Читать книгу Wiewiórka Julia i magiczny orzeszek - Anna Sakowicz - Страница 8
1. Kalosze i zagioniony deser
Оглавление1. Kalosze
i zaginiony deser
Zosia przeskakiwała kałuże, które w jej wyobraźni były wielkimi jeziorami, morzami i oceanami, a ona olbrzymem w siedmiomilowych kaloszach. Niebieskie gumowce ozdobione żółtymi kwiatkami dziewczynka dostała od babci na urodziny i nie mogła się nimi nacieszyć. Nareszcie zrobiło się na tyle mokro, że można było sprawdzić, czy nie przeciekają. Jednak Zosia wchodziła tylko do niektórych kałuż, wybierała wyłącznie te najgłębsze, a pozostałe przeskakiwała.
– Poślizgniesz się i zaraz upadniesz – upominała mama, ale Zosia była akurat olbrzymem pokonującym ocean, więc nie obawiała się poślizgnięcia. Miała niezwykłą moc. Przemierzała największe zbiorniki wodne na Ziemi. – I nici będą z pysznego podwieczorku – dodała mama i zrobiła tajemniczą minę. Wtedy od razu olbrzym zmienił się w sześcioletnią dziewczynkę i spojrzał dużymi zielonymi oczami. Zmarszczył też piegowaty nosek, czym zawsze rozczulał mamę.
– A co będzie? – zaciekawiła się dziewczynka, bo bardzo lubiła pyszności przygotowywane przez mamę na deser.
– Nie powiem ci, bo to ma być niespodzianka.
– Powiedz, powiedz, powiedz… – prosiła, jednak mama była nieugięta. Zosia więc zaczęła sobie wyobrażać ulubione smakołyki. Oczyma wyobraźni widziała już puszystą watę cukrową albo galaretkę z owocami i bitą śmietaną… Mniam, mniam. Dziewczynka przełknęła ślinkę i aż się oblizała na samą myśl o tym, co czekało na nią w domu.
Przerwała jednak nagle rozmyślania i natychmiast złapała mamę za rękę. Niedaleko ich domu dozorca zamiatał ulicę, a o jego nogi łasił się olbrzymi kocur. Zosia bała się zwierzaka, ponieważ kilka razy na nią prychnął. Ponadto Daktyl był gruby, duży i nie lubił, gdy się go głaskało.
– Kłaniam się nisko – powiedział dozorca i lekko skinął głową, a kocur poruszył wąsami. Dziewczynka i jej mama przywitały się i po chwili weszły do klatki schodowej. Zosia odetchnęła. Nie lubiła również pana dozorcy. Miał sumiaste wąsy, które nadawały mu groźny wygląd. Czasami podkręcał je i wyglądał wtedy jak zły czarownik z bajki.
Gdy tylko obie przekroczyły próg mieszkania, stało się jednak coś nieoczekiwanego. Kiedy Zosia ściągała kurtkę, usłyszała krzyk mamy. Natychmiast pobiegła w tamtą stronę i od razu złapała się za głowę. Stały z mamą na środku kuchni i z niedowierzaniem przyglądały się pobojowisku.
– Ktoś zjadł nasze ciasto! A miało być na podwieczorek!
Zosia bardzo zmartwiła się tym, że nie będzie dziś deseru. Blacha po cieście świeciła pustkami, a wokół rozsypane zostały okruchy. Ktoś nieźle tu nabałaganił. Mama z córeczką zabrały się do sprzątania pobojowiska, po czym Zosia pobiegła do swojego pokoju. Od razu postanowiła, że rozwiąże zagadkę! Odkryje, kto zjadł podwieczorek!
Dziewczynka wyciągnęła spod łóżka drewnianą skrzyneczkę, w której trzymała swoje największe skarby. Wsadziła do niej rękę, a po chwili trzymała w dłoni niepozorny włoski orzech. Kilka miesięcy temu dostała go od babci. Pamiętała ten dzień dobrze, bo wróciła wtedy do domu z płaczem. W przedszkolu dzieci wyśmiewały jej rude włosy i nazywały ją wiewiórką. A ona przecież była małą dziewczynką, nie żadnym gryzoniem. Chciała być po prostu Zosią, a nie rudzielcem, którego wszyscy wytykają palcami. Płakała więc całe popołudnie, aż mama wezwała posiłki w postaci dziadka i babci. Mieli pocieszyć wnuczkę, a że babcia też dawniej miała rude włosy, znała się na rzeczy.
