Читать книгу Żyć pełnią życia - Annie O’neil - Страница 4

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

- Au! – Maggie nie zamierzała krzyczeć. Przez wzgląd na małych pacjentów powinna zachować spokój.

Czy prom pokonał wysoką falę, czy w coś uderzył?

- Wszystko w porządku? – spytała, odrywając dłonie od podłogi karetki. – Dzieciaki, wygląda na to, że ocean jest trochę wzburzony. Może kapitan zobaczył Moby Dicka!

Wiedziała, że ma otarte kolana, a na głowie będzie guz. Jakim cudem przeleciała przez dwa materace i uderzyła głową w nosze? Pozbierała się w pośpiechu, po czym sprawdziła, co z pacjentami. To oni są najważniejsi.

Zdawało się, że dziesięcioletnie bliźnięta nie ucierpiały, trochę się tylko przestraszyły. Podróż promem do kliniki na Maple Island to nie przejażdżka kolejką górską w wesołym miasteczku. Zdecydowali się na podróż w Nowy Rok, przed zapowiadanymi opadami śniegu i pogorszeniem pogody.

Maggie spojrzała na swoje kolana i zobaczyła, że ciemny materiał nasiąka krwią. Ostrożnie pomacała głowę. Nie takie wrażenie chciała zrobić w nowej pracy.

Skrzywiła się na myśl o niestosownej próżności i starała się ujarzmić splątane włosy. To nie konkurs piękności. Nie powinna też lądować na dzieciach po urazie kręgosłupa. Właśnie zostały wypisane z oddziału intensywnej terapii.

- Billy, wszystko gra? – spytała i usłyszała mruknięcie ratownika. Lepsze to niż jęk albo milczenie, pomyślała. – Chyba powinnam zapiąć pas, prawda?

Pisk alarmu był tak przenikliwy, że Maggie znów omal nie krzyknęła, a przecież jej celem było dobro pacjentów, a nie budzenie w nich większej grozy. Jak przypominał jej ostatni szef, nie wszyscy są amatorami mocnych wrażeń. Nim sięgnęła po pas, kolejne szarpnięcie znów rzuciło ją na podłogę.

- Nie liczyliśmy na tyle przygód, co, dzieciaki?

Nie usłyszała odpowiedzi zagłuszonej przez pisk syreny.

Na jej głowie wylądował mały pojemnik z zaopatrzeniem. Na szczęście syrena zamilkła.

Może to było stado wielorybów.

- Przepraszam, Maggie. Rozmawiałem przez telefon z Vick. Wszyscy okej? – Billy odwrócił głowę. – Vick oblała się gorącą kawą na pokładzie pasażerskim.

- Au. – Maggie się skrzywiła. – Oparzyła się?

- Nie. Sprawdzi, czy ktoś tam potrzebuje pomocy. Pogoda się pogarsza, nic nie widać. Zadzwonię do kliniki i powiadomię, że to nie będzie łatwa podróż. Masz numer?

Maggie zmierzyła go wzrokiem, a potem przeniosła spojrzenie na dzieci.

- Nedej awd nedej meiso....

Spojrzał na nią osłupiały, a potem się obruszył.

- Nie mówię po łacinie. – Wykonał gest oznaczający: No daj mi go. – Numer kliniki, proszę, Mags.

Wyrecytowała go z pamięci, przypominając sobie, że Billy dzielnie wjechał karetką na mały pokład dla samochodów, kiedy Vicky, która wcześniej prowadziła, oznajmiła, że musi się pilnie napić kawy. Byli jedynym samochodem na promie. Czy wszyscy inni mieszkańcy Bostonu czytali inną prognozę pogody niż ona, czy może wszyscy mieli kaca jak Vicky?

Sprawdzała prognozę chyba ze sto razy. Dzień miał być spokojny, opady śniegu przewidywano na jutro.

Szpital by jej nie wybaczył, gdyby dzieciom coś się stało. Dość już wycierpiały. Spadło na nich rusztowanie, przeszły operację kręgosłupa. Rodzice musieli walczyć z firmą ubezpieczeniową. Dla nich to były koszmarne święta. Jedyną jasną stroną było to, że klinika nie oczekiwała od nich zapłaty. Maggie nie mogła pozwolić, by cokolwiek stanęło na drodze do rehabilitacji, na jaką te dzieci zasługiwały.

- Prawdę mówiąc – wyjęła swój telefon – lepiej sama to zrobię.

- Czemu? – Billy wyciągnął rękę i cudem nie trafił jej w twarz podczas kolejnego nieoczekiwanego szarpnięcia.

