Читать книгу Majorka na końcu świata - Anna Klara Majewska - Страница 3
Rozdział pierwszy
Tęcza
ОглавлениеNo i stało się.
Jestem w drodze do psychologa.
Ja, Magda Kalińska-Hampton, primo voto Blum.
Ja, matka, żona (i to dwukrotna) i (jeszcze) nie kochanka.
Ja, kobieta (powiedzmy) sukcesu i niezłomna optymistka (tyle lat wytrzymałam z własną matką, synem, córeczką i szeregiem niespokrewnionych życiowych popaprańców).
Ja, wydawałoby się, niezniszczalna i niezatapialna, akurat JA potrzebuję wsparcia, ostatniej deski ratunku albo brzytwy, której mogłabym się chwycić, bo czuję, że tonę.
Tonę w szarości. Szara mgła zasnuła mi świat. Szare myśli, szara ja. Drzewa szare, chociaż maj. Wszystko szare jak peerelowski papier toaletowy, który – wystany w długiej kolejce – mój świętej pamięci ojciec, inżynier budowy dróg i mostów, niósł kiedyś do domu na piersi jak laurowy wieniec. Poszarzało wszystko, tylko moje szare komórki jakby wyblakły, bo rozumem swojego dramatu też nie ogarniam… Zamiast tego znowu czuję, jak łzy rozpuszczają mi tusz, wodoodporny, co znaczy, że te cholerne łzy nie są z żadnej wody! Chemia, cholerna chemia, może gdybym się jej uczyła w szkole, zapamiętałabym na całe życie, że w naszym organizmie zachodzą nieuchronne procesy chemiczne i fizyczne, które z latami… Nieuchronność. Lata. Niestety, z matmy miałam piątkę, w końcu chciałam zostać architektką, nawet jeśli wtedy mówiło się jeszcze: architektem. Niestety więc umiem liczyć i… I nijak nie chce mi wyjść inaczej!
– Oszalałaś? – zdziwiła się Ivanka, gdy zadzwoniłam na Majorkę, by wyznać, że oto dotarłam do kresu.
Zwróciłam się do niej, bo komu tu miałabym powiedzieć? Ivanka jest przecież moją najlepszą, a właściwie jedyną przyjaciółką. Ma jeszcze jedną zaletę: mieszka na wyspie, więc doszłam do wniosku, że informacja nie wyjdzie poza basen Morza Śródziemnego.
– Nie oszalałam, tylko to już koniec! A przynajmniej, optymistycznie mówiąc, początek końca.
– Jakeho konca? – Gdy się denerwuje, od razu przechodzi na swój rodzimy czeski. Choć po latach mieszkania na Majorce to raczej mieszanina różnych języków.
– Takeho, że konca! – ryknęłam do słuchawki, bo nie znalazłam wsparcia. – Wiesz, jak by to nazwał Piotruś? Wiesz? Że to ostatnie podrygi zdychającej ostrygi!
– Aaaa, jedlam nedavno pyszne ostrygi, zaprosił mnie jeden, no, podobam mu się, rzikał mi, że on by chtiel moją ostrygę! Musim ci to rzic! Kiedy przyjedziesz? A Piotruś… Ech, takie jeho gadanie, tvuj brat to homosexual histericky! A ty mądra babićka jesteś! I mladsza!
Młodsi, starsi. Starsi, młodsi… Takich wyjaśnień oczekiwałam raczej od psychologa.
– Jeno do chlapika idź, nie do baby! – poradziła Ivanka.
– Ty ciągle z tymi chłopami! Kobieta zrozumie mnie znacznie lepiej!
– Bzdura! Baba będzie ci zazdrościć. Krasy, figury, wszystkiego, co masz. I chętnie cię pogrąży, zamiast pomóc. A chlap to chlap… I zresztą może fajny będzie? Nekdy, jeszcze w Ołomuńcu, w klasie maturalni, odesłano mne do psychologa… Tak ztratilam panenstvo!
– Ale ja już nie stracę dziewictwa! Stracę za to wszystko inne, wszystko, co miałam, kapujesz? A właściwie to już straciłam! – łkałam do słuchawki.
– A jednak nejaki romantiku dobre by ci zdelał! – upierała się Ivanka.
– Sama sobie romansuj, romantiku! – Wyłączyłam się.
Wiedziałam, że się nie obrazi.
Tabliczka na kamienicy przy Poznańskiej, przed którą właśnie stoję, mówi wyraźnie: PROFESOR JAN SZUBERT, PSYCHOTERAPEUTA. Więc „chlap”, niech jej będzie. I Szubert, jak ten melancholijny kompozytor. Dlaczego więc miałam nadzieję, że wyciągnie mnie z błyskawicznie opadającej melancholii? Chyba z powodu zdjęcia. Tak, z internetowego katalogu warszawskich psychologów wybrałam pana Szuberta przede wszystkim z powodu zdjęcia. Owszem, opinie miał pozytywne, ale ta fotografia! Szubert wyglądał jak skrzyżowanie dostojnego bernardyna z pewnym swego geniuszu buldogiem. Czy gdyby Ivanka go zobaczyła, nadał pchałaby mnie w jego objęcia? Tak czy siak, nie mogłabym przecież zapisać się do alfabetycznie następującego po nim doktora Tarczyńskiego. Opinie miał jeszcze lepsze, wręcz entuzjastyczne, lecz przecież, niech go cholera, wyglądał prawie jak Clooney, a przecież jak Clooney to wygląda mój mąż, Marek! A właściwie wyglądał wtedy, gdy go poznałam. Ale podobieństwo jeszcze się tli, a jak miałabym o tym rozmawiać z Markiem?! Zresztą jeszcze chwila, chwileczka, bo to moje ostatnie podrygi zdychającej ostrygi, a Marek przestanie ze mną gadać. Przecież teraz znajdzie sobie młod…
Ocieram oczy i wciskam przycisk domofonu. Muszę. Nie mam wyjścia. Julka jest wciąż za mała, by nie mieć mamusi. Ktoś otwiera mi niemal natychmiast.
No bo stało się. Skończyłam pięćdziesiąt lat!
Wita mnie sekretarka, recepcjonistka, hostessa czy jak ją tam nazwać, w każdym razie laska na oko dwie dychy ode mnie młodsza. Gdy tak się jej przyglądam, gapiąc się z wyżyn moich stu siedemdziesięciu ośmiu centymetrów prosto w jej idealny dekolt, raczej niewyssany ani z mlekiem matki, ani przez gromadkę dzieci, ona chwyta hybrydowymi pazurkami moją złotą kartę.
– Dwieście pięćdziesiąt – wyjaśnia to, co właśnie pokazuje terminal, i całe szczęście, bo nie założyłam okularów, a ja moim ułamanym paznokciem wbijam PIN, który wbiję nawet z zamkniętymi oczami wyrwana ze snu.
Czy to aby nie jest kolejny temat dla profesora Szuberta? Symbiotyczny, więc toksyczny związek z kartą kredytową? Ale wróćmy do meritum! Ileż ta dziewczyna może mieć lat? Trzydzieści, czterdzieści, czterdzieści pięć? Im dłużej jej się przyglądam, tym mniej wiem.
– Przepraszam… ile pani właściwie ma lat? – wyrzucam z siebie może niezbyt grzecznie, lecz to nie szkoła savoir-vivre’u, tu się przychodzi walić całą oczyszczającą prawdę i tylko prawdę prosto z mostu!
Spogląda na mnie przenikliwie jak belferka szukająca ściągi i zniża głos:
– Z tym pani do nas przyszła?
Skubana! Skąd wie? Czyżby takich jak ja pojawiało się tu więcej?
– Nie. – Dumnie podnoszę głowę i zaraz znów ją pochylam. – Tak…
– Słoneczko! – Odwraca się w stronę wciąż zamkniętych drzwi do gabinetu, jakby się bała, że nagle wyskoczy zza nich klunejopodobny profesor. – Wobec tego to nie ten adres… Dam pani właściwy. – Mierzy mnie wzrokiem. – To mój brat.
I oto trzymam w dłoni niewielki kartonik ze złotymi literami: WIECZNA MŁODOŚĆ ZAPRASZA, DOKTOR… Nie czytam już, co za jeden. Wiem tylko, że doktor Szubert hoduje na własnej piersi żmiję, która odbiera mu klientów! I zaraz mu to powiem, niech no tylko wyjdzie… Lecz nie wychodzi, a za drzwiami gabinetu rozlega się przeraźliwy krzyk. Jezusiczku, terapia jest aż tak bolesna czy ten cały Szubert dorabia jako dentysta? Z kartonika blikują mi w oczy złote litery. WIECZNA MŁODOŚĆ…
– Nie chcę wiecznej – oświadczam głośno. – Ona nie istnieje, pani braciszek przesadził z PR-em, ale tak jeszcze z dziesięć lat, no, może piętnaście! – Czuję, że zaraz znów się rozryczę.