Kiedy zostały same w pokoju, zdradziła Zosi swoją największą tajemnicę. Kiedyś uratowała maleńką wiewiórkę przed kunami. W nagrodę za pomoc dostała od niej orzeszek. Ale nie był to zwykły orzech włoski. Ten miał moc. Wystarczyło nim trzy razy stuknąć w szybę lub parapet, a natychmiast zjawiała się wiewiórka Julia – kiedyś przyjaciółka babci, a od kilku miesięcy Zosi. Ta niezwykła wiewiórka potrafiła latać i czarować za pomocą swojego puszystego ogonka. I kiedy dziewczynka zaczęła przeżywać niezwykłe przygody u boku małego rudzielca, stwierdziła, że w przedszkolu może być wiewiórką, bo to najlepsze stworzonko na świecie. Dzieciom jednak szybko się znudziło przezywanie Zosi, która nie reagowała na zaczepki i znów nastał spokój. Babcia uratowała sytuację i była jedyną dorosłą osobą, która wiedziała o magicznym orzeszku.
Zosia poprawiła grzywkę opadającą na czoło i wskoczyła na łóżko, które znajdowało się tuż przy oknie, dzięki czemu dziewczynka w łatwy sposób miała dostęp do świata na zewnątrz. Teraz zgodnie ze zwyczajem trzy razy zapukała orzeszkiem w szybę. Patrzyła przed siebie z niepokojem, czy jej przyjaciółka usłyszała sygnał. Spoglądała na drzewo rosnące naprzeciwko bloku. W konarach coś się zatrzęsło, a po chwili wyłonił się z nich mały rudy pyszczek. Kilka susów i raz dwa trzy Julia siedziała na parapecie, uśmiechając się do Zosi.
Dziewczynka uchyliła okno i wpuściła wiewiórkę do pokoju. Położyła zaraz też palec na ustach, by dać jej znać, że mama jest w domu, więc muszą zachowywać się bardzo cicho. Julia jednak nie potrafiła ustać w miejscu, biegała wte i wewte po parapecie, dziewczynka ledwo nadążyła za nią wzrokiem.
– Coś się stało? – wyszeptało wreszcie zwierzątko.
Zosia schowała orzeszek do szkatułki i wzięła wiewiórkę na kolana. Potem opowiedziała jej o tym, co zaszło w kuchni.
– Nie mamy podwieczorku – dodała ze smutkiem w głosie.
– Musimy więc złapać złodzieja! Szybko! Pędzimy! Zaraz będzie za późno! – wołała Julia i machała nerwowo ogonkiem. – Szybko, szybko!
Zosia od razu się uśmiechnęła. No, tak. Julia nie umiała usiedzieć w miejscu! Dziewczynka włożyła bluzę i odchyliła kieszeń, by wiewiórka wskoczyła do środka.
– Tylko się nie ruszaj!
Wyszły na korytarz, by zobaczyć, gdzie teraz jest mama. A ona podśpiewywała sobie coś pod nosem i, sądząc po zapachach, przygotowywała obiad.
– Mamo! – krzyknęła Zosia. – Mogę iść na chwilę do Franka?
– Ale tylko na dziesięć minut!
– Okej!
I wtedy Zosia usłyszała szept Julki, że zaraz udusi się w kieszeni.
– Coś się do mnie przykleiło – pisnęła wiewiórka i zaszamotała się nerwowo. – Co ty tu nosisz? Zejdź ze mnie! A fuj! To nie chce mnie puścić!
I wtedy Zosia przypomniała sobie, że ostatnio żuła gumę i nie chciała jej wypluwać na chodnik, bo w przedszkolu pani mówiła, że tak nie można robić, ponieważ ptaki myślą, że to kawałek chleba.
– Przepraszam – powiedziała do przyjaciółki. – Potem ci pomogę wyczyścić futerko. Nie chciałam, żeby jakiś ptaszek się nią zatkał i umarł.
