i już zaczynam się bać.

Mamusia cały czas szyła, przerabiała ludziom ubrania i dostawała za to parę groszy. Cerowała igłą ubrania. Tylko stąd mieliśmy pieniądze. Przychodziło do nas dużo kobiet, mamusi koleżanek, siedziały na podłodze, pamiętam, że ciągle rozmawiały, oczy miały takie duże, szeroko otwarte, ciągle się bały. Pamiętam taki szum, jak rozmawiały, ale co mówiły, to nie pamiętam. Mamusia musiała zdobyć jedzenie dla czwórki dzieci. Piliśmy wodę z solą. Jak mamusia miała mleko, to wlewała mleko do wody i soliła, i to piliśmy. Jak mama zdobyła jakieś ziemniaki, korzenie, to gotowała zupę. Ta zupa była brudna. Może miała jakieś ziarna, które w niej gotowała? Jakąś kaszę? Pszenicę? Nie pamiętam.

Było zimno. Nie wiem, czy w piecu się paliło. Była taka maszynka na naftę, prymus, na tym gotowała się woda albo ta brudna zupa na obiad. Ale żeby w piecu się paliło, to nie pamiętam. Byliśmy strasznie brudni, ręce mieliśmy brudne, nogi. Wszystko było brudne.

Pamiętam, jednego dnia u nas w mieszkaniu było bardzo dużo kobiet, starych, młodych, i one ciągle mówiły o jednym – co jeść, gdzie można znaleźć coś do jedzenia, co można ugotować, co się nadaje do jedzenia, jakie rośliny. O tym w kółko rozmawiały. Siedziały na ziemi, na łóżku, piły gorącą wodę z solą i ten szum pamiętam – ich głosów.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Tajemnica Pana Cukra

Подняться наверх