Zza drzwi znów słychać krzyk. Kobieta! Rozglądam się po ścianach w poszukiwaniu gabloty z pejczami i innymi bajerami sado-maso. Nic tu nie wisi. Łzy wracają do aparatu łzowego, a żmija wręcza mi jakąś ilustrowaną książeczkę.
– Stąd się pani dowie więcej…
I nagle mnie oświeca.
Nieeee! Nie chcę wyglądać jak moja matka! Parę lat temu przyjechała do mnie na Majorkę i wyglądała jak zombie, bo poprawiła sobie za dużo. Na szczęście wszystko puściło, wróciło na swoje miejsce i znów wygląda normalnie. Ale co by było, gdyby efekt pracy tego partacza się utrzymał?
Trzeci krzyk kończy naszą rozmowę. Coś na kształt rozdzierającego szlochu morderczyni, która wreszcie przyznała się do zakopania w przydomowym ogródku trzynastu osób lub przeciwnie, którą skazano na dożywocie zupełnie niesłusznie, sprawia, że w ułamku sekundy jestem przy drzwiach.
– A tak na marginesie – rzuca za mną recepcjonistka już całkiem va banque – za miesiąc kończę czterdzieści siedem lat!
W windzie przeglądam broszurkę reklamową. Co my tu mamy? Wypełniacze, botoksy, magiczne niteczki, lasery, bajery… przecież ja to wszystko znam! Wprawdzie głównie ze słyszenia, ale to mi wystarczy, żeby nie chcieć wyglądać jak pekińczyk zamrożony botoksem i napompowany restylane’em! Czyli jak kilka moich koleżanek, bo już nawet nie wiem, czy pod spodem kryje się jeszcze jakaś dawna przyjaciółka.
A więc w to chciała mnie wrobić ta zdradziecka sucz, będąca w zmowie z Szubertem! Nie będziemy przyjmować pacjentek, które przychodzą zdołowane pięćdziesiątką albo myślą, że z dnia na dzień przestały lub przestaną być atrakcyjne, że najpóźniej dziś położą się spać jako królewny, a obudzą jako babony, lecz od razu odeślemy je do „Wiecznej młodości”! A kaska za nieodbytą wizytę leci… Para oszustów! Nie para, trójkącik, bo jeszcze bratu suczy napędzają klientelę! A po co tym dwojgu miałaby być wolna godzina? Ha, na potajemny seks oczywiście!
Nakręcam się własnym śledztwem do tego stopnia, że czuję suchość w gardle jak na pustyni, na szczęście mam w torebce butelkę wody… Gdy ją wyciągam, wypada puderniczka i, jakżeby inaczej, wali o chodnik i, jakżeby inaczej, gdy ją podnoszę i otwieram, lustereczko jest złowieszczo pęknięte na pół. Sedem let nestestia!, zawyrokowałaby natychmiast Ivanka. Ba! Lecz skoro mam już lusterko w dłoni, spojrzę, czy straszę bardzo, czy tylko trochę… No? Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie?
Hmmm, nie jestem może najpiękniejsza, tu i tam mogłoby być lepiej, jedna dziurka od nosa węższa niż druga, o, i uszy na różnej wysokości, jedno jakby wyżej o milimetr, a jednak wcale nie jest najgorzej… Wreszcie nawiązuję kontakt wzrokowy z samą sobą. Zły, przestraszony i udręczony wzrok na jedno wielkie NIE! Wzrok protest, zwijający czoło w ohydne starcze ruloniki, zmniejszający przecież wcale nie za małe oczy, oświetlający policzki jakimś brzydkim, trupim światłem. Jestem tak wykończona, że nagle zbiera mi się na śmiech. I co widzę? Jakkolwiek głupio i banalnie to zabrzmi, widzę, jak… ładnieję! Uśmiecham się do siebie i myślę: Kiedy ostatnio miałam taką prawdziwą chwilę dla siebie? Taką beztroską, bez obowiązków, esencję miłego życia. No, kiedy? Upijam łyk wody i kątem oka dostrzegam kawiarniany ogródek. Otóż to! Niemal frunę w tamtą stronę.