– Mogłaś rzucić jastrzębiowi na pożarcie – dodała wiewiórka. – Nie lubię jastrzębi, już ci to mówiłam. To obrzydlistwo się do mnie klei! Bleee. Jestem cała w tej gumie!
Dziewczynka zapukała do drzwi mieszkania Frania, z którym znała się od zawsze. Chłopiec był o rok od niej starszy i chodził już do pierwszej klasy. Bardzo jej imponował, bo potrafił czytać i liczyć, a nawet miał własny telefon komórkowy.
– Jest zagadka – powiedziała dziewczynka, kiedy Franek otworzył jej drzwi. Potem opowiedziała mu o kradzieży, do jakiej doszło w domu. – Ktoś ukradł całe ciasto! Calutkie! Zostały tylko okruszki. Musimy złapać złodzieja.
Franio ucieszył się, że czeka ich nowa przygoda. Poprawił okulary na nosie i gotowy był do działania. Zosia wiedziała, że jej kolega jest bardzo mądry, a w przyszłości chce zostać policjantem, by łapać groźnych przestępców.
– Trzeba zabezpieczyć wszystkie ślady – stwierdził poważnym tonem. Tak zawsze mówili detektywi w bajkach. Franio nie do końca wiedział, jak to trzeba zrobić, ale brzmiało bardzo fajnie i lubił to mówić, gdy byli na tropie rozwiązania jakiejś zagadki – Julia musi nam pomóc.
W tym momencie wiewiórka wychyliła pyszczek z kieszeni Zosi. Na czubku głowy miała przyklejoną gumę. Dzieci parsknęły śmiechem.
– To wcale nie jest zabawne – mruknęła niezadowolona i wskoczyła wprost na biurko Frania. Zaczęła podskakiwać, licząc na to, że guma sama odpadnie. Wyglądało to, jakby wykonywała jakiś nowoczesny taniec w postaci wygibasów-zakrętasów. Zosia z trudem złapała Julkę i od razu zabrała się za usuwanie gumy, ale nie szło to zbyt łatwo. Po pierwsze, wiewiórka nie umiała ustać nieruchomo kilku sekund, po drugie, guma mocno skleiła się z futerkiem. Chłopiec więc po chwili podał nożyczki. – O, nie, nie, nie! Nawet o tym nie myślcie!
– Niestety nie ma innego wyjścia – powiedział Franio, a Zosia wzięła od niego nożyczki i przytrzymała z góry gumę, która wkleiła się w rudą sierść zwierzątka. Potem obcięła ją przy samej skórze.
– Będę pośmiewiskiem wszystkich wiewiórek – pis-nęła Julka i zażądała od razu lusterka. Dzieci dławiły się ze śmiechu. Na rudym łebku znajdował się łysy placek.
– Cicho – szepnął chłopiec. – Mama nas usłyszy. – Położył palec na ustach, gdy usłyszał zbliżające się kroki. Po chwili otworzył drzwi swojego pokoju i oznajmił mamie, że idzie z Zosią do niej, bo musi jej pomóc w ważnej sprawie. Potem zapakował do kieszeni procę, szkło powiększające i kilka innych przedmiotów, które według niego powinien mieć przy sobie każdy detektyw. A po chwili dzieci znów znalazły się na klatce schodowej.
– Stój! – krzyknęła Zosia tak nagle, że aż Julia podskoczyła, bo nie widziała z kieszeni, co się dzieje. – Moje kalosze! Zobacz! Jednego brakuje!
Wiewiórka momentalnie znalazła się na ramieniu dziewczynki i spoglądała na puste miejsce. Potem jednym susem skoczyła na podłogę i robiła oględziny. Faktycznie stał tu tylko jeden dziecięcy kalosz, a obok niego para ciężkich męskich butów, z pewnością taty Zosi.
– Zobaczcie tutaj! – Wskazała palcem, a Franio od razu wyjął z kieszeni szkło powiększające.
– Okruszki – stwierdził.
– Czyli ktoś, kto ukradł ciasto, zabrał też mojego buta – pisnęła Zosia. – Tylko po co?
– Czuję coś dziwnego w powietrzu – powiedziała Julka. Potem wykonała kilka piruetów w miejscu, dała nura do pozostawionego kalosza. Zaraz z niego wyskoczyła i znów zrobiła rundkę wokół butów. Ledwo można było za nią nadążyć. – Może ten ktoś do kalosza zapakował ciasto?
