Читать книгу Rodzeństwo - Anna Rohóczanka - Страница 6
ОглавлениеProlog
Powściągany wprawną ręką koń kroczył trochę bokiem, dając wyraz niezadowoleniu z nudnej, zbyt wolnej przejażdżki. Jeździec już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie południowca: czarne, lekko falujące włosy, orli nos oraz ciemna cera w charakterystycznym odcieniu, który rzadko przybiera opalona skóra ludzi o jasnej karnacji. Mógł mieć dwadzieścia pięć albo sześć lat. Jego przystojna twarz była pozbawiona wyrazu niemal jak maska.
– Hej, chłopcze – zwrócił się z wyraźnie obcym akcentem do pasącego gęsi dzieciaka. – Czyje to dobra?
Chłopak poderwał się, zdjął czapkę z głowy i wlepił oczy w dziwnego pana.
– Jaśnie państwa hrabiostwa Brochwiczów – odpowiedział. – A ot, i pani hrabina jedzie – wskazał na niespiesznie zbliżającą się amazonkę i na wszelki wypadek zszedł z drogi, niepewny, czy dziedziczka nie weźmie mu za złe zadawania się z takim cudakiem.
Młody człowiek z ciekawością spojrzał we wskazanym kierunku. Piękna, pomyślał z chłodnym podziwem. Można powiedzieć: esencja kobiecości i piekielnego temperamentu. Blada świętoszka Francesca nawet do niej się nie umywa. Ciekawe, czy pan Conti nienawidzi jej tylko dlatego, że spowodowała śmierć jego brata.
Melania Brochwicz, z domu hrabianka Barska, obrzuciła nieznajomego spojrzeniem nieco dłużej, niż wypadało. Wzdrygnęła się lekko, mijając nieruchomego jeźdźca. Zrobił na niej wrażenie upiora, któremu dzień pomylił się z nocą, choć nie potrafiłaby powiedzieć, co w jego wyglądzie wydało się niepokojące. Było to jakby nagłe przeczucie niebezpieczeństwa.
Młody człowiek patrzył w ślad za nią, udając, że rozgląda się po okolicy. Ciekawe, czy ona już wie. Nie, na pewno nie wie. Nie byłaby taka spokojna. No cóż, pan Conti powinien być zadowolony. Część planu została wykonana. Pora na ciąg dalszy. Ruszył w stronę widocznego w dali miasteczka.
Pan Conti...
Nie potrafił o nim myśleć inaczej, chociaż od chwili gdy spotkali się po raz pierwszy, wiedział, że ma prawo... Zaraz, zaraz, do niczego nie ma prawa, o ile pan Conti nie zechce łaskawie tego prawa przyznać. Nie wiedział przecież nawet, kim naprawdę jest, zanim Conti, ostatni potomek jednej z najpotężniejszych niegdyś we Włoszech rodzin, wyjawił prawdę.
Ojca w ogóle nie znał, matka, córka rybaków, młoda i piękna, wychowywała go sama, aż do chwili, gdy nieoczekiwanie, w wieku dwudziestu czterech lat, zabrała ją zaraza. Był za mały, aby się dziwić, że pochodząc ze skromnej rodziny, zawsze opływał w dostatki. Dopiero posłany do dobrej szkoły z internatem, gdzie znalazł się wśród synów bogatej szlachty, zrozumiał, co to znaczy być bękartem. Kpiny szybko ustały, ponieważ koledzy woleli unikać jego twardych pięści. Powoli też zaczął wybijać się w nauce, więc patrzono na niego z coraz większym szacunkiem. Dobrze wspominał te lata.
Miał dwanaście lat, gdy wezwano go do wspaniałego pałacu Contich. Tam mężczyzna o ponurej, wychudłej twarzy, siedzący na wysłanym miękkimi poduszkami wózku inwalidzkim powiedział mu, kim naprawdę jest i jakie ma przed sobą perspektywy – pod warunkiem że będzie bezwzględnie posłuszny.
Postanowił, że będzie.
Bez protestów uczył się tego dziwnego, szeleszczącego języka, który miał mu kiedyś się przydać. Hrabia Conti, ów ponury mężczyzna, wydawał polecenia, a on je wykonywał. Bez słowa protestu pozwolił się wysłać do Polski, aby wprowadzić w życie wymyśloną przez Contiego intrygę.
Stary Barski dziwnie łatwo dał się skusić wizją podwojenia, a może nawet potrojenia majątku; dla dobra ukochanej córki i wnuków gotów był podjąć każde ryzyko. Nigdy się nie dowie, w czyje ręce faktycznie przeszły jego pieniądze. Pieniądze nie były zresztą najważniejsze w tej stawce – może nawet w ogóle nie były ważne, lecz Melania i jej dzieci – ta trójka miała zapłacić za przedwczesną, tragiczną śmierć starszego brata hrabiego Conti.
Francescą nie warto było się zajmować, mimo że poślubiła mordercę. Carliani zresztą nie był winien – to Conti go wyzwał i nie chciał słuchać tłumaczeń, chociaż gdyby tylko przez chwilę się zastanowił, zrozumiałby, że jego narzeczona jest zbyt głupia i pobożna, aby chociaż pomyśleć o zdradzie. Mają córkę Emmę, pewnie równie bladą i bogobojną jak matka. Carlianim Bóg też odmówił męskiego dziedzica.
Tak, sprawy ze starym Barskim można uznać za zakończone. Teraz pozostaje zajęcie się młodym Brochwiczem. Ponoć – jak wszyscy ci paniczykowie – pożycza pieniądze od Żydów.