Читать книгу Moje wielkie ruskie wesele - Anna Mandes-Tarasov - Страница 5

Rozdział 1.

Оглавление

Warszawa 2007

– Wyjść za mąż za Ruskiego?! Tego się ojczyźnie nie robi! – teatralnie wykrzyknął Drewnowski. Krzysztof był naszym redakcyjnym guru od kultury. Dramatyzowanie miał we krwi. Choć nie tylko dlatego nazywaliśmy go gejzerem emocji.

Na okrzyk Krzysztofa zawisłam z prototypem ślubnego zaproszenia w bezpretensjonalne motylki w ręku. Ojczyźnie? Nie byłam na tyle naiwna, by sądzić, że wychodzenie za mąż za Rosjanina wzbudzi w Polsce jakiś szczególny entuzjazm. Z drugiej strony nie podejrzewałam, że ojczyzna może zechcieć zabrać w tej kwestii stanowisko.

– Te międzynarodowe studia ją ogłupiły – rzuciła Elżbieta, przebierając w zaproszeniach, wybierając co bardziej kiczowate i układając je na naszym wielkim stole redakcyjnym – Paryż, wielki świat, globalizacja. Wydaje się jej, że wszystko można! Wyłączyła się podstawowa zasada: z okupantem się nie sypia! To powinno być w genach zapisane. W genach! – rzuciła mi prosto w moje zdradzieckie oczy. – Już lepiej było znaleźć sobie Francuza. Tylko prawdziwego!

W ustach Elżbiety Skrzyneckiej to doprecyzowanie nie oznaczało faceta w berecie i z bagietką pod pachą, ale po prostu nie-Araba. W latach 90. Ela była królową małego biznesu. Zachłysnęła się cudownym kapitalizmem, handlując kosmetykami, butami i ciuchami sprowadzanymi z wielkiego świata, którym wtedy były Włochy i Turcja. Marząc jak wówczas każdy, że to jej spełni się polski sen „od łóżka polowego do butiku na Nowym Świecie”. Potem, jak sama mówiła, przerosła własne marzenia, spróbowała swoich sił w dziennikarstwie, odniosła sukces i została szefową reportażu w naszym luksusowym piśmie. Wszyscy wiedzieliśmy, że na tym jej ambicje się nie kończą.

– A mnie się podoba idea rosyjskiego kochanka – znacząco przymrużyła oczy Sagan.

Monika Saganowska zawsze była romantyczna, naiwnie wierzyła w ludzi, interesował ją każdy człowiek. Wobec takich reportażystów rozmówca i czytelnik są bezbronni, muszą poddać się ich urokowi. Zwykle już w pierwszej minucie zaprzyjaźniała się z bohaterami swoich tekstów, więc w Warszawie znała wszystkich. Zresztą w paru innych miastach również.

– Rosjanin. Taki z fantazją, romantyczny, porywczy, w rozdartej rubaszce. Który będzie dziko grał na akordeonie i szaleńczo kochał…

– Oraz pił i bił – z niekrytą satysfakcją dopełnił obrazu Drewnowski.

Uśmiechnęłam się mimowolnie. Wyobrażanie sobie mojego narzeczonego w tej stereotypowej wersji Rosjanina zawsze mnie bawiło.

– Ja bym się raczej martwiła o rozwód. Rozwody w Rosji rzecz bardzo popularna. Co drugie małżeństwo się rozchodzi. Tam nawet religia dopuszcza ponowny ślub. Normalnie w cerkwi. Może to argument za tym, żeby ceremonia była prawosławna? Wszystko dokładnie sprawdziłam.

No jasne, że sprawdziła, bez riserczu dziennikarka nie może się obejść, a już na pewno nie redaktor Aleksandra Brzozowska, wzór sumienności.

– I podobno facet z pewną pozycją społeczną powinien mieć kochankę – perorowała.

Zastanawiałam się, gdzie ona to sprawdziła?

– A ty masz odrzucać wszystko, co się nie nadaje, a nie wyszukiwać to, co wywołuje mdłości – Brzoza strofowała teraz Elżbietę. – Jak wybierzemy zaproszenie z dwoma gołąbkami całującymi się na różowym tle, to nikt na ślub nie przyjdzie, wszyscy pomyślą, że Wiśnia sobie jaja robi. Już i tak treść zaproszenia pisana cyrylicą wydaje się podejrzana.