– Do buta? – zdziwiła się Zosia, po czym się skrzywiła.
– Czyli mamy jakieś wskazówki – podsumował Franio, czując się już niemal prawdziwym detektywem.
Zosia uśmiechnęła się pod nosem. Lubiła swojego przyjaciela. Zawsze do wszystkiego podchodził bardzo poważnie. Powtarzał, że każdą rzecz trzeba zbadać, zanim zacznie się działać.
Franio zrobił telefonem zdjęcie, aby dobrze utrwalić to, co widzieli, bo może później wpadną na jakiś kolejny trop.
– Dziwna sprawa, bardzo dziwna – powtarzała Julia, ciągle biegając wokół wycieraczki.
– Ale po co komuś jeden but?
– To się okaże. Chodźcie najpierw do kuchni. Musimy obejrzeć wszystkie ślady. Szybko! Trzeba działać! – poganiała Julka.
Zosia jedną ręką złapała za klamkę, a drugą chwyciła za dłoń Frania. Otworzyła drzwi i nagle zamiast w przedpokoju dzieci znalazły się w… lesie. Wokół nich wyrosło mnóstwo drzew, a pod stopami zamiast parkietu pojawił się miękki mech.
– Co jest? Julia, to ty?
– Nie – szepnęła wiewiórka. – Ale chyba otworzyliśmy jakieś tajemnicze przejście, przez które można wejść do waszego domu…
– Magiczny portal – dodał Franio i poprawił okulary. – Jak w grach komputerowych.
Nagle z oddali usłyszeli pohukiwania sowy. Zadrżeli, bo to nie była gra. Wszystko działo się naprawdę. Zosia poczuła, jak szybko zaczęło jej bić serce. Bała się. Franio też był wystraszony. Las nie zapowiadał niczego dobrego. Mieszkały tu dzikie zwierzęta, a wszędzie rosło mnóstwo podobnych do siebie drzew i krzewów. Łatwo było się zgubić (jeśli już nie byli zgubieni).
Żadne z nich nie wiedziało, w którą stronę powinni iść. Gdzie podziała się kuchnia i blaszka po cieście? Dlaczego znaleźli się nagle w środku lasu? Przecież dzieciom zabraniało się takich wypraw! A Julia nie ułatwiała rozmyślań, ponieważ cały czas biegała wte i wewte. Rozpraszała dzieci.
– Boję się – szepnęła dziewczynka i jeszcze mocniej ścisnęła Frania za rękę.
– Musimy trzymać się razem.
– Poczekajcie, sprawdzę w swoim telefonie, w którą stronę musimy iść – powiedział Franio. Po chwili wpisał hasło „kuchnia”, jednak nawigacja w telefonie nie pokazała żadnego kierunku. – Chyba nie mamy zasięgu – dodał przestraszony. – Ale… – zawahał się na chwilę. – Zobaczcie to zdjęcie.
Chłopiec podsunął Zosi telefon pod nos, a wiewiórka od razu wskoczyła jej na ramię, by też zobaczyć, co ciekawego odkrył chłopiec.
– Co to?
– Przybliżyłem niechcący – wyjaśnił. – Zobaczcie tu, koło tych okruszków jest jakby ślad łapki.
– Kociej?
– Niekoniecznie – odpowiedziała Julia. – Ślad jest lekko rozmazany, może należeć też do gryzonia.
– Może to twój? – spytała dziewczynka. – Biegałaś tam.
– No właśnie – zmartwił się Franio. – A w bajkach zawsze detektywi mówią, że nie wolno zadeptać miejsca zbrodni.
– I co teraz?
– Teraz nie panikujcie, macie przecież mnie. A ślady na pewno się wyjaśnią. – Julia wspięła się na głowę Frania. Potem wskoczyła na drzewo i kilka sekund później siedziała już na czubku sosny.
– Widzisz kuchnię mojej mamy? – spytała Zosia.
– Jest chyba bardzo daleko! – Julia wskazała kierunek.
I nagle Zosia i Franio przytulili się do siebie, bo pomiędzy krzakami coś się poruszyło. Potem błysnęły dwa punkciki. Nawet Julka się wystraszyła, zeskoczyła z drzewa i skryła się w ramionach dziewczynki. Po chwili jednak chwyciła swój ogon i czekała gotowa do obrony.