- Boston Harbor podał mnie jako kontakt i ja mam przekazać dzieci. Ja za nie odpowiadam.

- Jesteś ich terapeutką. Ja odpowiadam za karetkę, czyli także za wszystkich, którzy się w niej znajdują.

Wiedziała, że Billy nie próbuje zyskać nad nią przewagi, mimo wszystko się żachnęła. Nie pozwól, by rządził tobą strach. Nie możesz wszystkiego kontrolować.

Tak sobie mówiła po tamtej nocy, kiedy jej ślepe zaufanie do Erica zostało boleśnie zawiedzione. To było lata temu. Trzeba żyć dalej. Nie wszyscy ją osądzają. Billy nawet nie zna jej sytuacji. Pora przestać wrzucać wszystkich do jednego worka.

Kolejna fala uderzyła w burtę, a ich rzuciło na prawą stronę. Starając się nie wystraszyć dzieci, poprosiła:

- Idź tam, Billy, i zobacz, co się dzieje.

Jeśli jest naprawdę źle, musi wymyślić, jak przetransportować dzieci z promu na brzeg. Nie może doprowadzić do pogorszenia ich stanu. Niespełna tydzień wcześniej omal nie straciły życia.

Billy rzucił kable radiowe na siedzenie pasażera.

- Wiesz, co myślę? – Nie, i słysząc jego zgryźliwy ton, nie chciała wiedzieć. – Myślę, że ktoś chce mieć wyłączność na kontakt z szefem.

- Akurat!

Maggie zadurzała się tylko na odległość. W chwili, gdy stanie na Maple Island, skupi się na pracy. Poza tym jej podziw dotyczył spraw zawodowych. Doktor Alex Kirkland to odpowiedź na jej modlitwy dotyczące pracy.

Była dobra w tym, co robiła, a dzięki współpracy z Alexem może być jeszcze lepsza. Co prawda dotąd z nim nie rozmawiała. Została zatrudniona przez współzałożyciela kliniki, Cody’ego Brennana, kiedy przyjechał odwiedzić po operacji jej pacjentów ze szpitala Boston Harbor.

To była jedyna taka szansa w jej życiu. Po tym, co zrobił Eric, potrzebowała trzech długich lat, by się podnieść.

Wybierała numer, gdy prom znów mocno się zakołysał. Tym razem rozległy się piski i zgrzyty. Nie ulegało wątpliwości, że uderzyli o jakąś skałę. Zamarła ze strachu.

Po raz kolejny sprawdziła stan Peyton i Connora. Na szczęście w karetce dzieci były przypięte pasami, nie odbywały tej podróży na częściowo odsłoniętym pokładzie pasażerskim, jak sugerował jeden z dbających o obniżenie kosztów urzędników Boston Harbor. Czy on słyszał o bezpieczeństwie pacjentów?

- W porządku? – spytała Maggie, otrzymując w odpowiedzi dwa głupkowate uśmiechy. Leki przeciwbólowe działają. To świetnie. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowała, to spanikowane dzieci.

W telefonie rozległ się energiczny męski głos.

- Halo? Mówi Maggie Green z Boston Harbor – powiedziała. – Mogłabym rozmawiać z doktorem Kirklandem?

- Rozmawia pani.

Alex Kirkland był legendą, twórcą kliniki, która mogła być rajem dla oddanej rehabilitantki.

Prom zatrzymał się gwałtownie, a zaraz potem zdawało się, że równie szybko się przechyla. Maggie krzyknęła.

- Co się stało? – spytał Kirkland.

Chciała powiedzieć, że wszystko jest na dobrej drodze, a jednak pokonała swój głęboko zakorzeniony instynkt, by nie prosić o pomoc.

- Jestem na promie z bliźniętami Walsh i… Ojej!

- Maggie, czy pani mnie słyszy? – zapytał Alex opanowanym głosem. – Jest pani teraz z dziećmi?

- Tak.

- Nic im nie jest?

- Nie. Płyniemy promem zgodnie z planem. Doktor Valdez wszystko załatwił… Ups.

Wyrzuciła przed siebie ręce i przy okazji zrzuciła ze ściany koszyk. Wygięła się, by małe pudełeczka z gazą spadły na nią, a nie na Connora.

- Maggie, gdzie jest teraz doktor Valdez?

Cofnęła się na swoje siedzenie i zapięła pas.

- Został w Bostonie, miał pilną operację. Dzieciom nic się nie stało, ale rozpętała się burza i prom chyba ma problem.

