Читать книгу Miłość z widokiem na morze - Antologia - Страница 5
ОглавлениеNATASZA SOCHA
Pokój z widokiem na morze
Sytuacja skomplikowała się bardziej, niż oboje by sobie tego życzyli. Ogólnie plan był dość prosty, a taki, jak wiadomo, nie zawsze udaje się zrealizować. Pytanie zatem brzmi: czy w ogóle jest sens cokolwiek planować? W zarysach, szczegółowo, z grubsza lub wyjątkowo starannie, skoro nigdy nie można przewidzieć wszystkiego do końca? Może warto być spontanicznym? Nie przywiązywać się do swoich wizji, nie upierać głupio przy tym, że tak właśnie miało być? Człowiek lubi szuflady. Lubi swoje rzeczy mieć ładnie poukładane i podobnie jest z planami na życie lub przynajmniej najbliższą przyszłość. Nic dziwnego, że dostaje szału, kiedy ktoś wysypie mu wszystko na środek pokoju i każe układać od początku.
Marianna i Karol siedzą właśnie w niewielkim pokoiku, który ma jakieś cztery metry kwadratowe i znajduje się w nim wyłącznie łóżko, stara drewniana szafa z wymalowanymi na niej kolorowymi ptaszkami, dwa nocne stoliczki, jedno krzesło, jeden niewielki stół i trzy obrazki wiszące na ścianach. Do tego jest jeszcze miniaturowa łazienka z prysznicem. Pokoik miał być tylko dla Marianny, Karol dostał podobny, tyle że bez widoku na morze.
– Pan chyba żartuje, nie tak się umawialiśmy – powiedziała z niedowierzaniem Marianna, kiedy właściciel domu na wydmach przekazał jej wytyczne od służb sanitarnych.
– Przykro mi, ale takie są odgórne zarządzenia. W związku z podejrzeniem zakażenia wirusem u jednego z wczasowiczów wszyscy nasi goście zostali objęci kwarantanną. A ponieważ potrzebujemy dodatkowego pokoju, muszą państwo zamieszkać razem. W końcu są przecież państwo małżeństwem – powiedział, patrząc na nią podejrzliwie, szczerze zdziwiony, że w ogóle wpadli na tak głupi pomysł, by rezerwować dwa osobne pokoje.
Nie miał pojęcia – bo niby skąd miał mieć – o czym mówi. Otóż oni nie mogli zamieszkać razem, bo tak naprawdę była to ich podróż pożegnalna, poniekąd wymuszona przez panią psycholog, która doradziła im, aby wyjechali w jakieś ustronne miejsce i raz jeszcze wszystko przedyskutowali.
– Może nad Bałtyk? – zaproponował zatem Karol, a ona tylko wzruszyła ramionami. Niech mu będzie. W końcu oboje kochali wodę.
– Tak, ale chcę mieć swój pokój. I to z widokiem na morze.
Jej mąż znalazł całkiem przyjemny dom na wydmach, trochę oddalony od turystycznego zgiełku, a jednak położony niedaleko większej miejscowości. Niedrogi (był kwiecień, więc jeszcze przed sezonem), przytulny (stara drewniana chata z duszą) oraz z gospodarzami, którzy mieli im serwować domowe posiłki. I wszystko właściwie się zgadzało, tyle że po dwóch dniach sytuacja zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Nikt tego nie przewidział i nie miał szansy, żeby jakkolwiek zareagować.
– Ale ja czuję się dobrze – próbowała protestować Marianna. – Proszę mi zmierzyć temperaturę. Proszę sprawdzić, czy kaszlę. Mogę nawet zrobić trening wydolnościowy, co tylko chcecie. Jestem zdrowa.
Niestety nie było najmniejszych szans na przekonanie głównego inspektora sanitarnego ani komendanta głównego policji, którzy wystosowali odpowiednie pisma, wydali zarządzenia, a potem zastrzegli, że będą wysyłać swoich funkcjonariuszy na regularne i niezapowiedziane kontrole. Żaden wczasowicz z niewielkiej drewnianej chaty na wydmach nie miał prawa opuszczać swojego pokoju przez najbliższe dwa tygodnie. Jedzenie miało być im dostarczane pod drzwi, a oni sami mieli obserwować u siebie ewentualne pogorszenie stanu zdrowia i niezwłocznie informować o najdrobniejszych nawet symptomach.
– Sytuacja jest wyjątkowa. Ale przynajmniej mają państwo pokój z widokiem na morze. Nie każdy ma takie szczęście – próbował ją jeszcze pocieszyć właściciel domku, a potem zniknął niczym duch, bo również on sam był objęty kwarantanną. Od tego momentu wszystkie kontakty miały zostać ograniczone do minimum.