– Musimy iść w tamtą stronę – szepnęła.
– Ale tam coś jest…
– Ciii… Może nas nie widzi.
Julia zeskoczyła na ziemię. Machnęła kilka razy ogonkiem i nagle zaczęła rosnąć. Nie stała się olbrzymem, ale na pewno była większa niż zwykła wiewiórka. Sięgała Zosi do pasa i raczej trudno byłoby ją schować do kieszeni.
– Teraz trochę lepiej – powiedziała, a dzieci natychmiast chwyciły ją za łapki. – Jeżeli będziemy trzymać się razem, nic nam nie grozi.
Zosia i Franio kiwnęli głowami. Jeszcze nigdy nie znaleźli się pośrodku lasu bez dorosłych. Dziewczynka już zaczynała żałować, że namówiła przyjaciół na szukanie rozwiązania zagadki. Mogła siedzieć teraz w domu i bawić się klockami. Ułożyłaby już wysoką wieżę albo zwodzony most, a za ścianą w kuchni mama gotowałaby jej coś pysznego.
Franio też czuł się nieswojo. Jedną ręką przytrzymywał okulary, bo bał się, że je zgubi, a wtedy mama na pewno nie będzie zadowolona.
Mali detektywi ruszyli przed siebie. Mocno trzymali się za ręce. Szli powoli, czasami potykając się o wystające konary.
Nagle Julia spostrzegła coś pomiędzy drzewami. Była pewna, że mignęła jej znajoma sylwetka, ale nie wspomniała o niej dzieciom. Sama poczuła ciarki na plecach, więc nie chciała jeszcze dodatkowo nikogo straszyć. Wiedziała jednak, że za chwilę się coś wydarzy. Zastrzygła uszami, aż pędzelki na ich końcówkach śmiesznie się zatrzęsły.
– Co się stało? – spytała Zosia i już miała ochotę się rozpłakać, gdy nagle Franio zaczął się czemuś przyglądać. Kucnął i sprawdzał coś pomiędzy liśćmi.
– Jakie ciasto zrobiła twoja mama?
– Drożdżowe z kruszonką – odparła dziewczynka i po chwili wszyscy kucali w tym miejscu, gdzie Franio coś znalazł.
– Zobacz. – Chłopiec podsunął jej drobinki pod nos. – To chyba kruszonka.
– Kruszonka w lesie?
– I tu! – krzyknęła Julia. – Pełno okruchów!
– Jak w naszej kuchni… Myślisz, że mój podwieczorek jest teraz w lesie?
– Całkiem możliwe… – powiedział Franio i znów poprawił okulary. – Musimy iść po śladach.
W tym czasie Julia zmniejszyła się do rozmiarów normalnej wiewiórki i wskoczyła na ramię swojej przyjaciółki. Dalszą część wędrówki mogła odbyć jako pasażerka.
Franio wygrzebał z kieszeni lupę. Obejrzał przez nią każdy okruszek i ze znawstwem stwierdził, że to kruszonka.
– Ktoś tu szedł i kruszył – stwierdziła Zosia. – Musimy zachować czujność.
Dzieci bardzo cichutko zaczęły skradać się po śladach. Starały się nie deptać po gałązkach, które pękały pod naciskiem butów i hałasowały.
Nagle mali detektywi usłyszeli dziwny dźwięk. Zosia zatrzymała się, a Julia od razu schowała się do kaptura jej bluzy i tylko nieznacznie wychylała pyszczek, by obserwować sytuację. Bo jeżeli to jest ktoś, o kim pomyślała podczas lotu… mogli być w niebezpieczeństwie!
– Ciii… – szepnęła dziewczynka. – Słyszycie?
Franio kiwnął głową i położył palec na ustach. Wyraźnie słychać było jakiś dziwny odgłos.
– Chrapanie? Czy ja dobrze słyszę, że ktoś tu chrapie? – spytała Julia, a po chwili wystawiła mocniej nosek i próbowała wyczuć tajemniczego „ktosia”. – Czekajcie, coś czuję… Coś czuję… Ups, mamy chyba problem.
– Co jest?
– Musimy uciekać!