Raptem otworzyły się tylne drzwi karetki i do środka wpadł powiew zimnego powietrza. Billy był śmiertelnie blady.

- Uderzyliśmy o skałę...

Maggie zrobiła znaczący gest, przeciągając ręką po szyi, i wskazała na dzieci. Kazała mu też zamknąć drzwi.

- Mamy chyba drobny wypadek. – Patrząc, jak Billy mocuje się z drzwiami, zastanawiała się, co zrobić. Wiatr był zbyt silny, by przyleciał po nich helikopter. Pewnie znajdują się w połowie drogi między Bostonem i Maple Island. W pogodny dzień dopłynęliby do celu w pół godziny. A w taką pogodę? Nie miała pojęcia.

Fale tak kołysały promem, że maleńka łódź ratunkowa też nie wchodziła w grę. Chyba żeby zaczęli tonąć.

O Jezu, żeby tylko nie zaczęli tonąć.

- Mógłby pan po nas kogoś wysłać? Możemy się tu znaleźć w niezłych tarapatach.

- Zajmę się tym. – Podobał jej się spokojny głos Alexa. – Pani priorytetem są dzieci – dodał i się rozłączył.

Zdecydowanie nie należał do rozmownych, ale to nie pora na uprzejmości. Poza tym to były wojskowy, prawda? Wszyscy lekarze z wojskową przeszłością, z którymi pracowała, skupiali się bardziej na działaniu niż na słowach.

- Jak tam, dzieciaki? – Maggie zdejmowała ze ścian karetki wszystko, co jeszcze mogłoby na nich spaść.

Nie panikuj. Nie panikuj.

Odsunęła kosmyk włosów z twarzy Peyton.

- Jak się masz, kochanie?

Dziewczynka wyglądała dosyć blado, ale w końcu uraz kręgosłupa to poważna sprawa, podobnie jak spowodowany przez ten uraz zespół Browna-Séquarda. Drewniany fragment rusztowania, który spadł na Peyton, przebił jej rdzeń kręgowy, wywołując reakcję neurologiczną. Doktor Valdez powstrzymał wyciek płynu rdzeniowego i choć Peyton nadal nie miała czucia, raczej nie groził jej paraliż.

A drobniejsze złamania kręgosłupa? Cóż, czas i pozytywne nastawienie miały być najlepszymi przyjaciółmi bliźniąt przez kolejnych kilka miesięcy. Pomógł im też fenomenalny chirurg z Hiszpanii. A jeśli chodzi o ewentualność zatonięcia w karetce na promie?

Maggie uśmiechnęła się.

- Wygląda na to, że nowy rok zaczął się trochę burzliwiej, niż się spodziewaliśmy.

- Nic mi nie jest – szepnęła Peyton.

W Wigilię, gdy bliźnięta zostały przywiezione do szpitala, Maggie miała dyżur. Kilka dni później poskładała w całość niskie zarobki rodziców bliźniąt, ich walkę z niechętną do pomocy firmą ubezpieczeniową i hojną ofertę kliniki z Maple Island, która zgodziła się pokryć koszty rehabilitacji. Wyraziła chęć opieki nad dziećmi podczas ich przewozu, gdyby nie mógł tego zrobić doktor Valdez, choć znaczyło to, że przybędzie do kliniki tydzień wcześniej, niż przewidywał kontrakt.

Delikatnie zmierzwiła ciemne włosy Connora.

Rezultaty rehabilitacji dzieci były pełną nadziei niewiadomą. Dla pacjentów to nic przyjemnego, a jeszcze większy stres dla ich rodziców.

- Wszystko dobrze? – Uśmiechnęła się do chłopca.

- Spoko. – Connor uniósł dwa kciuki, bo ręce miał przypięte pasem.

W odpowiedzi Maggie pokazała mu dwa uniesione kciuki. Prom po raz kolejny przesunął się i stęknął. Maggie zadrżała. Czy to ten moment na ich Titanicu?

- Wszystko jest w porządku, dzieciaki – skłamała. – Dzięki Bogu, jesteście przypięci, prawda?

Przeniosła wzrok na Billy’ego, pytając go bez słów, czy ma jakiś pomysł. Billy mruknął, że musi znaleźć kogoś z załogi promu i wysiadł z karetki, do której znów wpadł wiatr. Usiłując zabawić dzieci, Maggie chwyciła swoje włosy w dłonie i uniosła je, robiąc głupkowatą minę.

Totalna porażka. Peyton i Connor byli dość dorośli, by przewrócić oczami, a jednocześnie wciąż na tyle mali, by odczuwać strach.

