Читать книгу Instytut. Osobista historia IPN - Antoni Dudek - Страница 8
ОглавлениеByła sobota, 10 kwietnia 2010 r. Kwadrans przed dziewiątą rano wsiadłem do samochodu i pojechałem do studia TVN24, gdzie razem z Władimirem Kiriyanovem, rosyjskim dziennikarzem pracującym w Warszawie, miałem komentować przebieg uroczystości na cmentarzu polskich oficerów w Katyniu. Myśl o spotkaniu z Kiriyanovem budziła we mnie sprzeczne uczucia. Lubię się spierać, nawet ostro, pod warunkiem, że dyskusja prowadzi do bodaj niewielkiego zbliżenia stanowisk. Wiedziałem, że z tym dziennikarzem nie będzie to proste. Kilka miesięcy wcześniej, w tym samym studiu, zaskoczył mnie stwierdzeniem: „Wy tu w Polsce błędnie uważacie, że II wojna światowa wybuchła 1 września 1939 r. A przecież to nieprawda, ona toczyła się już wcześniej, w Azji Wschodniej i Afryce”. Jeszcze ciekawszej rzeczy dowiedziałem się wtedy od Kiriyanova już po zejściu z wizji: „Twierdzicie, że wśród polskich historyków jest pluralizm poglądów. A to nieprawda. Wszyscy mówią to samo, na przykład na temat Katynia. U nas zdania są podzielone: jedni mówią, że polskich oficerów zabili Rosjanie, a inni, że jednak Niemcy. A u was co? Wszyscy jednomyślni!”.
Jadąc do siedziby TVN, byłem ciekaw, czy po spotkaniu Władimira Putina i Donalda Tuska w Katyniu 7 kwietnia Kiriyanov choć trochę zmienił zdanie. Po przyjeździe do studia młoda sympatyczna dziewczyna, która wprowadziła mnie do pokoju dla gości, powiedziała, że samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie ma spóźnienie i godzina rozpoczęcia uroczystości ulegnie przesunięciu. Zacząłem więc rozmowę z czekającym już Kiriyanovem, ale po chwili ta sama dziewczyna (później dowiedziałem się, że była to Paulina Tamulewicz) powiedziała, że samolot miał awarię i doszło do wypadku. Dodała też, że na pokładzie poza parą prezydencką byli prezesi Narodowego Banku Polskiego Sławomir Skrzypek i Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka. Zdążyłem jeszcze zadzwonić z tą wiadomością do żony, która pracuje w banku centralnym, a potem weszliśmy do studia, gdzie siedział już Wojciech Olejniczak. Program prowadził Jarosław Kuźniar, później dołączyła do niego Beata Tadla.
Zaczęło się najgorsze pół godziny, jakie w swoim życiu spędziłem na wizji. Uczestniczyłem w wielu programach na żywo, nawet takich, w których temperatura sporu ocierała się o agresję fizyczną. Jednak tamtych upiornych minut nie zapomnę do końca życia, tak jak i późniejszej wizyty na warszawskim Torwarze, gdzie w prowizorycznej kaplicy umieszczono trumny z ciałami większości ofiar katastrofy smoleńskiej.
Kuźniar i Tadla podawali kolejne napływające informacje. Najpierw o tym, jakim właściwie samolotem leciał prezydent, bo początkowo była mowa o jaku-40, w co – jak się okazało, słusznie – powątpiewał Olejniczak. Dopiero później okazało się, że lecieli nim dziennikarze, którym z dużymi trudnościami udało się jednak pod Smoleńskiem wylądować. Kiedy nadeszła wiadomość, że katastrofie uległ TU-154M, zaczęło się nerwowe odtwarzanie listy pasażerów, bowiem przez dłuższy czas nie było nawet wiadomo, ile osób znajdowało się na pokładzie.
Padały kolejne nazwiska, a do mnie powoli docierał fakt, że doszło do największej hekatomby polskiej klasy politycznej w naszej powojennej historii. W pewnej chwili Olejniczak, nie mogąc powstrzymać łez, wyszedł z pola widzenia kamer. Kiriyanov siedział z kamienną twarzą i opowiadał o tym, że lotnisko w Smoleńsku jest nowoczesne, a rosnący tuż przy nim las nie przeszkadza lądującym samolotom. Złożył wyrazy współczucia Polakom, ale równocześnie dał do zrozumienia, że przyczyną katastrofy były stary odrzutowiec i błąd pilotów. Ja wciąż miałem nadzieję, że być może ktoś przeżył, bo pojawiła się informacja – jej pochodzenia, o ile wiem, do dziś nie udało się ustalić – że trzy osoby w stanie ciężkim odwieziono do szpitala.