– Po rosyjsku to nazywa się „po statusu” – doprecyzowałam z przyzwyczajenia. Od wielu lat zajmuję się tłumaczeniem Rosji Polakom i Polski Rosjanom. Absolutnie bez sukcesów. – Wysoki status społeczny oznacza, że należy się platynowa karta kredytowa, mercedes i kochanka… Przestań Brzoza taplać się w tych stereotypach. Nie oczekujesz chyba, że podczas przygotowań do ślubu ja będę o rozwodzie myśleć. I tobie jako świadkowej też nie wypada. Zresztą rząd Federacji robi dużo, by walczyć o trwałość związków. Ostatnio podniesiono opłaty za rozwód, a mówi się nawet o specjalnym opodatkowaniu rozwodników. No nie można powiedzieć, że nie ma polityki prorodzinnej…

– Lepiej być przygotowanym. Moją rolą jest rzetelnie cię poinformować. Jestem po prostu praktyczna. Pomyśl, pomyśl o tym prawosławiu, zawsze to jakaś furtka…

– Prawosławny ślub… z cerkiewnym chórem, oni tak pięknie śpiewają. Ikonostas, ten przepych, młodzi chodzą po całej świątyni oprowadzani przez popa. To musi być przepiękny spektakl – pławiła się w swojej bizantyjskiej wizji Sagan.

– Plus do tego możliwość wyjścia awaryjnego w pakiecie – Brzoza nie dawała za wygraną.

– A przy tym nie ma ławek i wszyscy weselni goście stoją bite półtorej godziny, modląc się o szybki koniec spektaklu – zburzyłam ich piękną wizję. – Brzoza, uwierz mi, nie masz zamiaru latać po cerkwi z koroną nad moją głową. Przy twoich 158 centymetrach ręka ci odpadnie. Widziałam już taki prawosławny ślub. Pan młody metr dziewięćdziesiąt, świadek niecałe 170 centymetrów w kapeluszu. Nikt nie zwracał uwagi na ślubującą parę. Cała cerkiew z zapartym tchem śledziła heroiczne zmagania świadka. Wyglądał jakby miał dostać wylewu krwi do mózgu. Walczył z niesprawiedliwą naturą, prawosławną tradycją, koroną i czasem, który wydawał się stać w miejscu. Przyjaciele po kątach zakłady przyjmowali: padnie czy wytrzyma.

– Jestem gotowa się poświęcić. Jak zwykle.

Jak zwykle. Z Brzozą znałyśmy się od zawsze. Razem w podstawówce, razem w liceum. Do redakcji ekskluzywnego miesięcznika lifestylowego „Świat LADY” też ona mnie ściągnęła.

– Może i zrobiłaś te swoje techniczne studia. Masz satysfakcję, jesteś panią magister inżynier, ale chyba nie chcesz, jak pierwsza dójka, wstawać o czwartej rano i zapuszczać maszyny w fabryce jogurtu. Anka, no dajże spokój! Bądźmy poważne. Są przyjemniejsze sposoby zarabiania pieniędzy. To, że nie jesteś po dziennikarstwie, to tylko twój atut. Na tych studiach niczego nie uczą. A to jest poradnik, tu trzeba mieć wiedzę! Jesteś technologiem żywności, będziesz pisać o dietach, zdrowiu i takie tam… Do tego ten twój Paryż. Nie ma naczelnej, której by się oczy nie zaświeciły na taką informację w CV – truła mi przy każdej okazji.

I nie to, żeby mnie przekonała, po prostu nie miałam wyjścia. Nikt nie chciał przyjąć mnie do żadnej fabryki jogurtów. Tam wszystkie karty były rozdane. Wielcy gracze panoszyli się w Polsce już od paru lat. Korporacje ogorzały, kadry dopiero co się wymieniły, stanowiska zostały rozdysponowane. Na jednej z rozmów kwalifikacyjnych może z pięć lat ode mnie starszy dyrektor marketingu międzynarodowej korporacji produkującej zupki w proszku powiedział mi szczerze:

– Ty masz za dobre CV. Wykształcenie, studia za granicą, dyplomy, języki… Nie jestem kamikadze, żeby cię zatrudnić.

I tak zostałam dziennikarką prasy kobiecej.