- Trzymajcie się, dzieciaki. – Doskonale wiedziała, jak czuje się ktoś, komu się mówi, żeby się nie martwił, kiedy jest skazany na innych.

- Może zadzwoni pani do taty.

Peyton wciąż miała zaczerwione oczy po pełnym emocji pożegnaniu z rodzicami w szpitalu.

- Świetny pomysł, Pey – odparła. – Wyślemy mu esemesa. Pewnie jest teraz w pracy. – Pracodawcy pani i pana Walsh oznajmili, że jeśli nie pokażą się w pracy, to ją stracą. Jakby mieli mało problemów.

- Może przyleci po nas helikopter – zasugerował Connor.

Maggie zrobiła minę, która nie dawała wielkiej nadziei na takie rozwiązanie.

- Nie w taką pogodę, głupku – burknęła Peyton.

Całe szczęście, że Peyton czuła się na tyle zdrowa, by przywołać brata do porządku. Kiedy strach staje się milczeniem, wtedy z nim przegrywamy. Maggie miała za sobą tysiące takich bitew i stwierdziła, że uśmiechanie się do przeciwnika to najlepszy sposób na radzenie sobie z nim.

Operacja Pozytywne Myślenie.

- Wszystko będzie dobrze. Pewnie zatrzymało nas stado fok.

- Stado to może być wielorybów. Foki żyją w kolonii albo haremie. Poza tym foki pospolite nie przypływają blisko lądu w zimie. W styczniu to mogą być foki grenlandzkie albo kapturniki.

- Bardzo interesujące, Connorze. Co jeszcze wiesz na temat fok? – Maggie zrobiła pełną zaciekawienia minę. W tej samej chwili do karetki wskoczyła Vicky.

- Czy prom tonie? – Peyton mocno ściskała pasy, którymi była przypięta do noszy.

- Nie. Nie tonie. A nawet gdyby tonął, jest z wami specjalistka od hydroterapii. Lepiej nie mogliście trafić.

Prom znowu się przechylił.

Nie panikuj. Nie panikuj.

- Myślałem, że to terapia z końmi, a nie w wodzie – powiedział Connor łamiącym się głosem. – Mówiła pani, że kiedyś pojedziemy z panią konno.

- Oczywiście, pojedziemy na konną przejażdżkę i będziemy pływać. Zajmuję się rozmaitymi rzeczami.

Adrenalina była zwykle jej przyjaciółką. Musi zadbać o to, by tego dnia była najlepszą przyjaciółką.

- Powiedz mi prawdę, Vick – szepnęła, by dzieci jej nie słyszały. – Co się dzieje?

Vicky sięgnęła po kamizelki odblaskowe i odwróciła się do niej z przerażoną miną.

- Billy pomaga przy łodziach ratunkowych. Musimy natychmiast zabrać stąd dzieci.

Brak wiadomości to dobre wiadomości.

Tak powtarzał sobie Alex, patrząc na telefon. Dwadzieścia nieudanych prób połączeń.

Brak wiadomości to dobre wiadomości. Ale czy to dotyczy tonącego promu? Brak wiadomości może okazać się najgorszą możliwą wiadomością.

Miał ich już sporo w swoim życiu.

Zdjął wełnianą czapkę i przeczesał palcami włosy. Ledwie hamował frustrację. Gdyby mógł im pomóc, wskakując do wody i płynąc do nich, zrobiłby to.

Dziwił go ten niepokój. Zwłaszcza gdy sobie przypomniał przydomek, jakim nazwali go współpracownicy. Pan Zasada.

Zacisnął palce na mosiężnej balustradzie.

Zasady istnieją nie bez powodu. Zasady, na które Matka Natura nie zwracała chyba szczególnej uwagi.

To szaleństwo wypływać w taką pogodę. On ma pod opieką syna, kieruje kliniką. Ale ona potrzebuje twojej pomocy. Oni wszyscy potrzebują pomocy. Odsunął te myśli. To nie jest jego wielka szansa na zmianę biegu historii. Jego żona została zabita podczas akcji. Gdyby słuchała rozkazów, mogłaby żyć.

Ponieważ jednak przedkładał fakty nad gdybanie, odłożył i ten argument. Co się stało, to się nie odstanie.

Tu i teraz miał pacjentów, którzy czekali na pomoc i lepiej, by Maggie Green przestrzegała zasad działania w szczególnych okolicznościach.