Ale zanim dzieci wzięły nogi za pas i uciekły gdzie pieprz rośnie, Franio odsunął liść paproci i ich oczom ukazało się niewielkie zwierzątko. Podobne było nawet do Julii. Miało krótką brązową sierść i jasną plamę wokół szyi. Wydawało się nieduże, ale za to brzuch miało wydęty jak bębenek. Spało w najlepsze.
Julia zatrzęsła się w kapturze Zosi i schowała pyszczek. Szeptała coś do dzieci, ale one zdziwione widokiem, nie słuchały.
Franio szturchnął Zosię pod bok i pokazał rozrzucone wokół okruszki. Znaleźli złodzieja!
– Ej, ty! – krzyknęła Zosia i szturchnęła zwierzaka palcem w wydęty brzuszek, który zatrząsł się jak galareta, a jego właściciel od razu zmienił pozycję i ułożył się na jednym z boków. Chrapnął głośno i spał dalej. – Ej, ty! Złodziejaszku! – Zosia chwyciła mocno zwierzaka za skórę na karku. Ten obudził się i wrzasnął, po czym natychmiast próbował się wyrwać, ale najwidoczniej z pełnym brzuchem było to dość trudne do wykonania, tym bardziej że dziewczynka trzymała z całych sił. – Ukradłeś mój podwieczorek!
I nagle w paprociach coś zaszeleściło. Zosia poczuła, że dostała czymś w policzek. Coś mokrego rozprysnęło się na jej twarzy.
– Atakują nas! – wrzasnął Franio i schował się za drzewo. Zosia, nie wypuszczając z dłoni zwierzaka z wydętym brzuszkiem, skoczyła za nim.
– Rzucają w nas jagodami!
– To kuny! – krzyknęła Julia. – Gang kun! One polują na wiewiórki! Są bardzo groźne! – Znów zadrżała. – Musimy uciekać! – Szamotała się w kapturze Zosi.
Franio jednak złapał się pod boki i stwierdził, że się nie poddadzą bez walki. Sięgnął dłonią do krzaczka z jagodami. Wyjął z kieszeni procę i strzelił.
– Au! – krzyknął ktoś, a chłopiec zachichotał. Potem powtórzył strzał. Znów trafił!
A w dłoni Zosi grubasek wciąż próbował się wyrwać, jednak dziewczynka nie zwalniała uchwytu. Julka wyskoczyła z kaptura i zachęcona odwagą dzieci pomogła przytrzymać złodziejaszka. Ten aż zawył z bólu, bo wiewiórka wbiła mu pazurki w bok.
– Mamy zakładnika! – wrzasnęła w stronę atakujących ich kun.
Artyleria jagodowa wstrzymała atak. Nastała chwila ciszy. Każda ze stron myślała, co dalej. Nikt nie przewidział wersji zdarzeń z zakładnikiem w roli głównej.
– Puśćcie mnie! – Grubasek wciąż się szamotał. – Puśćcie!
– Nie, dopóki nie oddacie mojego podwieczorku! – zawołała Zosia.
– Ups… – jęknęła gruba kuna. – Nie oddamy… Zjedzony. – Kuna na znak tego, że się najadła, beknęła głośno.
Nagle Julia szepnęła coś do ucha Zosi.
– Którędy dostaliście się do mojego domu? – spytała dziewczynka i znów poczuła plaśnięcie jagody na policzku. Schowała się dokładniej za pniem drzewa. Artyleria ponownie przypuściła atak. Za chwilę będą fioletowi, jakby wykąpali się w soku z jagód.
Franio z Zosią, wciąż trzymając kunę w dłoniach, wystawili ją zza pnia, by pokazać atakującym zakładnika. Znów ostrzał z jagód ustał. Dzieci usłyszały jakieś ciche rozmowy. Pewnie kuny się naradzały.
– Rozejm! – krzyknął ktoś z zarośli i zaraz nad paprociami ukazał się niezwykły widok. Zosia aż pisnęła i o mało co nie wypuściła z rąk grubaska, który znów zaczął się szamotać.