– Czym zajmuje się moja redakcja? Bo to, że nikt nie pisze, to wiadomo – na scenę, jak zwykle posuwistym krokiem, wkroczyła LEJDI. Tak nazywaliśmy redaktor naczelną Izabelę Pomykalik. Nie mówiliśmy o niej Stara Wiedźma tylko dlatego, że jak stwierdził Drewnowski, to sympatyczne określenie było za długie, a poza tym od razu zdradzało, o kogo chodzi. Takie „pseudo” nie sprawdza się, kiedy trzeba rozmawiać bardziej konspiracyjnie. Nasza LEJDI, tak jak większość jej koleżanek z rzędu naczelnych, miała ambicje stać się polską Anną Wintour, legendarną naczelną „Vogue’a”, którą obsmarowała w książce, i w ten sposób uczyniła sławną, jej asystentka. W wydaniu rodzimym chodziło głównie o to, że należało być wrednym i pomiatać ludźmi, oczywiście wyłącznie w imię dobra gazety. Tylko nieśmiertelnej w książce nikomu się z naczelnej robić nie chciało. Ludzka niewdzięczność nie zna granic.

– Wydajemy Wiśnię za mąż. Mąż zagraniczny, choć niedewizowy – w dwóch zdaniach powiedziała wszystko Elżbieta.

– Ale meldunek paryski – agitowała Brzoza.

Mój ślub z obywatelem Federacji Rosyjskiej, przebywającym aktualnie na emigracji w Paryżu, był od paru dni gorącym tematem w całej redakcji. Trochę dlatego, że byliśmy właśnie po zamknięciu numeru, a przed zaplanowaniem następnego. Teoretycznie powinniśmy siedzieć i myśleć nad tematami do następnego wydania. Mieliśmy jednak koniec września, a następny numer wychodził w środku listopada, bo był to numer grudniowy, który powinniśmy wypchnąć z redakcji pod koniec października. Kalendarz w miesięczniku lifestylowym to rzecz lekko schizofreniczna. Każdy, kto pracuje w prasie kobiecej, doskonale wie, że w numerze grudniowym wszystko jest z góry zaplanowane. Świąteczne gotowanie z gwiazdami, znana reżyser opowiada o swojej nostalgicznej Gwiazdce w rodzinnym domu na Kresach, grono pseudointelektualistów zwierza się, z którym ze znanych pisarzy zasiedliby najchętniej do uroczystej kolacji. Do tego świąteczna sesja modowa. Cała rodzina wystrojona po kokardy w tonacjach koloru czerwonego wina Baurdeaux, plus: jak zrobić idealny makijaż, który oszałamiająco zaprezentuje się w świetle choinkowych lampek. Święta do wyrzygania. Nawet w mojej działce zdrowotnej nie było można wychylić się z trendu. Zwykle na dziennikarskim kolegium przechodziło coś w stylu: „Wykorzystaj rodzinne spotkanie przy karpiu i wypytaj babcię, czy nie cierpi na osteoporozę”, „Podpytaj ciocię przy lepieniu uszek, czy nie ma problemów z poziomem cukru”, „Pamiętaj, zdrowie to coś, co otrzymałaś w spadku niczym rodzinną biżuterię”. A wreszcie: „Dlaczego kolacja wigilijna to najzdrowszy posiłek w roku”. Tak dla uciszenia sumienia. W każdym numerze można poszaleć, tylko nie w grudniowym. Tu się drukuje tylko te teksty, które już wszyscy znają, bo takie kochają. I nikomu nie przeszkadza, że gdy zaświeci pierwsza gwiazdka, na rynku już dawno będzie karnawałowe wydanie styczniowe. Numer grudniowy ma królować, gdy centra handlowe włączają „Last Christmas”.

Nuda skierowała całą energię redakcji na moje zamążpójście. Zresztą jak często w tym środowisku, które składa się w większej części ze zdeklarowanych singielek, czyli jak mówiła moja babcia: starych panien z kotami, oraz z gejów, zdarzyć się może ślub.

– Ależ ja doskonale znam matrymonialne plany redaktor Anny Wiśniewskiej. Przygotowałam nawet wspaniały prezent. Jeszcze nam dobry tekst wyjdzie z tego ślubu, pani Aniu – zwróciła się do mnie LEJDI. Bo jak wiadomo, dobry tekst to wartość nadrzędna, przynajmniej dla redaktor naczelnej. Z dowolnego życiowego doświadczenia, czy to tragedii, jak walka z chorobą czy z sukcesu, jak udział w maratonie, można zrobić doskonały materiał wcieleniowy. Takiej gratki jak ślub pominąć nie wolno.

