Читать книгу Włochy. Podróż na południe - Anna Maria Goławska - Страница 3

Оглавление

***

Ta książka nie jest chronologiczną relacją z jednej podróży na południe Włoch, jest zbiorem wspomnień z kilku wyjazdów, które odbywaliśmy wspólnie i osobno, zapisem fascynacji i rozczarowań, oczekiwań i niespodzianek. Poruszaliśmy się zygzakami, zwykle bez precyzyjnych planów, z bardzo różną prędkością, wiedzeni instynktem, poradami miejscowych ludzi, dalekimi pejzażami, majaczącymi w drgającym powietrzu zarysami murów miejskich albo skał. Ta opowieść narodziła się z pasji, z tęsknoty do palącego słońca i oślepiającej bieli fasad, z przyśpieszonego bicia serca na myśl o zbliżającym się dniu wyjazdu, z radości, która mnie ogarnia, gdy rusza pociąg, gdy ląduje samolot, gdy samochód pokonuje kolejne kilometry autostrady – z tych wszystkich doznań, które towarzyszą głębokim i silnym uczuciom. Jest książką o miłości.

Gdzie zaczyna się południe? Może w rzymskim Lacjum, może już na krańcach Umbrii, w górzystej Abruzji, a może dopiero w chaotycznych Kampanii i Apulii? Przewodnik po Włoszech środkowych wydawnictwa Pascal informuje, że „południe Włoch, jak chce tradycja, rozpoczyna się za pierwszą stacją benzynową na południe od Rzymu”. Tradycja odwołująca się do stacji benzynowej nie może być zbyt stara i jako taka niespecjalnie do mnie przemawia. Szukam więc własnych granic, bardziej emocjonalnych niż geograficznych. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z Toskanią, zwłaszcza tą widocznie i wyraźnie etruską, skalną, jaskiniową, cmentarną, pamiętam widok Pitigliano i Sorano, miasteczek częściowo wykutych w tufowych zboczach, częściowo wybudowanych na nich, ciemne kwadraty okien, które wydawały się ziać pustką, pamiętam uczucie niepokoju, wrażenie opuszczenia i wyobcowania. Myślałam, że to już jest taka egzotyka, takie południe – magiczne słowo, które budzi dreszcz. Jednak szybko przywykłam, wchłonęłam i dałam się wchłonąć przez te widoki, przyzwyczaiłam się, że ściany budynków wyrastają ze skały, tworząc z nią jednolity organizm, że ulice są wąskie i głębokie jak wąwozy, że niebo jest wściekle lazurowe i ogromne, zaakceptowałam to wszystko jak swoje, jak moją własną przeszłość, moje pochodzenie, moją kulturę. I południe przesunęło się wielkim skokiem... na południe.

A potem pierwszy poranek w Kalabrii, w mieście Amantea. Niedziela, ostre słońce, upał, pokój hotelowy wypełnia gryzący dym, wychodzę na balkon, na dole w wyschniętym kanale ktoś wypala rośliny przypominające trzcinę, niski ogień rozchodzi się leniwie i pożera kolejne łodygi.

Po torach, wybudowanych pomiędzy plażą a ulicą, z hukiem i zgrzytem przetacza się pociąg. Na dworze trzeba pokonać szorstki opór, jaki przez moment stawia ciału rozżarzone powietrze. Idę przez brudne ulice, wśród fruwających strzępów gazet, toczących się plastikowych butelek po napojach. Wzrasta temperatura, miasto się wyludnia, wszystkie sklepy i restauracje są w dzień zamknięte. Wspinam się, a jakże, ku starej części Amantei, gdzie zostali chyba już tylko ci, których nie stać na przeniesienie się do nowych, wygodniejszych dzielnic. Widzę nędzne, chude i brudne kotki oraz kręcące się przy nich zakatarzone, półślepe kociaki. W kątach podwórek na nielicznych miseczkach leży jedzenie: resztki makaronu z sosem pomidorowym. Kobiety ubrane są na czarno i nawet przy czterdziestu stopniach noszą rajstopy.

Nad starym miastem widnieją skały i ruiny, prowadzi do nich kamienista ścieżka przykryta czerwonym chodnikiem imponującej długości, takim, jaki rozkłada się dla młodej pary w czasie ślubu. Dochodzę po nim do zrujnowanego małego kościoła. Na środku nawy głównej stoi drewniane krzesło pomalowane w kolorowe wzory, a na nim duży szklany słój zamknięty pokrywką, wypełniony po brzegi drobnymi, zbrązowiałymi kośćmi. Już wiem, że to jest ziemia, którą pokocham. (...)