Pokój z widokiem na morze.
Niestety był to jednocześnie pokój z widokiem na męża, a Marianna nie miała najmniejszej ochoty na niego patrzeć. Ich związek wchodził właśnie w fazę ostatecznego wypalenia. Oboje mieli po pięćdziesiąt pięć lat i oboje doszli do wniosku, że trzy spędzone razem dekady to wystarczająco długo. I że każdy powinien pójść w swoją stronę, nie oglądając się za siebie, nie robiąc niepotrzebnych scen i nie próbując na siłę posklejać czegoś, co rozprysło się na milion drobnych kawałków. Tak, owszem, ludzie się czasem dogadują, ale jednak nie wszyscy i coś takiego jak rozwód nie jest dzisiaj końcem świata.
– Wiedziałam, że ten wyjazd okaże się kompletnym nieporozumieniem – powiedziała wściekła Marianna, a Karol zmarszczył brwi.
– Ale jednak oboje doszliśmy do wniosku, że być może pomysł pani psycholog jest dobry – zauważył spokojnie.
– Nie był. Durna baba.
„Złość to choroba emocji. We współczesnym świecie partnerzy coraz częściej dają jej upust, kiedy są bezsilni, kiedy nie umieją poradzić sobie z rzeczywistością, kiedy nie potrafią normalnie rozmawiać, czują się sfrustrowani. Zamiast kompromisu wybierają rywalizację – w sytuacji różnicy zdań za wszelką cenę próbują przeforsować swoje racje w myśl zasady: »Ja wygrywam, ty przegrywasz«. Proszę nie iść tą ścieżką. Proszę dać sobie szansę. Wyjechać w jakieś spokojne miejsce, usiąść razem, porozmawiać. Bez tej złości. Bez agresji”.
Tak im poradziła. Na pewno w jakimś sensie miała rację, jednak zalecenie wspólnego wyjazdu było najbardziej chybionym pomysłem, na jaki mogła wpaść. Nawet gdyby nie dopadła ich kwarantanna, już po dwóch dniach spędzonych z Karolem Marianna miała serdecznie dość.
Usiadła teraz na łóżku, które jak zwykle skrzypnęło. Najbardziej przerażał ją fakt, że będą musieli razem spać. A to zdecydowanie nie było małżeńskie łoże. Metr dwadzieścia na metr dziewięćdziesiąt. Jezu, przecież będą się o siebie ocierać! W domu już dawno każde z nich miało swoją sypialnię i mogło spokojnie spędzać noc bez konieczności słuchania czyjegoś chrapania, wstawania na nocne sikanie czy wreszcie zbyt głośnego oddychania. Karol najwyraźniej pomyślał o tym samym, bo powiedział:
– Trudno, jakoś damy radę.
Marianna położyła się na łóżku, a Karol przysunął sobie krzesło pod okno i usiadł. Wyciągnął nogi, skrzyżował ręce i zapatrzył się przed siebie.
– Cholera, taka piękna pogoda – westchnął tylko.
Za oknem faktycznie świat wyglądał zupełnie przyjaźnie. Niebieskie niebo przetykane gdzieniegdzie rozmytymi białymi chmurkami, jasny punkt słońca, malownicze wydmy, puste plaże, no i morze. Spokojne, granatowe, teraz pewnie lodowate, ale Karolowi nigdy to nie przeszkadzało. Uwielbiał Bałtyk za jego zapach, szum i właśnie tę zimną wodę, która nawet w największe upały potrafiła człowieka zmrozić. Przypomniały mu się wczasy kilkadziesiąt lat temu, kiedy mama tłumaczyła mu, żeby bardzo spokojnie i powoli wchodził do wody. Że ciało musi się przyzwyczaić, że nie wolno biegiem i galopem, a mały Karolek pokiwał głową, że wszystko zrozumiał, po czym ruszył przed siebie takim pędem, że matka zobaczyła tylko jego gołe pięty. I rzucił się do Bałtyku z dziką radością, a potem zamarł na parę sekund, kiedy milion miniaturowych igiełek wbiło mu się w ciało. Odczekał chwilę i roześmiał się przeszczęśliwy, że nareszcie jest w wodzie. I szybko zanurkował, żeby nie słyszeć okrzyku matki: „Karolku, co ci mówiłam, natychmiast chodź się ogrzać!”.
Uśmiechnął się do tych wspomnień. W pokoju nie było telewizora, więc jedynym obrazem, na który mógł do woli patrzeć, było właśnie morze.