Prezent redaktor naczelnej był jednym z serii: „Panna młoda nawet nie podejrzewa, że zamążpójście to jedna z najbardziej stresujących sytuacji życiowych? Zadbaj o to, aby ktoś jej to dobitnie uświadomił”. Mnie miały to boleśnie wyjaśnić dwie korpouciekinierki, którym w życiu udało się urządzić parę fajnych imprez, więc pomyślały, że zostaną wedding planerkami. Rzuciły wygodne posadki w jednym z miliona działów marketingu i założyły własną firmę. Pozostało już tylko uświadomić Polkom, jak rozpaczliwie potrzebują specjalistek od planowania ślubu. A przecież najlepiej zrobić to na łamach kobiecego pisma. Układ był jasny: mój ślub pod ich opieką, mój tekst o nich w magazynie. Ja bym wolała dwa tygodnie urlopu bez słów: „Jak pani wszystko napisze pani Aniu, to oczywiście może pani brać urlop. Nie widzę problemu. Każdemu należy się tygodniowy miesiąc poślubny. Proszę tylko plany zostawić u sekretarza redakcji”. No cóż, w prezentach ślubnych się nie przebiera. Od tej pory Kasia i Basia dzwoniły do mnie częściej niż Matka Rodzona, zadając setki pytań, na które szukałam rozpaczliwie odpowiedzi. Do tego czułam się jak drużyna, która gra w osłabieniu, bo narzeczony tkwił sobie 1600 km od epicentrum decyzyjnego, popijając kir royale w cieniu wieży Eiffla. Taka była przynajmniej moja wizja. Właśnie na brak narzeczonego pod ręką desperacko próbowałam zrzucić moje niezdecydowanie w sprawie „koloru przewodniego” wesela, lodowych rzeźb oraz rozstrzygnięcia, czy fontanna ma być z czekoladą, czy szampanem. No ludzie!

– Pani Aniu, niech pani będzie poważna, narzeczony, nawet jeśli siedzi tuż obok panny młodej i trzyma ją za rękę, i tak nie podejmuje żadnej decyzji. Żadnej! Takie rozwiązanie jest nawet lepsze, przynajmniej się facet nie musi z nami mordować – rozwiały moje argumenty Kasia i Basia. A ja to muszę?! – chciałam krzyknąć. O równości płci w biznesie ślubnym nawet nikt nie próbował ściemniać, poprawność polityczna tak daleko nie sięgała.

– A proszę mi przypomnieć, ile pani ma już lat? – LEJDI wybiła mnie z żałosnego użalania się nad sobą w myślach.

– Na ślubie 33 będzie miała. Ostatni dzwonek – podpowiedziała uprzejmie Brzoza, sama zamężna od siedmiu lat.

– W tym wieku to ja już trzeci raz za mąż wychodziłam. No nic, może pani nadgoni, miejmy nadzieję! Ślub z obcokrajowcem bardzo polecam. Poszerza horyzonty, wzbogaca perspektywę, otwiera na świat. Do tego Rosja to przecież wielka kultura: Dostojewski, Pasternak, Sołżenicyn, Czajkowski, Okudżawa, Wysocki…

Dla naczelnej, jak dla większości Polaków, kultura rosyjska zatrzymała się gdzieś w latach 70. Tyle że dla jednych na Władimirze Wysockim, a dla innych na „Wilku i zającu”. Ostatecznie nasz kraj pożegnał się z rosyjską kulturą piosenką „Biełyje Rozy” zespołu Łaskawyj Maj. Mogłabym przysiąc, że to właśnie ten hit lat 90. nuciła naczelna, sunąc do gabinetu. Odwróciła się jeszcze w połowie drogi.

– Pani Moniko, niechże pani nie obgryza paznokci. Jest pani reportażystką! – strofowanie nas na całą redakcję, jak uczniaków, zwykle umilało wszystkim dzień. – Za 15 minut kolegium redakcyjne. Macie mnie powalić pomysłami na tematy. A nie, żebym jak zwykle, musiała wszystko sama wymyślać – rzuciła, stojąc w drzwiach.

– Że niby co, ma jakieś dowody, że Kapuściński paznokci nie obgryzał? – Sagan źle znosiła połajanki naczelnej, może dlatego najczęściej jej się dostawało.

– Niech się Wiśnia wykaże na kolegium redakcyjnym, jej się właśnie horyzonty poszerzyły i perspektywy wzbogaciły – Drewnowski wiedział, że najlepiej cytuje się naczelną.

– Co LEJDI tam wie. Ona wyszła za mąż za Niemca. Za Niemca! – zawieszenie głosu przez Elżbietę dawało nadzieję, że jednak może za Ruskiego nie jest wcale tak najgorzej.

Zapatrzyłam się w monitor mojego służbowego komputera z listą tematów odrzuconych na poprzednich zebraniach. Recykling pomysłów był zwykle najlepszym rozwiązaniem. Zwłaszcza że moje myśli odpłynęły w innym kierunku. Chwyciłam się nadziei, że może jednak Niemiec byłby gorszy.

Za kogo najlepiej wydać córkę za mąż? Czy można oddać ją obcemu? A jeśli tak, to kto jest dobrą partią, a kto na męża się nie nadaje? Jak to się stało, że dotąd nie zadałam sobie tych pytań? Czyżbym rzeczywiście za szybko uwierzyła w teorię globalnej wioski? Byłam z pokolenia, dla którego globalizacja miała być szansą. Z nią wiązaliśmy swoją przyszłość. Otwartość, tolerancja – tak, ale tylko w granicach rozsądku? Poczułam, że odnalazłam najczulszy barometr ksenofobicznych nastrojów narodu. Odpowiedź na pytanie, jaki paszport może mieć wyśniony książę z bajki, wiele mówi o sytuacji politycznej i pozycji ekonomicznej kraju. Po 89. roku granice Polski się otworzyły, dziki kapitalizm lat 90. przyciągnął żądnych nowych rynków ryzykantów z całego świata, cudzoziemiec przestał być kimś nierealnym, niczym ufoludek z Marsa. Potem nasz kraj stał się częścią Unii Europejskiej. A każdy z krajów członkowskich był przecież po brzegi wypełniony nie-Polakami. To, co oswojone, przeraża mniej. Strasznym przestał być szef cudzoziemiec, pogodzić się można już było, że obcokrajowiec jest sąsiadem, nauczycielem, ba, nawet lekarzem. Jeden wskaźnik w sondażach jednak prawie nie drgnął. Najmniej wzrosła akceptacja tego, że obcy wżeni się w naszą polską rodzinę. Zmieni ją od środka.

Dobra, może trochę histeryzuję. Polki zawsze wychodziły za mąż za cudzoziemców. Nie ja pierwsza i nie ostatnia wyrzekłam się narodowego mitu i nie podreptałam po śladach Wandy, by rzucić się z najbliższej skarpy, byleby tylko serca i ciała obcemu nie oddać. Nawet w czasach, gdy Polek niczym pas cnoty pilnowała żelazna kurtyna, po zagranicznych wojażach zespół Mazowsza czy Śląska wracał do kraju zdziesiątkowany. Żadne ideały, czy to prasłowiańskie czy neokomunistyczne, jeszcze nigdy nie zatrzymały kobiety przed oddaniem serca w dobre, solidne ręce. To normalne, że mniej granic musiało oznaczać rozkwit turystyki matrymonialnej. Zapisy w ślubnych księgach mówią jasno: Polki wychodzą za mąż za cudzoziemców. Tyle że zwykle za Anglików, Niemców, Włochów czy Holendrów. Trudno się dziwić, kandydaci na męża z europejskiego importu stali się przecież bardziej dostępni. A jednak sprawa nie jest taka prosta. Bo Polacy biorą sobie za żony wcale nie zachodnioeuropejskie przedstawicielki bratnich krajów. Chłopaki znad Wisły żenią się najczęściej z Ukrainkami, Rosjankami lub Białorusinkami. Nie chodzi więc tylko o akceptację zięcia cudzoziemca, liczy się również kierunek, z którego kandydat na męża przyjechał na białym koniu.

Mogę sobie mówić, że jest XXI wiek, że kobiety są wyemancypowane, zarabiają pieniądze, a współczesne związki są partnerskie. Od czasów jaskiniowych niewiele się zmieniło. Córkę się za mąż wydaje, oddaje się jej rękę, ale i całą resztę ciała. Taki ślub powinien poprawić jej społeczny status, nawet jeśli cała ocena sytuacji opiera się tylko na czystym stereotypie. Syn zaś żonę sobie bierze, przyprowadza do domu niczym łowieckie trofeum i lepiej, żeby nie musiał zmagać się z jakimiś jej wygórowanymi oczekiwaniami. A wiadomo, jakie są te zachodnie kobiety.