Campo Imperatore

Na terenie Abruzzo znajdują się cztery parki naturalne: trzy narodowe, jeden regionalny – i wszystkie położone są w górach. Najwyższy szczyt Corno Grande (2912 m.) jest częścią pasma Gran Sasso d’Italia. Na wschód od Corno ciągnie się płaskowyż Campo Imperatore. We Włoszech, oferujących taką mnogość dzieł sztuki, zazwyczaj nie poświęcamy uwagi dziełom natury. Ich piękno podziwiamy przy okazji szukania siedzib ludzkich, kościółków czy zameczków. Jednak pobyt w Abruzzo poszerzył nam widoki na to, co warto w Italii oglądać, zrozumieliśmy, że skoro wszyscy piszą o Campo jak o cudzie świata, to należy dać tym sądom wiarę.

Płaskowyż ma długość około 15 i szerokość około 5 kilometrów, wznosi się na wysokości od 1500 do ponad 2000 metrów. Po raz pierwszy widzimy go jesienią, pod niebem ciężkim i niskim od sinych chmur. Droga z jasnoszarego asfaltu, bardziej chropawego niż ten ciemny, wije się łagodnie wśród pastwisk porośniętych skąpą, pożółkłą trawą. Spod ubogiej roślinności sterczą ostre kamienie, wśród nich walczą o przetrwanie drobne iglaki i osty. Wokół nas ciągną się nieskończone przestrzenie, puste, dziewicze, w oddali widać plamy śniegu na zboczach, a wierzchołki gór nikną w chmurach. Jedziemy powolutku, na zewnątrz temperatura spada do kilku stopni Celsjusza, co po wrześniowych upałach, których doświadczaliśmy jeszcze dzień wcześniej, wydaje się jakąś anomalią – ale na Campo Imperatore lodowe bryły nie topnieją nigdy. Trzeba włączyć ogrzewanie w samochodzie. Co jakiś czas zatrzymujemy się i wysiadamy, marznąc w wilgotnym wietrze i robiąc zdjęcia. Jest cudownie pięknie. Im wyżej wjeżdżamy, tym gęstsza mgła nas otacza, w końcu widoczność spada do zaledwie kilkunastu metrów. Strzępy chmur snują się jak duchy po Campo. Z daleka niosą się przyjemne, klekoczące dźwięki dzwonków. Niewiele widać, ale wkrótce z szarej, ciężkiej mgły zaczynają wyłaniać się wielkorogie, piękne zwierzęta. Krowy mają bladobeżową albo rudą sierść, przemieszczają się w niedużych grupach, za nimi idą samotni pastuchowie, zarośnięci, w ciepłych ortalionowych kurtkach z kapturami. Idą, nie rozglądając się na boki. Od czasu do czasu mijamy zapalonych rowerzystów z wielkimi plecakami, którzy z wysiłkiem bliskim śmiertelnego przesuwają się w górę, jakby w zwolnionym tempie. Docieramy wreszcie do schroniska ( rifugio) Campo Imperatore, w którym w 1943 roku więziony był Mussolini, dopóki nie uwolnił go niemiecki oddział. Budynek tonie we mgle, trudno powiedzieć, jak dokładnie wygląda, ale wrażenie sprawia posępne. Do tego miejsca można się też dostać kolejką wysokogórską z osady Fonte Cerreto, zimą na pewno nie dojedzie się tu samochodem osobowym, ponieważ całe Campo zasypane jest grubą warstwą nieskalanie białego śniegu.

Latem, kiedy nie ma mgieł, płaskowyż sprawia nieco mniej niesamowite wrażenie. Po zielonych pastwiskach łażą stadami owce, pilnowane przez wielkie, obojętne wobec nas psy, na grzbietach wzniesień można też dostrzec pasące się konie. Kwitną drobne kwiaty, a przy krowach śpią rozkoszne, długonogie cielątka. Lśnią w słońcu małe jeziorka w dolinach i języki śniegu na żwirowych osuwiskach.

Campo Imperatore

Drugą wizytę na Campo rozpoczynamy wcześnie rano. Dopiero teraz, w krystalicznym powietrzu, pod czystym, bezchmurnym niebem widać, jak wysokie otaczają nas góry. Wspinaczka nie dla nas, najwyżej krótki piknik na poboczu. Rozkładamy maleńki obóz i jemy chleb z serem, popijając go zimną wodą i odganiając natrętne muchy, które próbują wcisnąć się do ust. Marzymy o kawie, ale możemy sobie tylko powspominać gorące espresso, którym raniutko poczęstowali nas gospodarze schroniska La Locanda del Voltigno. Schronisko to, leżące na na południowo-wschodnich obrzeżach parku Gran Sasso, niedaleko Villi Celiera, znalazłam dwa dni wcześniej przez Internet. Zapisałam adres i wskazówki dojazdu, ale nie robiłam rezerwacji. Plan był taki, że odwiedzimy Manoppello – o którym jeszcze opowiem – a potem powolutku i spokojnie dojedziemy na nocleg. Jednak droga, którą mieliśmy przedostać się z jednego pasma wzgórz na drugie, okazała się nieprzejezdna z powodu osunięcia. Zdaliśmy się więc na GPS i posłusznie skręcaliśmy w lewo, w prawo, znowu w lewo, dość długo odpychając od siebie myśl o kręceniu się w kółko. Gdy nawigacja doprowadziła nas prywatną, polną ścieżką wprost do czyjegoś gospodarstwa, przestaliśmy udawać stoicki spokój. Po kolejnym zaleceniu: skręć w lewo, skręć w lewo w miejscu, z którego w lewo nie odchodził nawet cień drogi, wyrwałam urządzenie ze stojaka i wrzuciłam do schowka. – Mam dość tej głupiej baby – powiedziałam. Otworzyłam stary, dobry atlas Włoch, ale nie byłam w stanie odgadnąć, gdzie możemy się znajdować. W sporadycznie mijanych maleńkich wioskach nie spotykaliśmy żadnych przechodniów, więc przez pewien czas jechaliśmy po prostu przed siebie. W końcu na ganku dostrzegłam starszego pana, wyskoczyłam z samochodu i dopadłam go, zanim zdążył wejść do domu. Opisał mi szczegółowo trasę dojazdu. Na miejsce dotarliśmy już po zmroku, zmęczeni i źli.

W schronisku przywitała nas para pracowników, patrząc na nas, jak na zjawy nie z tego świata. – Miejsca są – powiedziała kobieta – ale nie wiem, czy nie będą wam przeszkadzać ragazzi, którzy są tu na obozie. Przeszkadzać? Byliśmy tak skonani i wszystko było nam tak obojętne, że moglibyśmy spać z nimi nawet w jednym pokoju. Ale dostaliśmy dwójkę, urządzoną spartańsko, za to z bardzo wygodnym, wielkim łóżkiem. Po chwili z ciekawości spytałam, w jakim wieku są owi groźni ragazzi (bo słowo to może oznaczać zarówno dzieci, jak i starszych chłopaków) i o której wrócą. – No, mają około 10-14 lat i zwykle wracają koło północy. – O północy! – wykrzyknęłam. – O północy to my już będziemy dawno spać. Tak się szczęśliwie składa, że nasz dobowy rozkład aktywności nie pokrywa się z rozkładem dobowym włoskich dzieci.

Na kolację zjedliśmy własne zapasy, pomidory z bazylią i chleb. Gospodarze poczęstowali nas lokalną oliwą, my ich naszą, wiezioną z Apulii. My pochwaliliśmy delikatność ich oliwy, oni pochwalili ostrość naszej. Natychmiast poczuliśmy się jak u starych przyjaciół. Okazało się, że jedyni obcokrajowcy, którzy tu bywali do tej pory, to Anglicy. Podobno przyjeżdża ich do Abruzzo coraz więcej, kupują w tych pięknych górach stare domy, dużo tańsze niż na północy kraju, i na czas remontu wynajmują pokój w schronisku. Ale Polaków, i to zjawiających się tak znienacka, jeszcze tu nie widziano. Na noc dostaliśmy grubą kołdrę, jakiej nie używaliśmy już od dawna, jednak na poziomie prawie 1000 metrów chłód dawał się mocno we znaki. W półśnie słyszeliśmy jeszcze wrzaski watahy wracających obozowiczów, za to rano obudziliśmy się w kompletnej ciszy.

Poranek wstał zimny i rześki, w przejrzystym powietrzu zarysowały się ostre szczyty otaczających gór. Gospodarze zaparzyli nam mocne, aromatyczne espresso i życzyli szczęśliwej podróży. – Wybieracie się na Campo Imperatore? Będziecie zachwyceni. (...)

Włochy. Podróż na południe

Подняться наверх