– Kawę i lody poproszę! – mówię do kelnera.
A co! Mam być dla siebie dobra!
– Jakije liody? – Młody Ukrainiec zgina się w ukłonach.
Chyba całe miasto obsługują młodzi Ukraińcy, zginający się w ukłonach.
– Jakiekolwiek! – rzucam, uśmiechając się najszerzej, jak potrafię.
Keep smiling, Madziu! Zobacz, kochanie, słońce świeci, jest maj! Pomyśl, kochanie, może jednak znów zatrudniłabyś gotującą i sprzątającą opiekunkę dla Julii, zamiast się urabiać po czubek nosa?
Po aferach z Oksaną, którą tak idiotycznie podejrzewałam o romans z Markiem, zatrudniłam jeszcze dwie panie, najpierw leniwą fleję o złotym sercu, a potem pracowitą i czystą do obłędu sekutnicę. Referencje to chyba podrabiały u tego samego fałszerza! Gdy się od nich uwolniłam, czułam się tak wspaniale, że zrobiłam coś najgłupszego na świecie: sama wzięłam się do wszystkiego! Rozumiem, że ileś kobiet tak ma, lecz ileś też nie ma, a ja akurat nie musiałam, Marek naprawdę dobrze zarabia… No tak, przebąkuje, że to się może skończyć, niepewna sytuacja, ale póki mogę, powinnam z tego korzystać. Gdzie się podział czas na moje przyjemności?
Sięgam po serwetkę, a ze stoliczka obok porywam cienkopis, który ktoś tam zostawił.
Kino.
Teatr.
Koncert.
Spacer.
Romantyczna kolacja.
Seks.
Seks? Umęczona odpuściłam sobie wszystko. Zresztą sobie jak sobie: Markowi odpuściłam, nam odpuściłam! Sama nie proponuję niczego od dawna i na nic się nie zgadzam, gdy jemu wymsknie się jakaś propozycja. Nie powiem, że często, ale kilka razy jednak mu się wymsknęła.
Właśnie z tego powodu w końcu poszuka sobie innej. Nie dlatego, że zrobiłam się starsza i bardziej spatynowana od… No właśnie, od kogo? Przecież nie od Kidman, która przesadziła w udawaniu dziewczynki. Znów wybucham śmiechem. Gdzie moje pęknięte lusterko? Jest… No, dobrze, jest dobrze! Rozjaśniona uśmiechem mogłabym bez wstydu stanąć w szeregu z Sandrą Bullock, piękną po pięćdziesiątce jak nigdy wcześniej, i Monicą Bellucci, ponętną jak dojrzały arbuz. Arbuz? Uznajmy to za komplement. Przynajmniej nikt by nie rechotał jak na widok podstarzałej uczennicy Kidman… Pęknięte lusterko. A może, do cholery, pora wreszcie na siedem lat szczęścia! Czyż to nie ostatnia chwila?
– Kawa i ljody, proszu…
– Spasiba – odpowiadam, by znów oswoić piękny, melodyjny język rosyjski, który znienawidziłam przez cholerną Oksanę.
Nienawiść też szpeci, o!
Ukrainiec dostaje rumieńców, jakby się wstydził, że w swoim kraju mówię do niego w jego języku, jeśli rzeczywiście jest jego, bo może młodzi Ukraińcy mówią już tylko po ukraińsku? I jeśli to w ogóle Ukrainiec, a nie Rosjanin czy Białorusin… O, jak przyjemnie mieć przez chwilę wyłącznie takie dylematy! Kawa za zimna, lody za słodkie, nie szkodzi. Znów biorę do ręki cienkopis.
Zmęczenie = zołzowatość + niczym nieuzasadniona histeria!
Zadbać o siebie = nie męczyć się aż tak + pamiętać, że życie ucieka!
Patrzę na serwetkę z zapisanymi supermądrościami i czuję, że jestem obserwowana. Gdybym była stara, nie poczułabym, o! Ach tak, stolik pod płotem, no, no, przystojniak. I młodszy z piętnaście lat. Tyle że nigdy nie lubiłam szczyli. Ha, ha, śmieję się w głos, który nagle grzęźnie mi w gardle. Komórka! Przed wejściem do doktora Szuberta wyłączyłam dźwięk i wibracje! Ręka daje nura do torebki. Jest. Trzy SMS-y, pięć nieodebranych połączeń… Życie męczennicy nie pozwala o sobie zapomnieć. Ale mu się nie dam. Nie sprawdzę, nie teraz. Powoli przejdę przez miasto, dojadę do domu, pomyślę o tym i o owym, czyli o sobie, o sobie! Szczyl jak z żurnala – bary, bródka, kalesonki, adidasy na gołe stopy, cały ten nowy męski kosmos, który mnie, klasycznej miłośniczki klasyki, już nie kręci – podnosi dłoń w indiańskim pozdrowieniu. Robię to samo: houk! I już nie zwracam na niego uwagi, wołam kelnera, płacę. Nie smakowało, nieważne, nie mówię. Życie ma mi zasmakować. Znów! Houk!
No i proszę, drzewa od razu jakieś zieleńsze i moje szare komórki też się zazieleniły. A jeślibym się za mało uspokoiła i pocieszyła, to zostaje mi jeszcze świadomość, która w innym wypadku rozwścieczyłaby mnie i rozgoryczyła, lecz teraz jest uskrzydlająca. Otóż tak się złożyło, że tym razem nikt, ale to nikt, nawet pies z kulawą nogą, nie pamiętał o moich urodzinach, a na Fejsbuku nie wyskoczył różowy torcik przy nazwisku, bo wszystko – dzień, miesiąc i oczywiście rok – skrzętnie zafałszowałam, po czym jeszcze kliknęłam: nie wyświetlać! Dlatego trzy dni temu, bo to już trzeci dzień mego wstrząsającego wieku, panował zupełny spokój, jakbym nigdy się nie urodziła, a na pewno nie przed półwieczem! Ani matka, ani mąż, który wprawdzie był za granicą, ale przecież mógł zadzwonić, ani syn, ani córka, ani brat… Kto inny by się zabił, mając taką troskliwą, serdeczną i opiekuńczą rodzinkę, ale ja się ucieszyłam, jakby mnie wystrzelono do Hollywood na ceremonię rozdania Oscarów i pooscarowy jubel. I taka ucieszona otwieram drzwi: chwilo, trwaj!
Ale chwila nie trwa, tylko zmienia się w scenę z familijnego kina grozy.
– Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam!
Oczywiście! Dlaczego nie wpadłam na to, że i ja mogę się stać ofiarą amerykańskich filmów? Impreza niespodzianka!
Stoję za progiem jak wryta i jeśli nie przecieram oczu, to dlatego, by znowu nie rozmazał się ten cholerny, na pewno niewodoodporny tusz. Niech chociaż ja nie wyglądam jak z rodziny Adamsów, bo oni…
Od lewej: moja córka Julka w czerwonej narciarskiej puchówce, za moment się zgrzeje, roztopi i rozchoruje. Koło niej mój mąż Marek w idiotycznej pomarańczowej pelerynce, służącej… – tak, pamiętam! – służącej niegdyś mojej matce do domowego farbowania włosów! Przy Marku ona, moja matka we własnej osobistości, cała na żółto, jakby nagle, w sweterku i spódnicy, dostała żółtej febry, której zaraz dostanę i ja. Obok mamusi mój brat Piotruś w zajebiście zielonym kolarskim wdzianku, opinającym się na każdej fałdce i oponce. I nie pouczajcie mnie, że nie mówi się „zajebiście”, bo ten kolor to nie jest wściekła zieleń, tylko właśnie zajebista, osobna kategoria! Przy Piotrusiu stoi mój syn Michaś, odziany na niebiesko, w kombinezon, który chyba zdarł z jakiegoś hydraulika! Galerię barwnych postaci, jakby to z pewnością rutynowo opisał jakiś krytyk cyrku, dopełnia osoba mi nieznana, bez płci i wieku, o kształtach zbliżonych do beczki piwa, spowita od stóp do głów we fiolety: jakaś upiorna śliwka węgierka, ożywiona do przyrodniczego filmu o sekretach działkowiczów!
– Dziękuję! – wyrywa mi się z piersi starannie dobrane słowo, gdy już milknie kakofonia najbardziej fałszującego chórku świata. – Ale naprawdę nie trzeba było…
Stoją przede mną bez ruchu, nawet Julka nie podbiega, by mnie wycałować.