Spojrzał na Starego Salty’ego, właściciela kutra rybackiego, który zgodził się z nim popłynąć. Nazywał się Harrington. Alex nie pamiętał jego imienia. Wszyscy wyspiarze nazywali go Starym Saltym.

Przenikliwe niebieskie oczy mężczyzny ukrywały się pod granatową czapką kapitańską, którą nosił niemal bez przerwy. Ze swoją śnieżnobiałą brodą i sporym brzuchem mógłby być Świętym Mikołajem żeglarzy, gdyby nie był tak burkliwy. No ale znów nie było wielu chętnych, by wyruszyć na ratunek pacjentom na tonącym promie. Stary Salty należał do pokolenia ludzi twardych i nieugiętych, a do szkoły chodził piechotą przez sięgający metra śnieg.

Swoją drogą członkowie społeczności zamieszkującej Maple Island dbali o siebie. To był jeden z powodów, dla których Alex i Cody zbudowali tu swoją klinikę.

Minęły trzy lata, odkąd tutaj zamieszkał. Zważywszy na to, że wyspa była domem potomków pasażerów Mayflowera, nie wiedział, czy kiedykolwiek poczuje się tu inaczej niż nowo przybyły. Wiedział jednak, że zostanie. Czuł się tu mile widziany, a to miało ogromne znaczenie.

Cody pochodził z Kalifornii, Alex z Alabamy. Sztorm w Nowej Anglii, i to przy temperaturze poniżej zera z zapowiadanymi opadami śniegu i szalejącym wiatrem z koła podbiegunowego, wciąż był dla nich czymś nowym.

- Dobrze, że Marlee się z panem skontaktowała.

- Nie skontaktowała się – odburknął Salty.

Alex spojrzał na niego. Najwyraźniej nie powinien oczekiwać rozwinięcia tej informacji.

Marlee to jeden z największych atutów kliniki, i nie chodzi tylko o jej niedźwiedzie uściski. Jeśli nie była spokrewniona z kimś, kto mógł pomóc, chodziła z nim do przedszkola albo piekła z nim ciasteczka. Gdy tylko się zorientowała, że jest problem, zaczęła działać, i zanim Alex włożył pierwszą warstwę termalnej bielizny, znalazł się w samochodzie z napędem na cztery koła razem z kompletem wodoodpornych ubrań. Gdy zajechali na miejsce, Salty odwiązywał grube liny łodzi. Mrużył oczy, patrząc na mgłę bez cienia niepokoju.

Tam gdzieś jest prom, który nabiera wody. Na pokładzie dwoje pacjentów, którzy już powinni znajdować się na niewielkim, za to nowoczesnym oddziale intensywnej terapii. I nowa pracownica, o której Alex nie miał żadnych informacji. To Cody ją zatrudnił. Czy jest przestraszona? Zaradna? Czy wciąż żyje?

Odezwał się jego telefon. To był Cody, z którym zawsze mógł konfrontować swoje pomysły, choć połowę czasu nie wiedział nawet, czy Cody go słucha. Nigdy nie spotkał bardziej inteligentnego i oddanego chirurga. Dwaj samotni ojcowie robili, co w ich mocy, by wychować swoje dzieci, choć nigdy się nie spodziewali, że będą samotnie nawigować przez życie.

- Coś nowego, Cody?

Alex usłyszał jakiś stuk. Zapewne Cody uderzył ręką o blat. Tak, obaj są sfrustrowani.

- Nie, myślałem, że ty masz jakieś wieści. Muszę cię o czymś uprzedzić, jeśli chodzi o Maggie…

Połączenie zostało przerwane.

Alex wlepiał wzrok w telefon. O czym mówił Cody?

- Spójrz tam, chłopcze – polecił Salty.

Chłopcze? Nie był już chłopcem i nie czuł się chłopcem… od dawna. Ostatni raz czuł się młody, gdy zakochał się w swojej żonie. A to było bardzo dawno temu. Najbardziej atrakcyjna kobieta na obozie dla rekrutów. I najbardziej bystra. Znała się na medycynie wojskowej, jakby się urodziła na polu bitwy. Miała wielkie serce. Sześć lat po jej śmierci wciąż nie mógł uwierzyć, że ktoś tak pełen życia mógł zgasnąć w jednej chwili. To było jedyne pocieszenie. Nie przeczuwała tego.

- Już ich widać.

Alex wciągnął czapkę i spojrzał w kierunku ciemnego obiektu przesłoniętego mgłą.

- Widzę. Weźmy te dzieciaki i zawieźmy je do kliniki, zanim stanie się coś gorszego.

Żyć pełnią życia

Подняться наверх