Najsłynniejsza polsko-rosyjska para, Janek i Marusia, właśnie w ten układ się wpisują. Nawet twórcom tak propagandowego filmu jak „Czterej pancerni i pies” ręka zadrżała przed wydaniem na oczach narodu Polki za Ruskiego. „Lidka!” – krzykniecie. O nie, moi drodzy, ona wychodzi za mąż za Gruzina, a to zupełnie inna historia. Grigorij jest przystojny, szalony, namiętny. Chłopak z fantazją i szablą u boku. Nic dziwnego, że dziewczynie rozum odebrało. I Gruzin to jednak Gruzin. W Polsce Gruzinów się kocha, a Stalina i tak się wciska Ruskim. Zresztą, jakby się przyjrzeć bliżej temu filmowi, na którym wychowało się moje pokolenie, to okaże się, że tam nie ma żadnego Rosjanina. Janek z żadnym z nich się nie zaprzyjaźnia, ba, nawet nie za bardzo rozmawia. Są radzieccy dowódcy, poważni, odpowiedzialni, srodzy, ale oddani walce o wolność waszą i naszą oraz jakaś bliżej nieokreślona żołnierska masa, która pomaga naszemu bohaterskiemu czołgowi zdobyć Berlin. Żadnych ludzkich relacji, żadnych więzi, przyjaźni, braterstwa broni. Żadnego Iwana, Borysa czy Wołodii, z którym naszego bohatera mogłaby połączyć męska przyjaźń, aby po wojnie można było budować sąsiedzkie stosunki, opierając się na kombatanckich przeżyciach. Tego byłoby już za wiele, nawet dla propagandy.

Chyba mnie zmyliła reakcja mojej rodziny na zięcia Moskala. Ojciec odetchnął z wyraźną ulgą:

– Jak jechała do tego Paryża, to bałem się, że może być gorzej. A tak, Ruski to zawsze swój. I pogadać da radę, i wypić można.

Matka Rodzona była jeszcze bardziej entuzjastyczna:

– Najważniejsze, że ją kocha – stwierdziła, co raczej oznaczało: „liczy się tylko, że ją chce i to od zaraz”. Zgodnie z ogólnym rodzinnym trendem, wyrażanym w corocznych życzeniach świątecznych, urodzinowych, imieninowych i tak bez okazji, po prostu z dobrego serca. Jak to najdobitniej mówiła moja babcia: „Może być o jednym oku, byleby w tym roku!”.

Ale moja rodzina była specyficzna. Od pokoleń z dala od polityki. Zapewne jeszcze w czasach Piasta Kołodzieja jakiś Wiśniewski stał trochę z boku, by nieufnie i sceptycznie się temu wszystkiemu przyglądać. Pomóc sąsiadowi, być człowiekiem – tak. Ale zaangażować się ideologicznie, pójść w bój dla sprawy – nie mieliśmy w zwyczaju. Staraliśmy się w historię nie mieszać, choć ona sama zwykle już tak powściągliwa w stosunku do naszej rodziny nie była. Nikt nigdy nigdzie nie należał. Taki upór i konsekwencja też miały swoją cenę. Bo nieraz należeć było łatwiej niż nie należeć. Podobno jedna ciotka wyłamała się i zaangażowała się w AK, ale na dobre jej to nie wyszło. Zakochała się w towarzyszu broni, który potem rozczarowany biegiem losów rozpił się i żadnego pożytku ciotka z niego nie miała. Resztę rodziny w czasie wojny po prostu wyłapano, wysłano na roboty do Bawarii i tyle było oporu. Mojego ojca kiedyś podobno poniosło. Nie lubi o tym mówić, ale zapisał się do Solidarności. Jednak kiedy na wyborach w jego zakładzie pracy na przewodniczącego Wolnego Niezależnego Związku Zawodowego wybrali byłego szefa zakładowej organizacji partyjnej, ojciec odpiął znaczek Solidarności. Moja niezaangażowana światopoglądowo rodzina mogła sobie pozwolić na tolerancję. Ale co z resztą kraju?

„Matko Bosko!” – przeciętny Rosjanin uważa, że właśnie tak w Polsce zaczyna się co drugie zdanie.

– O Matko Boska, wyjdę za mąż za okupanta! – wyrwało mi się w drodze na planowanie grudniowego numeru.

Moje wielkie ruskie wesele

Подняться наверх