Tuż nad roślinami wystawał niebieski kalosz w żółte kwiatki. Nadziany był na kij, więc wyglądał, jakby ktoś próbował w nim chodzić po niebie. Dzieci przeniosły wzrok na drugi koniec kijka, którego w łapce trzymała duża chuda kuna wyglądająca niczym pirat, bo jedno oko miała przewiązane opaską.
– To herszt tej paskudnej bandy – szepnęła Julia i znów zadrżała ze strachu. Nie lubiła kun, jastrzębi i kotów. Bała się ich i nawet jej czarodziejskie moce były wtedy na nic. – Uważajcie. – Od razu przypomniała sobie, jak była małą wiewiórką i dostała się w pazury szefa gangu. Walczyła z nim zaciekle. Raniła go nawet w oko, ale gdyby nie babcia Zosi, z pewnością straciłaby wtedy życie. Od tamtej pory wiewiórka i kuny były śmiertelnymi wrogami.
– Ukradliście mojego kalosza!
– Wymienimy go za Benka – odezwała się kuna i wskazała palcem na trzymanego przez dzieci grubaska. – Co prawda przydałby się nam jeszcze do noszenia wody, ale Benek to mój brat.
– A co z moim podwieczorkiem? – pisnęła Zosia.
– Zostało tylko tyle – odpowiedziała kuna i zaraz obok niej pojawił się kolejny członek gangu, wyciągając przed siebie jedną łapkę, w której trzymał okruchy po cieście. Kuny zachichotały. – Oddajcie Benka, jeżeli chcesz z powrotem kalosz.
Franio szepnął do Zosi, że muszą uważać, bo tym kunom nie można ufać. Wreszcie jednak udało się ustalić zasady wymiany. Dzieci pomalutku wyszły zza drzewa, a w ich kierunku zbliżał się jednooki gryzoń z kaloszem wetkniętym na patyk. Julia wyszła z kaptura dziewczynki i usiadła jej na ramieniu. Chwyciła w łapkę ogon i syknęła w kierunku kun, że jeżeli zrobią coś głupiego, to nie zawaha się go użyć. Kuny jednak parsknęły śmiechem. Nie bały się wiewiórek. Nawet tych z magiczną mocą.
Jednooki położył kalosz na ziemi i cofnął się kilka kroków. Zosia postawiła więc Benka, który od razu czmychnął w stronę swojej bandy. O mało co się nie przewrócił, bo brzuszek ciążył mu ku ziemi.
Zosia chwyciła w dłoń swój ukochany kalosz, a kuny natychmiast zniknęły w zaroślach.
– No to zagadka rozwiązana – stwierdził Franio. – Tylko po co im był jeden but?
– Zobacz. – Pokazała palcem Julia. – W środku jest cały mokry. Naprawdę użyły go jako naczynia na wodę.
– Czyli najpierw przeniosły w nim ciasto, a potem wodę.
– Spryciarze…
– Tylko jak my teraz wrócimy do domu? – zastanowiła się Zosia, a chłopiec wyjął swój telefon z kieszeni i znów spróbował sprawdzić, czy nawigacja pokaże im odpowiedni kierunek. W tym momencie jednak ogonek Julii się wyprostował tak mocno, jakby nagle był wykonany z drewna. Wszyscy spojrzeli w kierunku końca kitki wiewiórki.
– Czujnik działa – zaśmiała się Julia. Dzieci ujrzały za dwoma starymi konarami drzwi, które do złudzenia przypominały te od pokoju Zosi. – Idziemy!
Franio i Zosia ruszyli przed siebie. I kiedy dziewczynka nacisnęła klamkę, las zniknął, i znów znaleźli się w pokoju Zosi.
– Dziękuję wam za pomoc – powiedziała do Julki i Frania. – Niestety z podwieczorku i tak nici, ale najważniejsze, że znów mam dwa kalosze. Babci byłoby przykro, gdybym je zgubiła.
– Fajna przygoda. – Chłopiec westchnął. – Szkoda, że już się skończyła.
Potem Franio się pożegnał. Chciał iść do domu, bo jego rodzice na pewno się niepokoili.
– Ja też muszę wracać do dziupli – stwierdziła Julia.
Zosia otworzyła okno i rozejrzała się uważnie, czy nie ma niebezpieczeństwa. Julia jednym susem znalazła się na parapecie. Pożegnała się z dziewczynką i po chwili zniknęła w koronie drzewa.