– Ale… widzisz to? – pyta zajebiście zielony i jeszcze bardziej zachwycony Piotruś. – Widzisz?
– No, widzę – odpowiadam, choć nie wiem, co mam widzieć poza paranoicznym urodzinowym obciachem.
– Ale widzisz, że razem dajemy sygnał do walki o tolerancję? I bynajmniej nie chodzi tylko o tolerancję do osób… hmmm… starszych… – Piotruś mruga porozumiewawczo świeżo nabotoksowanym oczkiem.
– Jaki sygnał? – Mój mąż jednak nie rozumie.
– No przecież teraz jesteśmy żywą gejowską flagą! I powinniśmy tak wyjść na ulicę! Przykład dać! Międzypokoleniowa, międzygenderowa tolerancja! – oświadcza mój brat.
Marek robi się pomarańczowy nawet na twarzy i szybko występuje z szeregu, niszcząc gejowską tęczę.
– Debilu ty! Paradę równości sobie moim kosztem urządzasz! – Łapie Piotrusia za zajebiście zielone fraki i potrząsa, po czym odwraca się i idzie w głąb domu.
– Ale czad! – rechocze mój syn. – Jakoś nie zakumałem, gdy nas przebierał i ustawiał! Myślałem, że to tak dla jaj, żeby matkę wkurzyć!
– Michaś, jak tak możesz! Zarzekała się żaba błota! – fuka na niego moja matka swoim eksweterynaryjnym slangiem i odwraca się do Piotrusia, a srogość na jej twarzy natychmiast zmienia się w rozanielenie. – Mój stylista! Co za talent! – Cmoka synka w policzek, jakby wymyślił nowy model krzesła dla Ikei.
Julka biega wokoło, a za nią struga potu, zimowa puchóweczka w maju, faktycznie, co za talent z tego mojego brata!
– Ściągnijcie jej tę kurtkę! – przekrzykuję hałas.
I wtedy cud-śliwka z filmu dla działkowiczów jak na rozkaz jednym susem dopada do Julki, fachowo obierając ją z tej czerwieni jak owoc ze skórki, a ta pomyka jak młody kucyk do salonu.
Przede mną staje matka.
– Moja droga, pół wieku to nie przelewki! Młode kózki to winogrona, ale stare kozy to rodzynki!
I już chce mnie całować, gdy wywijam się tak, by cmoknęła mnie najwyżej w nos. Stara koza? Rodzynki? Pocieszam się, że słodkie. Doskonale milutki wstęp do życzeń, których nawet nie chcę słuchać. Nie słyszę więc, co jeszcze gada, póki nie strzela palcami jak cham na kelnerkę. Lecz to nie na kelnerkę, to na… śliwkę! I fioletowa beczułka jest przy nas w mgnieniu oka.
– To jest nasza kuzynka Zenobia. Z Ząbkowic Śląskich!
Śliweczka się uśmiecha. Czy mi się zdaje, czy gołymi dziąsełkami? I zgina głowę w poddańczym ukłonie.
– Mamy tam jakąś rodzinę? Pierwsze słyszę.
– Mamy ogromną rodzinę! Gromada psów to śmierć zająca! – oświadcza triumfalnie matka. – Pamiętaj, że moja prababka miała jedenaścioro dzieci, z których każde miało przynajmniej troje, a stryjenka Gienia zmarła przy siedemnastym porodzie!
Chryste, nic mi o tym nie wiadomo! Czy gdy Piotruś przebierał ich za gejowską tęczę, mój syn częstował babcię jakimś białym proszkiem? A zresztą matka łże jak pies nawet i bez proszku.
– Pali się, pali się! – Julka wyskakuje z salonu, sama już rozpalona po lataniu w cholernej kurteczce przy dwudziestu pięciu stopniach.
Uroczyste urodzinowe przejście do salonu zmienia się w sztafetę bez ładu, składu i pałeczki. Dobiegam jako ostatnia. I co widzę? Mój mąż w otoczeniu reszty rodziny, nawet tej bezzębnej z Ząbkowic Śląskich, rozpaczliwie macha nad stołem zdjętą z siebie i już nadpaloną pomarańczową pelerynką, spod której wydobywają się może nie kłęby, ale kłębki dymu.
– Korona zajęła się od świeczek! Jula zrobiła ci z kartonu koronę na tort! – informuje rzeczowym tonem biznesmena.
– A cyferki? Tak się starałam. Nic im się nie stało? – dopytuje się matka.
Czy ona zawsze musi mnie podliczać?
– Moja korona! – Julce łamie się głos.
– Moja pelerynka! – Piotruś też dziwnie jęczy. – Mieliśmy strzelić fotkę żywej tęczy.
– Ja ci dam fotkę! – wścieka się Marek. – Wiesz, co by było, gdyby ktoś taką fotkę pokazał na zarządzie? Ze mną w tym całym gejowskim gów…
– Mareczku, proszę cię! – Biorę sprawy w swoje ręce, a kuzynka Zenobia bierze w swoje odratowanie stołu, który oczyszcza z popiołu.
Tymczasem przede mną staje Michaś i wręcza mi jakieś puzdereczko.
– To dla ciebie, lubisz takie duperele…
– Stare srebro! – rozpoznaję od razu. – Synku, czy ty nie…
– Mamo – przerywa mi – niczego nie zajumałem, nie mam już szesnastu lat ani głupich pomysłów, nawet narodowcem już nie jestem, studiuję, pracuję, zapomniałaś?
Że Michaś nie jeździ już na zjazdy do Niemiec, pamiętam doskonale, bo kamień spadł mi z serca.
– Dziękuję, kochany…
– Ale obejrzałaś? Otwórz!
Otwieram.
– No, ładne… – bąkam.
– Nic nie zauważyłaś? Znaczy, że jest okej! – cieszy się, też zaglądając do środka.
– A co? – pytam zdezorientowana.
– A… to! – Wsadza palec i…
– Drugie dno!
– O właśnie, to już moja robota! – Szczerzy zęby w uśmiechu.
– Ale… po co?
– Tak pomyślałem, że jakbyś chciała gdzieś trzymać białe…
– Co białe? Perły czy brylanty? Musiałabym najpierw je mieć. – Zerkam wymownie na Marka.
– Oj, mamo, to jest na donosy, jakby co!
– Donosy? Na kogo? – Nic już nie rozumiem.
– Na nikogo, to do nosa się bierze – chichocze.
Białe, biały proszek, a jednak! Kokaina jak nic! I może już im dał, Markowi na pewno, bo jak inaczej mój mąż zgodziłby się włożyć tę kretyńską pelerynkę?
Chwytam syna mocno za łokieć.
– Michał, ja cię bardzo proszę, zaklinam cię! Obiecałeś!
– Oj, mamo, ja już niczego nie biorę, nawet nie jaram, ale ty teraz, po pięćdziesiątce, możesz mieć różne kryzysy i pomyślałem…
Kryzysy! Pomyślał!
Nie mam jednak czasu teraz o tym myśleć, bo matka ryczy zza stołu:
– No gdzie ty? Co tam robicie? Świeczki trzeba zdmuchnąć! Na co czekasz, Magdusiu? I żółw się śpieszy czasem, ale między żółwiami!
Nawet gdybym nie chciała, czuję, jak ktoś bierze mnie za rękę i ciągnie do stołu. Kuzynka Zenobia! Jaka usłużna, zaraz się wzruszę, co za cudowna rodzina! Dżizas, co ja widzę! Świeczek jest siedem! Pięć małych plus dwie w kształcie seledynowych cyferek.
– Po każdej na jedną dekadę! – ryczy matka na całą dzielnicę, jakby mi mało w życiu zrobiła przykrości. – A te dwie… dla podkreślenia jubileuszu!
Biorę wdech i niemal się krztuszę: wyraźnie widzę płonące seledynowe pięćdziesiąt osiem! Jakby pięćdziesiąt było za mało. Wypuszczam powietrze, chrzanię to, nie zdmuchnę! Mimo to biorę się w garść i ćwierkam najuprzejmiej:
– Kochani, ale ja nie mam jeszcze pięćdziesięciu ośmiu lat!
– Tu jest pięćdziesiąt – wzdycha matka.
– Widzę ósemkę! – upieram się już nie tak uprzejmie.
– Robiłam, co mogłam, żeby wyszło zero! Wycięłam jej brzuszki!
– Jak to, a wyszła ci, babciu, ósemka? – zaciekawia się Julka.
Moja matka, emerytowana doktor weterynarii Krystyna Dziubak-Kalińska, robi minę, jakby miała zaszczepić hienę pręgowaną.
– Nie wyszła, tylko już była, znaczy miałam, oj, no miałam ósemkę i piątkę, bo na ojca urodziny szykowałam, ale jak wiecie, nie dożył…
A ja nie dożyję chwili, w której matka nie przestanie być skąpiradłem.
– Oj, Magda, dmuchaj. – Marek obejmuje mnie jak za dawnych dobrych czasów. – Pięćdziesiąt osiem też ci kiedyś stuknie!
Dmucham! Bo to przecież znaczy, że nie zamierza sobie szukać młodszej, a przynajmniej nie oficjalnie… Pięć, a nawet siedem świeczek gaśnie, brawa. I wtedy mój mąż wyciąga eleganckie pudełeczko.
– Z drugim dnem? – pytam zaniepokojona.
– Z jakim dnem? – Marszczy brwi i otwiera to cacko, a mnie zapiera dech.
Takich kolczyków nie ma nawet angielska królowa, nie mówiąc o Kate i Meghan!
Za to ja mam wciąż nieprzekłute uszy… Trudno, przerobi się na klipsy jak zwykle.
– Stara holenderska robota, osiemnasty wiek, wyjątkowy szlif, razem ponad karat – recytuje mój mąż. – Prosto z Amsterdamu, w końcu to przez ten mój wyjazd musieliśmy przełożyć uroczystość.
– Tata kazał nic nie mówić, żebyś myślała, że zapomnieliśmy – śmieje się Julka.
No tak, ja przechodzę na kolejną półkę nieświeżości, a moja córka dorośleje: jeszcze niedawno nie utrzymałaby tajemnicy nawet przez minutę… Z początków melancholii wydobywa mnie dyszkant Piotrusia w korytarzu.
– Uwaga! Uwaga! Wjeżdża kawa!
Nawet nie zauważyłam, że zniknął. No tak, mój braciszek w nowym zawodzie, a zrobił w końcu kurs baristów, i to nawet z wyróżnieniem, musi się popisać! Wjeżdża więc nasz barek na kółkach, z którego zniknęły wszystkie alkohole, a zamiast nich stoi sześć moich najelegantszych filiżanek. Za pojazdem pyszni się Piotruś, wciąż w zajebiście zielonym kombinezonie.
– Uuuuu, szacun dla wuja! – rechocze z podziwem Michał, wcielający się w rolę kelnera.
Uuuuu, słychać po chwili z ust nas wszystkich, a z moich najdłuższe! Bo jak tu nie podziwiać samej siebie, twarzy z profilu niczym w medalionie, brązowo-beżowo-kremowej, układającej się na kawie w każdej z filiżanek. Nawet Marek spogląda w stronę Piotrusia z uznaniem.
– Szkoda pić – oświadcza Julka, gdy moja matka kroi tort.
– Ty nie możesz pić kawy, kotku – przytomnieję.
– Ja też nie za bardzo. – Matka odsuwa swoją filiżankę.
– Lekarz mi zakazał, bo mam wysokie ciśnienie – mruczy Marek.
Piotruś patrzy na nas wszystkich, jakbyśmy mu rodzinę zabili.
– No wiecie co! – prycha urażony.
I wtedy empatyczna śliweczka, kuzynka Zenobia, spogląda na mojego brata z troską, bierze łyżeczkę, sypie trzy łyżki cukru i z impetem miesza, dzwoniąc o ścianki najcieńszej porcelany świata, po czym wali tą łychą o rant, który natychmiast się szczerbi. Niezrażona podnosi filiżankę, a potem mały palec i uśmiechając się do kawowego mistrza, wychyla całość jak setkę wódki.
– Mamo, czy ona w ogóle mówi? – pytam szeptem, gdy towarzystwo rozgaduje się w podgrupach.
– Nieważne – odpowiada matka. – Istotne, że umie się podpisać!
Nic z tego nie rozumiem, ale nigdy nie rozumiałam swojej matki. I już o nic nie pytam, bo wkrótce przeprasza, że muszą się już ewakuować, i wychodzą. Kuzynka Zenobia tylko najgrzeczniej kiwa głową. Ja także kiwam. A potem dalej kiwam i kiwam tą swoją biedną głową nad własnym półwiecznym losem, który jeszcze zamierzam wykiwać!