Wracając z telewizji, pomyślałem o Instytucie. Tego dnia dojrzewająca we mnie od dawna myśl, by napisać historię IPN, padła na podatny grunt. Kilkanaście dni wcześniej parlament uchwalił kolejną nowelizację ustawy o IPN. Nowelizację, której głównym celem było osłabienie pozycji jego prezesa na rzecz dziewięcioosobowej rady mającej stanowić emanację środowiska akademickiego. Janusz Kurtyka liczył jeszcze, że prezydent Lech Kaczyński zaskarży tę nowelizację do Trybunału Konstytucyjnego, a ten uchyli ją przed końcem pięcioletniej kadencji prezesa, upływającej w grudniu 2010 r. 10 kwietnia obaj zginęli, podobnie jak inicjator nowelizacji, poseł PO Arkadiusz Rybicki, a także kilka innych osób, które jak Janusz Krupski, Andrzej Przewoźnik, Maciej Płażyński czy Janusz Kochanowski odegrały w historii IPN pewną rolę. Bronisław Komorowski jako marszałek Sejmu pełniący obowiązki prezydenta podpisał ustawę nowelizującą. W burzliwej historii IPN rozpoczął się nowy etap. Etap, który w chwili gdy piszę te słowa, wciąż się nie zakończył. Gdy myślę o tym, jak go najkrócej określić, pamiętając o stylu rządów Kurtyki, do głowy przychodzi mi tylko jedno słowo: bezkrólewie. Ten najgorszy w historii Instytutu okres ma jednak i swoją dobrą stronę. Można na chwilę się zatrzymać i spojrzeć wstecz na poprzednie dziesięć lat, w których IPN zaistniał w świadomości wielu Polaków.
Instytut: Pogardy, Kłamstwa, Pałkarstwa, Pomówień, Plugastwa, Niegodziwości itd., itp. To tylko niektóre z licznych epitetów, jakimi określano instytucję, w której przyszło mi przepracować minioną dekadę. Bodaj żaden inny urząd w III Rzeczypospolitej nie wzbudził tak wielu negatywnych emocji. I chyba o żadnym innym nie mówiono równocześnie, że to najbardziej udana instytucja w III Rzeczypospolitej. Nie podzielam żadnego z tych poglądów, choć nie ulega dla mnie wątpliwości, że ogólny bilans pierwszej dekady działalności IPN jest pozytywny. Jednak nie ważyłem w tej książce racji aptekarską wagą ani tym bardziej nie wstrzymywałem się od subiektywnych ocen. To historia jak najbardziej osobista. Nie jest to też praca aspirująca do całościowego opisu dziejów Instytutu, a jedynie tych wątków, które wydały mi się najbardziej interesujące dla czytelników. Tych czytelników, którzy sami nie mieli nigdy możliwości zajrzenia za kulisy IPN, byli natomiast bombardowani informacjami przedstawiającymi go jako rodzaj sekty wyznawców lustracyjnej religii czy też funkcjonariuszy partyjnej policji historycznej. Niechaj zatem koleżanki i koledzy z IPN – zarówno obecni, jak i byli – którym dedykuję tę pracę, wybaczą mi liczne braki w opisie ważnych postaci, wydarzeń i działań. Jestem ich świadom, ale mam też przekonanie, że taką całościową monografię Instytutu powinien w przyszłości nakreślić ktoś, kto nie miał z nim nigdy nic wspólnego, ale też nie jest doń z góry uprzedzony.
„Instytut” nie jest klasyczną książką wspomnieniową, bowiem pisząc ją, poza własną pamięcią obficie posługiwałem się informacjami zaczerpniętymi z prasy oraz dokumentów, a także relacjami niektórych uczestników wydarzeń, w tym również i takich, którzy chcieli zachować anonimowość. Dziękuję im wszystkim, jak też osobom, które znalazły czas, by zapoznać się z pierwotną wersją tej książki i podzielić się ze mną swoimi uwagami. Niektórzy ludzie, którym mówiłem, iż piszę tę książkę, wyrażali wątpliwość, czy jest to zachowanie lojalne wobec Instytutu oraz osób, z którymi przyszło mi w nim pracować. Muszę przyznać, że zdecydowanie nie podzielam ich punktu widzenia. Jestem bowiem zdania, iż każdy, kto uważa, że uczestniczył w czymś istotnym z punktu widzenia wspólnoty, do której należy, ma prawo – w tej czy innej formie – zdać relację z tego, co i jak robił. Wybrałem w tym celu konwencję, która wykracza poza suche, urzędnicze sprawozdanie. Czas pokaże, czy zrobiłem dobrze.
Warszawa, kwiecień 2011 r.