– Chodź, teraz ty – powiedział do Marianny i wstał z krzesła.
Burknęła coś pod nosem, ale w końcu podniosła się z łóżka.
Rzeczywiście, ładnie tam było na zewnątrz. Spokojnie i najwyraźniej ciepło. Dwie mewy spacerowały obok siebie i co jakiś czas dziobały piasek, wyszukując resztki jedzenia. Wiatr bawił się trawami, głaszcząc je lub łaskocząc, a Marianna próbowała przypomnieć sobie szkolną wycieczkę, podczas której uczyli się nazw tych wszystkich roślin.
Wydmuchrzyca piaskowa. Groszek nadmorski. Piaskownica zwyczajna.
To niesamowite, że jeszcze to wszystko pamięta, choć nie ma pojęcia, jak te gatunki wyglądają.
O, jeszcze szczotlicha siwa! Strasznie się wtedy śmiali z tej nazwy. Choć i tak najzabawniejszy był Jurek, który pochylił się nagle nad czymś i z grobową miną oznajmił:
– Znalazłem skamielinę.
Nauczycielka geografii podbiegła do niego uradowana, bo była absolutną miłośniczką wszystkiego, co stare, skamieniałe lub zatopione w bursztynach.
– To jest bardzo możliwe! Skamieniałości naprawdę można znaleźć nad naszym pięknym Bałtykiem, w szarych, obtoczonych skałach wapiennych, które zostały wyrwane ze starszego, jurajskiego najczęściej podłoża. W takich otoczakach możemy natknąć się w szczególności na skamieniałości małży i ramienionogów. Jestem ciekawa, co tobie udało się znaleźć tutaj na wydmie!
Jurek odsunął się na bok i powiedział poważnym tonem:
– To mi wygląda na bardzo stare. I chyba zawiera dużo minerałów.
Nauczycielka spojrzała na niego srogo.
– Wydaje ci się, że jesteś zabawny?
Jurek udał zdziwionego.
– Ależ skąd! Naprawdę nie wiem, co to, a wygląda zacnie. Może mi pani wyjaśni, co znalazłem?
– Gówno – odpowiedziała odruchowo nauczycielka i miała rację.
Przez kolejne lata śmiali się z tej historii.
Wieczorem Marianna poczuła, że jest głodna. Miała ochotę na świeżą smażoną rybę, ale na razie nie było takiej możliwości, aby czegokolwiek sobie zażyczyć. Sytuacja była nowa i wszystko jeszcze nie do końca zorganizowane. Pół godziny później ktoś zapukał do drzwi i zostawił pod nimi dwa talerze.
– Świetnie. Jestem nad morzem, a muszę jeść żółty ser, kawałek byle jakiego pomidora i suchy chleb.
– Jest jeszcze twarożek i salami – powiedział Karol. – Oraz serek topiony. Moim zdaniem to całkiem spory wybór, poza tym właściciel powiedział, że to tylko dzisiaj, a od jutra gospodyni znowu będzie gotować. Tylko muszą im dowieźć zakupy.
Marianna sięgnęła po kromkę chleba i posmarowała ją masłem.
– Umrę tu z nudów – stwierdziła w końcu.
– Mam dwie planszówki w torbie. I talię kart.
– Serio? – Spojrzała na niego zdumiona. – Po co to wziąłeś?
– Zawsze braliśmy na wyjazdy. Na wypadek deszczu. Teraz deszczu wprawdzie nie ma, ale okoliczności zdecydowanie sprzyjają graniu. Bo co innego chcesz robić?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Popatrzę za chwilę na zachód słońca, a potem może faktycznie zagramy w remika.
– Okay – zgodził się. – Ale popatrzymy razem, bo ja też lubię zachody. Ty oczywiście możesz siedzieć na krześle. – Ukłonił się szarmancko.
Marianna zjadła w milczeniu dwie kromki z serem i salami. Wypiła kubek herbaty i ukroiła sobie pół jabłka. A potem położyła się do łóżka.
– Co jest? – spytał Karol.
– Nic. Nie mam ochoty ani na karty, ani na zachód słońca. Chcę do domu. Chcę stąd wyjść, bo za chwilę zwariuję.
– To dopiero pierwszy dzień – zauważył Karol.
– Właśnie! – krzyknęła Marianna. – A ja już czuję, że mnie nosi. To gorsze niż więzienie, bo tam przynajmniej wiesz, za co siedzisz!
Zamilkli oboje, bo tak naprawdę nie bardzo wiedzieli, co jeszcze powiedzieć. Poza tym tematy rozmów trzeba było rozłożyć na pozostałe trzynaście dni.
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji